wtorek, 31 grudnia 2019

Oby nam się!

Święta święta i po świętach, nadchodzi Nowy Rok (do niektórych już przyszedł), a na moim blogu posucha jak była tak jest. Nawet, jeśli jeszcze ktoś nie zauważył, nie zmieniłam jak co roku tapety bloga na zimową. Ale nic nie martwcie się, Kochani Moi, bo wszystko kiedyś się kończy i na mój marazm osobisty też przyjdzie niedługo kryska jak na tego tam Matyska.
A tymczasem pozwolę sobie w ten ostatni wieczór tego, niezwykle obfitego w różne wydarzenia roku, złożyć Wam najlepsze życzenia na ten czający się tuż za rogiem, młodziutki i nowiutki 2020 rok. Oby był dla Was udany, pełen nowych wyzwań i iszczących się powoli marzeń, pełen wyzwolenia od tego co Was tłamsi i rujnuje. Kochajcie się i kochajcie innych, aby każdy dzień był dla Was powodem do czekania na ten następny.
Kocham Was.


poniedziałek, 23 grudnia 2019

Dnia czwartego, ale także Wesołych Świąt!

A czwartego dnia było tak. Już poprzedniego wieczora zapowiedziałam Chłopu, że rano nigdzie nie idę, nie wstaję, w doopie mam śniadanie, potem se zjem, przecież żarcie jest cały czas, co to trzeba się zaraz na śniadanie zrywać na wakacjach? Więc czwartego dnia rano skoro świt, o ósmej trzydzieści Chłop się zwlekł na śniadanie, a raczej mruknął coś w stylu: Zobaczę jaka dziś pogoda (a jaka miała być? No słońce przecież) i poszedł. O ósmej czterdzieści siedem wparował do kabiny z okrzykiem na ustach:
- Zgadnij gdzie jesteśmy!
- O, niech zgadnę, piraci somalijscy nas porwali i jesteśmy w Afryce? 
- No to pierwsze to raczej nie, ale drugie - zgadłaś!
- Co??? - jeszcze wciąż zdziwiona, zapytałam całkiem retorycznie.
- Jesteśmy w Dżibuti.
- Kurde, i dopiero teraz mi to mówisz? - wyskoczyłam z pieleszy, wciągnęłam jakieś spodenki na gołą dupę i koszulkę bez biustonosza, wskoczyłam w klapki i w biegu już zapinając włosy w kucyk, krzyknęłam raczej donośnie:
- Komórka! Gdzie jest moja komórka?? 
Znajdnąwszy - znaleziwszy - znalazłszy (nic nie poprawiać, tylko sobie niepotrzebne skreślić) szybko komórkę, wybiegłam z kabiny. 
Na szczęście na windę nie musiałam długo czekać. Po chwili byłam już na najwyższym pokładzie, razem z tysiącem innych ludzi przechylającym się niebezpiecznie przez burtę. Z jednej strony statek mielił błotnistą wodę jednym ze swych silników, z drugiej widać było coś co się szumnie nazywało portem, co prawda stały tam jakieś budynki ale całość przypominała raczej szemraną okolicę portową gdzieś na afrykańskim wybrzeżu, na którym przecież jednak byliśmy. Prawdziwe Dżibuti - ja nie mogę! Afrykańskie słońce od rana prażyło, a afrykańscy pracownicy portu uwijali się jak muchy w smole. Czyli normalka. I jeszcze coś - ambulans. Aha! Oświeciło mnie. Ktoś zachorował. Tylko dlaczego właśnie tutaj? Okazało się, że około piątej nad ranem, gdy pędziliśmy wzdłuż wybrzeży Arabii Saudyjskiej, żeby nas piraci nie dopadli, jakaś kobieta zachorowała. Na tyle poważnie, że kapitan zdecydował się na odbicie z kursu do pierwszego z brzegu portu. właśnie w Dżibuti. Co się kobiecie stało, nie dowiedzieliśmy się. Ale co się stało w Dżibuti to dowiedzieliśmy się jakiś tydzień później, rozmawiając z sympatycznym pracownikiem załogi. Otóż Afrykańcy, kiedy dowiedzieli się, że dopływamy i prosimy o pomoc, zamiast wysłać łódź ratunkową (bo mogli, bo było blisko, bo tak byłoby najlepiej), wysłali komunikat, że niestety, nie mogą wysłać łodzi ratunkowej bo coś tam coś tam, tylko musimy podpłynąć do portu i spędzić w nim kilka bezsensownych godzin. Bo - cumowanie w porcie kosztuje. No i to by było na tyle na temat gościnności afrykańskiej. Nic nie zrobią bez pieniędzy. Ten przystanek kosztował właściciela statku, czyli naszą firmę turystyczną, dwadzieścia sześć tysięcy dolarów. Prawdopodobnie zostanie zapłacone z odszkodowania kobiety, ale kurde! Można to było zrobić za dwa tysiące. No ale nie w Afryce, jak się okazuje. 
A potem dzień był jak codzień, z tym wyjątkiem, że dowiedzieliśmy się że Wielka Brytania cofnęła właśnie stan zagrożenia w Zatoce Perskiej i wracamy do oryginalnego planu podróży. I w dodatku wszystkie upusty, któr nam dano z powodu wcześniejszej zmiany zostały uhonorowane. Yupiii!!
Ale - 
No właśnie. Nastała noc. Następnego dnia mieliśmy zacumować na krótko w porcie Fujaira, a potem na dwa dni do Dubaju. Tymczasem, około trzeciej nad ranem, obudziły mnie jakieś dziwne głosy na korytarzu. Ktoś jakby przechodząc powtarzał...
- Słyszysz to? - zapytałam, cała w nerwach, Chłopa. 
- Słyszę. Ciiii... - Chłop nasłuchuje.
"Kod Alfa, Kod Alfa, kabina 2073, kabina 2073, kod Alfa, kod Alfa..." kroki ucichły. Chłop też to słyszał. Trochę, mówiąc szczerze, odetchnęłam z ulgą, bo mi się nie przesłyszał ani nie przyśniło. A przysięgam, miałam wrażenie, że to przez sen. Ale niepokój mnie nie opuśccił aż do rana. Naprawdę myślałam, że piraci i te sprawy...
Pogłoski szybko się roznoszą. Zanim zjedliśmy śniadanie, dowiedzieliśmy się, co znaczył ten kod Alfa. W kabinie 2073 mężczyzna doznał rozległego zawału serca. Nie przeżył. Miał tylko 47 lat.
Jego śmierć pokrzyżowąła wszystkim plany. Jak się dowiedzieliśmy później, kapitan słysząc o zawale zboczył z kursu, w kierunku najbliższego portu w Arabii Saudyjskiej. ale zanim do niego dopłynęliśmy, ambulans nie był już potrzebny. Natomiast manewr spowodował dość spore opóźnienie, co sprawiło, że w Fujaira byliśmy dopiero wieczorem, tyle, że zdążyliśmy wyrzucić na brzeg pasażerów kończących rejs. I nieszczęsnego pasażera także. Tak że zamiast do Dubaju, pozostaliśmy w porcie Fujaira,
Ale o tym któregoś z kolejnych razów...


