piątek, 30 grudnia 2011

Świąteczne prezenty

Chyba każdy lubi dostawać prezenty. Szczególnie te Gwiazdkowe. Tak to już niestety się stało że w dzisiejszych czasach Boże Narodzenie to czas przede wszystkim prezentów. No bo co tam wielkie przygotowania, co tam choinka, co tam Wigilia, szybko zjeść, szast prast i do prezentów. Chociaż w tym roku było nieco inaczej. W tym roku...
Wigilię organizowała szwagierka, więc część przygotowań mnie ominęło, chociaż nie obyło się bez barszczu i uszek, które przecież można zjeść na drugi dzień i też są pyszne. Kolacja zaczęła się o 18.00, jak zwykle, opłatek, kolejne potrawy, dzielenie się nowinami i wspominanie dawnych czasów. Ale zupełnie niezwykle, oczekiwaliśmy jeszcze gości na raty. Kuzynka z chłopakiem, ponieważ kończyli pracę później, obiecali przyjść o 20.00. Nie zaprosić ich nie wypadało, Wigilia to kolacja rodzinna i im więcej osób przy stole tym lepiej. Ale to jeszcze nie wszystko, bo o 22.00 kończyli pracę dwaj bracia kuzynki, którzy tymczasowo, już ponad rok, przebywali w Edynburgu aby sobie dorobić. No nie wypada ich tak samych zostawić.
Kolacja więc zjedzona, godzina dwudziesta minęła, kuzynki nie ma. Prezenty pod choinką kuszą, oj kuszą, szczególnie latorośl szwagrostwa, w wieku jedenastu lat, zaczyna krążyć jak hiena koło choinki.  No ale nie wolno, mama zabroniła, czekamy na Agnieszkę. Agnieszki nie ma. Znając ją, będzie o dziesiątej. No ale się pospieszyła i już o 21.15 zawitała w progi. Oczywiście ze swoim ogonem, czyli jej chłopakiem. Szybko szybko do jedzenia, nie ma gadania, pogadamy później, teraz jeść bo się dziecko niecierpliwi. Dziecko tymczasem zdążyło posegregować wszystkie prezenty na kupki, aby szybciej mogło porozdawać je kiedy przyjdzie pora.
Pora nadeszła. I tu trafił mnie szlag.
Nie będę wyliczać ile wydaliśmy na prezenty dla gospodarzy, dość że powiem że kupiliśmy im w sumie: kuchenkę gazową kempingową wraz z zapasowymi wkładami dla faceta, pen-drive 8GB w w kształcie torebeczki (śliczny breloczek w rodzaju biżuterii) + czekoladki dla pani domu, dla gówniarza oczywiście też czekoladki w kształcie narzędzi (młotki, śrubokręty itp.), zestaw do konstrukcji troszkę skomplikowanych, ale odpowiednich dla jego wieku zabawek na baterie słoneczne (z cyklu zrób to sam) oraz uwaga! kamerę hd wraz z kartą pamięci 4GB. Kamera dla początkujących oczywiście, żaden cud techniki, ale dla dziecka prawdziwe cacko, tym bardziej że rodzice nie mają żadnej, haha. Niech tam, mąż dwa miesiące harował po godzinach, zarobił więcej grosza, to niech mają.
Dzieci moje dostały po płycie dvd z wyprzedaży (my już nie kupujemy dvd odkąd mamy blu ray i telewizor 3d, ale niech będzie, standardowe dvd też się da obejrzeć) i paczce czekoladek BOGOF, czyli weź jedną a drugą dostaniesz za darmo. Mąż małą paczkę czekoladek i 0,33l buteleczkę swojskiej nalewki ziołowej (robioną własnoręcznie przez gospodynię czyli jego własną siostrę) a ja, oczywiście czekoladki i... dwa słoiki przetworów własnej roboty - dżem z pigwy i "mango chutney" czyli sama nie wiem co bo cholerstwa nie używam. Ładnie zapakowane w ozdobny papier.
Jestem osobą spolegliwą, zawsze cieszącą się z prezentów, jakiekolwiek by nie były. Ale to przerosło moje wyobrażenie. A powinnam była już podejrzewać cokolwiek rok temu, kiedy oprócz czekoladek dostałam książkę z cyklu poradnik małżeński, najtańsze wydanie, której nawet nie tknęłam do dzisiaj. To znaczy tknęłam bo tykam wszystkie książki, ale nie mogłam przebrnąć przez pierwszy rozdział. I sobie leży i zarasta kurzem i innymi pasożytami.
Co do Wigilii, pomimo wszystkich kłopotów z dotarciem poszczególnych uczestników na miejsce i czasem jej trwania, bo summa summarum 6 godzin to trochę dużo jak na tę okazję, pomimo różnicy zdań i wywodów filozoficznych w stylu ja-mam-doktorat-więc-ty-milcz-lub-doucz-się-fizyki, pomimo wszystko to była najfajniejsza Wigilia jaką pamiętam. A gdy wróciliśmy do domu już po pólnocy, przywitał nas ciepły korpus zaspanego znudzonego kociego ciała, oraz masa "prawdziwych" prezentów pod choinką. Których otwieranie skończyło się po drugiej nad ranem.
Miałam już zakończyć bo tak mi się wydawało najtrafniej, ale muszę dokończyć, bo jutro kończy się rok a ja chcę podsumować wszystko z taką szczerością na jaką mnie stać.
Urodziny.
Wiecie już chyba, że urodziny moje są w drugi dzień świąt, czyli boxing day jak tu mówią.  Dla jednych szczęście, dla innych przekleństwo. I to z całą pewnością zależy od punktu siedzenia czyli od ile właśnie lat kończysz. Kiedyś cieszyłam się z tego ze urodziłam się w drugi dzień świąt, bo przecież wszyscy będą pamiętać. Potem było mi wszystko jedno, urodziny jak urodziny, każdy je kiedyś ma. A teraz... niech to szlag trafi, dlaczego ja? Wszyscy inni mają urodziny w jakimś normalnym terminie, a ja...
Wyobraźcie sobie moi mili, że na moje CZTERDZIESTE urodziny dostałam: czekoladki z Aldika (czyli najtańsze z najtańszych, tańsze nawet od Lidla), papier pachnący z Marks & Spencer do wykładania szafy (żeby ubrania nie śmierdziały!) i butelkę bułgarskiego wina  z odkręcanym kapslem, rocznik 2010 (czyli znowu: najtańsze bo z kapslem, 2010 - syf, nie mogę pić młodego wina bo mi się żołądek przewraca). Jeeezuuuu czy ja jestem taka beznadziejna czy co? I to od ludzi którzy zarabiają niemałą kasę i jedzą tylko tzw. organic food, bo jedzenie z supermarketu to syf!
Kiedyś cieszyłam się każdym prezentem. Teraz, mam w końcu te czterdzieści lat, i doświadczenie jakieś mam. Powiedziałam do męża, że ja w przyszłym roku też zrobię dżemiki do słoiczków, a naleweczki to się zleje z naszych własnych zasobów, bo w nalewkach to jestem specjalistą  Czy specjalistką. Wszystko jedno. Butelek mam zawsze z piętnaście. Własnej roboty.
I tu rodzi się pytanie:  czy to ja tak "spaniusiałam" do reszty czy świat zwariował? W sumie - prezent to prezent, mały czy duży, darowanemu koniowy nie patrzy się w zęby. Ale jednak czasami żal.

P.S. Rewiduję - czekoladki które dostałam na Gwiazdkę to Lindt Swiss Collection, czyli nie najtańsze, choć mała paczka, tylko dwanaście czekoladek. Swoją drogą, dwa dni wcześniej, za "naprawienie" laptopa koleżanki mojego męża (nic takiego nie zrobiłam, uzdatniłam jej tylko komputer, 10 minut roboty), dostałam ogromną paczkę Ferrero Rocher - 36 sztuk! Widocznie bardziej opłaca się utrzymywać stosunki ze "znajomymi" a z rodziną tylko na zdjęciach.
Jeżeli zołza ze mnie wychodzi - wybaczcie. 40 lat bycia uległą w końcu odcisnęło piętno.

wtorek, 27 grudnia 2011

Dwanaście świeczek

Dzisiaj będzie bardzo krótko. Tylko tyle aby wyjaśnić dlaczego na moim torcie było dwanaście świeczek. Dlaczego dwanaście skoro urodziny były czterdzieste?
Mąż zapytał ile chcę mieć świeczek, powiedziałam że czterdzieści to się nie zmieści, więc chcę cztery, na każde dziesięc lat po jednej. Mąż chciał dwanaście, po jednej na każdy miesiąc w roku. Po krótkim namyśle jednogłośnie podjęcliśm decyzję że będą cztery kupki po trzy świeczki. Czyli całkowity kompromis, dla każdego coś dobrego. Wkrótce okazało się dlaczego mąż nalegał na umieszczenie wszystkich świeczek z opakowania - po prostu ich płomienie paliły się na kolorowo, każda innym kolorem. Nie mam zdjęcia, ale było przepięknie.
Dziś mam już oficjalnie czterdzieści lat.