A tymczasem, Kochani Moi, ponieważ Święta już dosłownie tuż tuż, pożegnam się z Wami najlepszymi życzeniami szczęścia, zdrowia, pomyślności i tego wszystkiego co się z powodu Świąt składa. Żeby się Wam udało spędzić je jak najlepiej, to znaczy tak jak chcecie, bez gotowania albo i z gotowaniem jak ktoś lubi, po prostu na luzie. Odpoczywajcie, Ludziska Drogie, odpoczywajcie...
A foto pod spodem to autentyczne zdjęcie z dzisiejszego wieczornego spaceru.

Wesołych Świąt!


poniedziałek, 9 grudnia 2019

I tak to się zaczęło czyli pierwszy post o wakacjach.

Ludzie do tej pory się mnie pytają: "Jak tam wakacje, fajnie było?" Chce mi się odpowiedzieć: "Jakie wakacje? Coś Ci się chyba pomyliło..." ale odpowiadam grzecznie: "Tak, było świetnie, już się nie mogę doczekać następnych", no bo nie chcę ludziom zrobić przykrości, chociaż większość to tak naprawdę w dupie ma te moje wakacje i mnie razem z nimi.
No ale nie Wy chyba? No to dla Was teraz coś o nich napiszę, ale będzie bez obrazków. Z kilku powodów - bo mi się nie chce, bo nie mam czasu, bo jak mam czas to mi się telefon nie łączy z komputerem i nie ma jak ich wgrać na dysk - niepotrzebne skreślić, a najlepiej nic nie skreślać bo to wszystko prawda jest. No to tylko napiszę, zanim zapomnę.

UPDATE - OBRAZKI WŁAŚNIE DODAŁAM :-) I dopisałam conieco więc zapraszam na ponowne przejrzenie, jakby kto chciał.