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Sto lat

Sto lat sto lat niech żyje żyje nam,
sto lat sto lat niech żyje żyje nam,
sto lat sto lat niech żyje żyje nam,
nieeeech żyyyjeeee naaaaaaaaam !

Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień...
I co ja teraz zrobię? Nie jestem ani trochę starsza ani trochę brzydsza, no może trochę mądrzejsza.
Kiedyś cieszyłam się że mam urodziny w święta, dzisiaj uważam to za przekleństwo. Wszyscy mogą mieć i święta i urodziny, ale nie ja. Wczoraj przeżyłam to bardzo. Dzisiaj... popłakałam tylko trochę. Jutro zmienię opis swojego bloga. Już nie jestem kobietą TUŻ przed czterdziestką, Dwanaście świeczek na torcie. Chcecie wiedzieć dlaczego? Jutro wam powiem. Dobranoc.

sobota, 24 grudnia 2011

Wigilia

Dom posprzątany, ciasta upieczone, jedzenie przygotowane, jeszcze zostały tylko ryby na ostatnią chwilę przed Wigilią. Prezenty pod choinką. Świąteczny stół już przygotowany, nic na nim jeszcze nie ma, no może za wyjątkiem pierniczków, tych własnoręcznie robionych i ze sklepu też. Nie wolno nic jeść, tylko sałatkę warzywną i chleb z serem, no bo przecież post dzisiaj, co nie? Pierniczki i czekoladki można.
Syn zapytał wczoraj, to po co jest ten post, przecież my nie jesteśmy praktyjkującymi katolikami. A ja na to że to tradycja, że w Wigilię post musi być i już. Bo trzeba mieć pusty brzuch na Wigilijne pyszności i na to co trzeba zjeść w Święta. Zrozumiał. Dziś rano spytał czy parówki to też mięso :-)))

Tak cicho, spokojnie i miło w naszym domu w TEN DZIEŃ jeszcze nigdy nie było. Zawsze ganianina, zakupy na ostatnią chwilę, gotowanie, szaleństwo. Dzisiaj jest naprawdę wyjątkowo. Po prostu nie mogę w to uwierzyć. Dzieci nawet nie pyskują. Mąż tylko wcześniej wyszedł "do miasta", niby po filtry do kawy bo się skończyły, przed wyjściem zapytał mnie to co on miał w tym mieście kupić, odpowiedziałam że poza tym co ON CHCIAŁ kupić to tylko filtry do kawy. Przyszedł po jakimnś czasie i tak się jakoś dziwnie wykręcał, po czym oboje z synem pobiegli do pokoju syna. Myślą że się nie domyślam że to na pewno tort na moje urodziny. A może nie?

W takim oto wspaniałym nastroju spokoju i radosnego wyczekiwania życzę wszystkim takich samych, spokojnych Świąt, dużo radości na buziach dzieci i miłości, bo to w każdej rodzinie najważniejsze.
Niech Wam gwiazdka pięknie świeci!


..._██_*。*. / \ .˛* .˛.*.★* *★ 。*
˛. (´• ̮•)*˛°* /.♫.♫\*˛.* ˛_Π_____. * ˛*
.°( . • . ) ˛°./• '♫ ' •\.˛*./______/~\*. ˛*.。˛* ˛. *。
*(...'•'.. ) *˛╬╬╬╬╬˛°.|田田 |門|╬╬╬╬ .
¯˜"*°••°*"˜¯`´¯˜"*°••°*"˜¯` ´¯˜"*°´¯˜"*°••°*"˜¯`´¯˜"*°

***************************************************************************

środa, 21 grudnia 2011

A tort i tak będzie!

Bigos gotowy. Co prawda chłopaki stwierdziły że trochę pieprzu mu brakuje więc jutro im dopieprzę, jak po raz ostatni będę go podgrzewała, a potem poprzekładam do słoików i do lodówki.
Na jutro mam w planie pieczenie ciast, to znaczy makowca i sernika, bo nie ma dla mnie Świąt bez tych dwóch ciast. A pyszny makowiec nauczyłam się robić w zeszłym roku i tym roku go powtórzę. Trochę cyrku było z makiem bo za cholerę nie wiedziałam jak go zemleć, no wiem że najpierw się parzy a potem mieli, ale ja nie mam młynka do mięsa, a nie pamiętam jak to robiłam rok temu. Chyba robotem kuchennym, ale teraz nie wiedzieć czemu ten pomysł wydał mi się dziwny. Szperałam po internecie i szperałam, i wszędzie ludzie piszą że najpierw mak zaparzyć, potem zemleć lub utrzeć w makutrze. A ja makutry też nie mam. Makutra - makutra - nomen omen, ale jaja, właśnie odkryłam znaczenie tego słowa. Moja mama zawsze ciasto ucierała w makutrze, a tu proszę, mak-utra, czyli do ucierania maku!
No ale wracając do tematu czyli przygotowania maku na najlepszy na świecie makowiec, natknęłam się w internecie że można w Polsce (bo na pewno nie tutaj) kupić mak już zmielony. Więc jak w sklepach można to znaczy że może być najpierw zmielony a potem zaparzony, czyż nie? Młynek do kawy mam. Nawet długo mi nie zeszło, ale mieliłam trzy razy, tak na wszelki wypadek, i chyba wyszedł dobry. Zaparzyłam go i teraz postoi przez noc, zgodnie z przepisem.
Ostatnie zakupy zrobione, jeszcze tylko zostało zakupić chleb, ale to już przed samymi świętami. Chociaż teraz chleby mają jakiś dłuższy okres do spożycia, a poza tym to chleba za dużo u nas nie idzie. No ale jak przyjdą goście to chleb musi być. No i tak, jak już pisałam wcześniej, nie jestem zestresowana tymi świętami w ogóle. Za dużo jedzenia nie robię, bo dla kogo? Mąż jeszcze w pracy dostanie indyka, pewnie ze dwadzieścia kilo jak w zeszłym roku, no to się kawałek upiecze na pierwszy dzień. A na drugi przyjdą pewnie goście jak co roku i trzeba będzie poodgrzewać wszystko co zostało z dwóch dni. Ale gościnna jestem co nie? A bo ja mam w ten dzień urodziny i zawsze cholernie się wkurzam że w swoje własne urodziny muszę gotować, jedzenie przygotowywać i gości zabawiać. I tort piec. W tym roku będzie inaczej, bo mąż zapowiedział mi dzisiaj widząc listę zakupów (na której były artykuły "do torta"), że nie piekę żadnego torta bo mam urodziny i zawsze piekę dla wszystkich na ich urodziny więc w tym roku nie piekę. A tort będzie i tak. Powiedziałam "OK" i skreśliłam artykuły tortowe z listy, znacznie ją w ten sposób skracając. Fajnego mam męża, co nie?

wtorek, 20 grudnia 2011

Bigos

Aż trudno mi w to uwierzyć, ale po raz pierwszy w życiu jestem przygotowana do świąt wcześniej niż last minute. Wszystkie prezenty dawno kupione, paczki do Polski wysłane, kartki świąteczne porozdawane (tutaj w zwyczaju jest obdarowywanie się kartkami przez znajomych, sąsiadów i kogo się da), choinka, dekoracje, nawet zakupy już właściwie skończyłam, jeszcze tylko jutro spiszę wszystko co mi potrzeba do ciasta. No i jeszcze alkohol jakiś by się kupiło. Ale tym zakupem to już obarczam męża.
A ja chciałam napisać dziś o bigosie.
Bigos to dla mnie coś co zawsze musi być na święta, czy to Boże Narodzenie czy Wielkanoc, poza tymi dwiema okazjami nie robię bigosu. Ale mój bigos musi być zawsze bigosem nad bigosy. Gotuję więc kapustę kiszoną, swojską, przysłaną z Polski w paczce, uzupełniam kupioną tutaj, w sklepie, po to żeby było więcej oczywiście. Mama codziennie mi powtarza, ale dodaj słodkiej kapusty córeczko, to zobaczysz jaki bigos będzie dobry. A dodałaś już kapusty słodkiej, dodaj, musisz dodac żeby bigos był dobry. A ja nie lubię bigosu ze słodką kapustą, choć być może jest to niezauważalne w smaku. Po prostu bigos to kiszona kapusta i tyle. I musi być lekko kwaśna. Więc żeby uspokoić mamę, mówię że nie, jeszcze nie dodałam bo dodam na końcu, że jeszcze nie kupiłam, że spróbuję na końcu i najwyżej wtedy dodam. Ale nie, ona się upiera że ma być słodka kapusta i już. No to ja daję jej wierzyć że zrobię tak jak ona, przecież i tak nie spróbuje, hehe.
A poza tym, nie lubię bigosu mojej mamy. Za tłusty, za słodki, za dużo grzybów. Bo mama wrzuca grzyby do wszystkiego, a już do bigosu najwięcej. Owszem, ja też dodaję, ale kilka grzybków, kroję je drobniutko i dodaję w pierwszy dzień gotowania. Bo bigos trzeba gotować co najmniej trzy dni. Oczywiście że nie cały czas, tak po trochę.
No i mięso, niektórzy uważają że mięso ma być tluste, inni że wręcz przeciwnie, jeszcze inni że bigos to "przegląd tygodnia", do którego można wrzucić każdy ochłap mięsny. Dla mnie musi być to mięso może nie najdroższe, na pewno nie schab, bo byłby trochę za suchy, ale raczej kawał mięsa dobrego i nie tłustego, do tego kilka żeberek i kilka plasterków boczku. Może jeszcze ze dwa pętka dobrej kiełbasy, ale teraz to baprawdę trudno o dobrą więc wrzucam po prostu jaką mam. Bo tutaj w Szkocji nie produkuje się polskich kiełbas, można je oczywiście kupić nawet w Tesco ale są drogie. Więc tylko trochę idzie do bigosu. Reszta prosto do brzuchów.
Cebulka, wcześniej przysmażona na patelni, z bardzo niewielką ilością tłuszczu, i czosnek który dodaję w ostatnim dniu gotowania bigosu. Kilka grzybków, jak wcześniej wspominałam, oczywiście suszonych.  Przyprawy - pieprz, majeranek, trochę słodkiej papryki. No i oczywiście czerwone wino. Kupuję najtańsze, i tak jest dobre. Wlałam całą butelkę, bo mam duży gar, już teraz bigos jest pyszny, ale jeszcze musi się podusić jutro kilka godzin. Czegoś mi jeszcze w nim brakuje, jakiegoś kopa, ale to się zobaczy jutro, gdy wszystkie składniki się ładnie wymieszają smakami.
A wiecie że pierniczki które upiekłam dwa tygodnie temu, już zaczęły mięknąć? To będą naprawdę fajne święta....