Najgorsza była jazda samochodem. Bo postanowiliśmy lecieć z Gatwick pod Londynem, a do tego to jest sporo godzin jazdy, jakieś osiem non stop a wiadomo, że non stop się nie da, więc conajmniej dziewięć i pół. Jazda na lotnisko była fajna, bo noc przed wylotem spędzaliśmy w hotelu na samiuśkim terminalu, więc nigdzie nam się nie spieszyło.  Za to z powrotem było już mniej fajnie, bo przylecieliśmy o wpół do trzeciej nad ranem, zanim dostaliśmy bagaże i odebraliśmy samochód z parkingu to już była czwarta, a trzeba było jechać te przeklęte dziewięć godzin. W deszczu. No ale daliśmy radę i już w południe byliśmy w domu. A potem odpoczywaliśmy cały weekend, bo cztery godziny różnicy czasu to niby nic, ale jednak trochę po kościach daje, szczególnie, że byliśmy na nogach grubo ponad dwadzieścia cztery godziny. W samolocie trochę przysnęliśmy, ale wiadomo jak to w samolocie. A to kolacja, a to soczek, a to woda, a to śniadanko o drugiej nad ranem...
No ale wróćmy do wakacji. Zaraz jak wparowaliśmy na statek w Jordanii w czwartek wieczorem, zanim do kabiny pobiegliśmy szybko do obsługi turystycznej kupić wyjazd do Petry następnego ranka. Na szczęście mieli jeszcze wolnych parę miejsc i się udało. Jechało się ponad godzinę autobusem, po drodze stając niby na siku, ale tak naprawdę, żeby okoliczni sklepikarze mogli sobie zarobić. Wiadomo, norma. Petra przywitała nas, no co tu dużo mówić, upałem.



Niby było tylko dwadzieścia sześć stopni w cieniu, ale że cienia raczej nie było to upał po prostu piekielny. Dobrze, że zabrałam swój biały cienki szal to sobie go zarzuciłam na łeb i tak chodziłam, jak jakaś matka boska. Wydaje mi się, że jakby każdy przeżył taką przygodę, to więcej osób by zrozumiało, dlaczego kobiety w tamtym rejonie świata noszą chustki na głowach. Faceci zresztą też. No nie da się inaczej. No chyba, że się jest chińskim turystą, to się nosi nad sobą parasolkę. No cóż, to sa po prostu skały na pustyni, nagrzane do czerwoności non-stop świecącym słońcem.


Najpierw trzeba było iść dwadzieścia minut w takich okkolicznościach jak poniżej, w palącym słońcu. 

A potem już się weszło w skały i było znośniej. Przewodnik opowiadał nam co mijamy po drodze, kto to wybudował i kiedy, ale tego nie będę tu opisywać, bo można sobie to wszystko poczytać na Wikipedii znacznie szerzej niż ja to zapamiętałam. W każdym razie, szliśmy i szliśmy i szliśmy, omijając inne wycieczki i dorożki prowadzone przez biedne konie. W pewnym momencie przewodnik kazał nam się ustawić jeden za drugim, położyć osobie przed nami rękę na ramieniu, zamknąć oczy i powoli iść, a on liczył do dziesięciu. Kiedy było dziesięć, powiedział żeby otworzyć oczy i wtedy zobaczyliśmy taki dosłownie obrazek:


A teraz tylko kilka zdjęć z naszej wizyty, bez podpisów:











Petra robi wrażenie. Niby tylko skały, ale czuć w tych skałach oddech historii, pewien monumentalizm, ten niesamowity charakter, jaki mają wielkie wiekowe budowle. I tylko żal mi było zwierząt, tych biednych koni, którym każe się ciągać powozy z turystami tam i z powrotem, w upale, po skałach. ech... i tak mają lepiej chyba niż te w Zakopanem.


Wracaliśmy przez okolicę Wadi Musa, czym zachwycał się Chłop bo Lawrence z Arabii tam był kręcony. A ja się zachwycałam wszystkim bez wyjątku.

A potem spędziliśmy pięć dni na morzu, odddając się kąpielom słonecznym i robieniu kolejnych mil po pokładzie. Nie bez kilku atrakcji. Ponieważ wpływaliśmy na niebezpieczne wody Zatoki Adeńskiej na Morzu Arabskim, zanim wpłynęliśmy na cieśninę Bab al-Mandab przydzielono nam tzw. 'guns' czyli przystojnych panów w mundurach z karabinami, których zatankowaliśmy prosto z ich statku na czas trwania rejsu aż do wpłynięcia do Zatoki Perskiej. Musze powiedzieć, że jakimś cudem statek nasz nie zatonął, kiedy wszyscy pasażerowie wychylali się przez prawą burtę, żeby przywitać podpływających uzbrojonych panów. Widocznie pilnowali nas skutecznie, bo żadni piraci nas nie zaatakowali, ale pewnie to zasługa kapitana, który podjął dodatkowe środki ostrożności - na noc wygaszano światła, zasłaniano wszystkie okna i zakazano przebywania na górnych pokładach po zmroku. Biedni palacze, zostali upchani w maleńkim kąciku na zewnątrz narzędziowni na pokładzie czwartym.
A czwartego dnia....
ale o tym w następnym odcinku :-)