piątek, 16 grudnia 2011

Wigilijne rozterki

Hura, hura, hura! Dziś mój ostatni dzień w pracy! W tym roku oczywiście. Miałam wielkie plany posprzątać sobie biurko, to znaczy usunąć część bzdurnych papierów a część zamieść do archiwum. No i są jeszcze takie które odkładane przeze mnie na półkę przez pół roku, aż się proszą aby je powkładać do odpowiednich segregatorów. Ale mi się nie chce.
Postanowiłam więc pół dnia przeznaczyć na przyjemności, takich jak wypisywanie kartek świątecznych, pogaduszki przy herbatce, gry na facebooku czy śledzenie zamówionych przez internet prezentów. Za papiery zabiorę się po lanczu.
Mam dylemat natury moralnej. Otóż, ponieważ zarówno my jak i siostra mojego męża z rodziną, mieszkamy w sąsiednich miejscowościach,  w zasadzie blisko siebie ale nie chodzi tu o odległosć a raczej o to że za granicą to jedyna rodzina, wigilię zawsze wyprawiamy na zmianę. Czyli raz oni do nas, raz my do nich. I w tym roku wypadło że my do nich. Jakieś dwa dni temu, szwagierka zadzwoniła z zapytaniem co przynoszę na wigilię. Zatkało mnie. Oczywiście, nie wyobrażam sobie pójść do kogoś na wigilię i nie przynieść czegoś na stół, zawsze przynosimy sobie wzajemnie coś tam, zawsze uprzednio dzwoniąc i informując co to będzie, na przykład - przyniosę ryby czy uszka. Dla mnie osobiście nie ma znaczenia czy ktoś coś przyniesie czy nie, bo wigilia to wigilia i musi być na stole wszystko co było u mamy czy teściowej, kiedy wigilie spędzaliśmy w Polsce. I owszem, miałam zamiar przynieść jakieś śledzie, może pierogi z kapustą czy kluski z makiem. Ale odpowiedziałam że nie wiem, że niech się zastanowi i mi powie. Na to ona że daje mi wybór bo jestem gościem. Kurka wodna, jestem w końcu gościem tak czy nie? Jak zapraszam kogoś na obiad to najwyżej oczekuję butelki wina albo czekoladek, w podzięce. A jak nic nie ma to też dobrze. Ale tak? Urządzasz w domu wigilię to przygotowujesz wszystko od A do Zet a jak ktoś przyniesie więcej to będzie więcej na stole. Proste.
Zresztą, prawdopodobnie będzie na tej wigilii jeszcze kilka osób, ale raczej nie podejrzewam że zostały one poproszone o to samo. Bo są goście i GOŚCIE najwidoczniej. Jestem zła za takie postawienie sprawy. I co, w drugi dzień świąt mam urodziny, czy też mam kazać sobie coś przynieść do jedzenia?

środa, 14 grudnia 2011

Pierwsza noc z kotem.

Znowu wieje. Nie żeby jakoś strasznie, chociaż ogłosili "pomarańczowy alert", czyli mocne wichury. W dodatku padał wczoraj deszcz i nawet kot nie bardzo miał ochotę na wychodzenie z domu. No kilka razy mu się udało przezwyciężyć lenistwo, bo przecież natura wzywa, ale generalnie to raczej w domu, a zwłaszcza na parapecie. Szkoda że nie pomyślałam o zrobieniu zdjęcia, ale wyglądało to tak komicznie, że zamiast szukać aparatu, pokładaliśmy się wszyscy ze śmiechu, gdy kociul wgramolił dupsko na parapet, poleżał chwilę bez ruchu, po czym obie przednie łapy położył na kaloryferze i je sobie grzał. I patrzył zdziwiony na tę naszą radość, że jak to, to my sobie cztery litery grzejemy na kaloryferach a kotu łapek nawet nie wolno? Wyglądało to komicznie bo... tylko te miękkie części kocich łap dotykały kaloryfera, te z poduszeczkami, jak ludzkie dłonie.
W nocy kot zwykle siedzi na parapecie w "swoim" pokoju albo nie wiem gdzie, bo przecież staram się spać. W nocy kaloryfery nie grzeją. W nocy jeżeli kot chce spać, najczęściej zasypia na jednym ze swoich dwóch łóżek. Do naszej sypialni przychodzi tylko około 3-4 w nocy sprawdzić czy żyjemy, przed pójściem na łowy i zaraz po powrocie. A tu wczoraj wieczorem, zupełnie cichaczem i niezauważenie, bo już czytałam książkę przed snem a mąż był jeszcze w łazience, zakradł się na nasze łóżko i umieścił na miejscu, w którym zazwyczaj leżą nogi mojego męża. To jego ulubione miejsce, ale w dzień a nie w nocy, więc nikt się go tam nie spodziewał o 23. Mąż wrócił, popatrzył, spytał czy ON dzisiaj z nami śpi, potwierdziłam, więc nogi męża powędrowały na moją stronę i już tam zostały do mniej więcej trzeciej, kiedy natura wezwała kota. Spać się nie dało, bo chociaż łóżko mam tzw. kingsajz, czyli naprawdę wielkie, to te nogi mojego męża na mojej stronie... no coś nie było tak. A poza tym on się bał przewracać z boku na bok, żeby nie obudzić kota! Ha ha!
Kot poszedł, przyszedł, umył się i wskoczył z powrotem w to samo miejsce. Nogi męża znowu powędrowały w moją stronę. I tak już do rana. Tak minęła nam pierwsza noc z kotem w łóżku.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Nakarm psa

Jeżeli los naszych braci mniejszych nie jest ci obojętny, proszę wejdź na tę stronę:


Ściągnęłam ten link z bloga Kasi http://dobra-dobra.blogspot.com/ 
Klikając w niego możesz nakarmić psa przebywającego w schronisku dla zwierząt. Mnie się udało nakarmic Dziadzia, ale to niesłychane jak wiele psów już zostało nakarmionych dzięki tej akcji. 
Jeżeli wam się uda, zapraszam do dzielenia się imionami psów które otrzymały dzięki wam pomoc.  

Obcinanie

A wczoraj wieczorem to mój mąż obciął choinkę. Bo się okazało że zanim się ją wsadzi do stojaka, trzeba jej pieniek przyciąc tak około 3 cm, żeby pory choinki lepiej wchłaniały wodę.  No a że tego nie zrobił zgodnie z instrukcją, to uznał że trzeba teraz, żeby choinka wytrzymała nam do świąt. No i właśnie wczoraj wieczorem zatrudniliśmy syna do trzymania choinki dwoma rękami, a mąż ciął piłką do drewna. Wyobrażacie sobie, trzymać ubraną kompletnie choinkę w powietrzu?
Na szczęście operacja się udała, strat nie było, choinka stoi jak stała, tylko do wody w której stoi dodałam środek na przedłużenie żywotności, taki jaki dodają do kwiatów ciętych. Bo choinkę należy traktować jak cięty kwiat. Tak wyczytałam.

niedziela, 11 grudnia 2011

Pachnie świętami i prezentami

Ciężko uwierzyć że do Świąt zostało jeszcze tylko albo aż, dwa tygodnie. Nie zważając na początkowe protesty męża że to jeszcze za wcześnie, że zdechnie do świąt, że choinkę ubiera się w wigilię i tak dalej, przekonałam go że chcę mieć choinkę przed świętami a nie po nich. Żywą. Bo zawsze mieliśmy choinkę sztuczną. Kiedy mieszkaliśmy w Polsce, nie mieliśmy w ogóle choinki, tylko mały stroik choinkopodobny wieszany na ścianie. Po co, skoro i tak każde święta spędzaliśmy u rodziców jednych czy drugich i wracaliśmy do domu po Nowym Roku.
Tak więc w zeszłym tygodniu wybraliśmy się na rekonesans, zobaczyć gdzie, jakie i ile w ogóle kosztują choinki.  No było choinek w bród, zatrzęsienie wprost, na każdym kroku i każdym rogu można się nadzieć na stanowisko choinkowe. Cena - jak zwykle, w zależności od wielkości drzewka. Szukaliśmy takiego gdzieś na  metr pięćdziesiat, żeby nie zajęła dużo miejsca. Postanowiliśmy że dwa tygodnie do Świąt to akurat wystarczy żeby się choinką nacieszyć. W jednym z hipermarketów ogrodniczych akurat była promocja na drzewka 1,50 - 1,80 a zarekomendował nam je znajomy łotysz, który kupił sobie w czwartek i bardzo chwalił. Pojechaliśmy i my, chwycili za jedno z dwóch które jeszcze zostały, niby płaskie z tyłu ale akurat wystarczy na nasze potrzeby bo się tym płaskim bokiem przystawi do ściany i nie będzie widać. Dokupiliśmy jeszcze specjalny stojak i do domu.
Wczoraj spadł śnieg. Niewielka warstwa, ale leżał kilka godzin, co wystarczyło dzieciakom na ulepienie bałwanów, a kotom na harce w białym puchu. Nasz na przykład wypadł z domu i rzucił się wprost w największą kupkę śniegu, a rzucił się nie na cztery łapy tylko na grzbiet, po czym wytarzał się jak szalony i szczęśliwy wrócił do domu grzać tyłek na kaloryferze. I tak siedem razy. Więc pod koniec był tak zmęczony że nawet nie za bardzo zwracał uwagę na zamieszanie wywołane ubieraniem choinki, obejrzał, powąchał, poganiał za papierkami po czym udał się na górę do swojego pokoju i spał tak całe popołudnie, nawet przespał porę jedzenia o dwie godziny! Oto jak zabawy na śniegu wyciągają resztki energii.
Ubierałam choinkę dwie godziny, mąż w tym czasie dekorował dom. Synowi się nie chciało bo stwierdził że nie umie zawieszać tych świecidełek a poza tym ja zrobię to lepiej. Leń jeden.
Po wszystkim, usiadłam na sofie i stwierdziłam że ta choinka jest piękna ale za bardzo to się nie różni wyglądem od naszej sztucznej, bo jest przycięta żeby miała kształt choinki, więc nie wystaja z niej żadne nadprogramowe gałązki. Podłożyłam pod nią pierwsze prezenty dla dzieci, niech się cieszą że coś w ogóle dostaną i zastanawiają się co. A w domu zapanował nastrój świąt, choć nie ma jeszcze atmosfery gotowania i pieczenia. Za to pachnie choinką, cynamonem i wanilią z aromatycznych świec. I będzie jeszcze przez całe dwa tygodnie!

 

czwartek, 8 grudnia 2011

Czerwony alarm

Ogłoszono wczoraj czerwony alarm pogodowy. Czerwony - znaczy najwyższy. Przewidywane są na dziś bardzo silne huragany, z mocą niszczącą. Mogę więc iść do domu kiedy tylko uznam że powinnam. Tak tu u nas jest. Zdrowie i dobre samopoczucie najważniejsze, a praca nie zając. Bo faktycznie, musze się telepać 20 km do domu po odsłoniętej autostradzie, nieciekawie się jedzie gdy tak dmucha, wszyscy jadą co prawda wolno, ale i tak co i rusz jakiś wan zostaje zepchnięty o dwa metry w bok, najczęściej na sąsiedni pas. I wtedy powstaje zagrożenie. Naprawdę nieciekawie.
Ale nie każdy ma tak dobrze jak ja, mój mąż pewnie będzie musiał siedzieć w pracy do końca, ale on i tak by siedział, zresztą ma blisko do domu. A szkoły we wszystkich chrabstwach tzw. Central Belt (czyli centralna Szkocja) zostają zamknięte o 12 w południe. A w Edynburgu w dodatku mają każdy uczeń ma zapewniony transport do domu, ha! Syn się burzy, bo jak to, on tak daleko mieszka to jego samego będą do domu wieźli? A niech cię wiozą, dziecko, gdzie będziesz się w korkach tłukł nie wiadomo ile, a jeszcze autobus się zepsuje i co zrobisz?

wtorek, 6 grudnia 2011

Unicestwić robala!

Święta za pasem, czas świątecznych imprez się zaczął... Tak tak, tutaj w Wielkiej Brytanii nie ma Adwentowego Postu, ludzie za to uczęszczają  na różnego rodzaju imprezy przedświąteczne, zwane Christmas Party, albo gdy w południe, Christmas Lunch. Na ten rok mam zaplanowane dwa Christmas Lancze i jedno Christmas Party. Lancze z pracy, w tym jeden tzw. duży, gdzie firma zamyka się w południe i nikt nie ma wracać do końca dnia, bo po jedzeniu jest picie, a po piciu dla niektórych jeszcze więcej picia, bo przecież trzeba iść do pubu, a najlepiej do wszystkich po drodze.
Nigdy w tych po-lanczowych imprezkach nie uczestniczyłam, ba, nawet nigdy nie piłam wina do lanczu, bo zawsze samochodem, a potem do sklepu i do domu. Na ten rok zaplanowałam sobie że pić będę, no może nie do późnej nocy, ale tak trochę, że nie wezmę samochody tylko mój kochany mąż mnie po wszystkim do domu zabierze. No i jak zwykle, raczej nie wyjdzie. Bo mnie robak zjada.
Mam wrzody jak mój chłop, tylko że on choruje szybko i gwałtownie, jak ostatnim razem gdy trzeba mu było przetaczac krew, a ja długo i powoli. I właśnie nadszedł ten czas, kiedy choroba się odezwała. Tym razem jednak zabrano się za mnie porządnie, bo jak to już któryś raz to chyba jednak coś babie dolega. Piszę że się zabrano bo dopiero zaczęłam leczenie, tablety jednak nie pomagają, co najbardziej dziwi mojego męża bo on ma takie same i jemu pomogły. Ale u mnie wykryto helicobactera, a u niego nie. Więc za tydzień idę wreszcie zrobić z robalem porządek i mam nadzieję że się uda.  A pić nie będę, trudno, wypiję za swoje zdrowie jak robal zniknie definitywnie i mam nadzieję raz na zawsze!

czwartek, 1 grudnia 2011

Myszki i ptaszki czyli Sezon na polowanie

Czy pisałam już jak to raz w kuchni nad ranem znaleźliśmy zamemlanego na śmierć myszorka? Bo o nocnych horrorach i ścianach zabryzganych ptasią krwią to na pewno w poście "Kot polowniczy".
No więc niedawno w kuchni na ranem znaleźliśmy zamemlanego na śmierć myszorka. Piszę myszorka bo nie była to prawdziwa mysz, raczej maleńka ryjówka. Niemniej jednak sztywna, obśliniona i nieruchomo spoczywająca pod kuchennym stołem. Sprawcy nie było na miejscu zbrodni. Pomyślałam, Jezu, co by było gdyby on tę mysz żywą przyniósł i gdyby ona mu UCIEKŁA?
Nawiasem mówiąc, nigdy w życiu nie widziałam w całej okolicy ani jednej myszy. Może dziwne, prawda, powinno byc ich od groma, ale nie, nie widziałam. Znajomi w centrum Edynburga mieli myszy w mieszkaniu, ale ja mieszkam daleko od centrum, więc może to dlatego. No i nie ma u nas piwnic, a tam są. No i może dlatego że tyle tu kotów, prawda?
Dwa dni po myszorku na schodku przed domem znaleziono martwego szpaka. Sprawca znów oddalił się z miejsca mordu. Szpak śladem myszorka wylądował w koszu. W kilka dni później na tym samym schodku pojawiła się nieżyjąca już niestety myszka. Mała, podobna wielkością do poprzedniego myszorka, ale już na pewno prawdziwa mysz, co naocznie na zasadach porównawczych z internetem sprawdzono. Sprawcy przy niej nie znaleziono, chociaż kot bardzo zadowolony pojawił się w kuchni w celach otrzymania większej niż zwykle porcji głasków.
Ostatnia zbrodnia już zdemaskowała mordercę na całego. I okazała się najokrutniejsza z wszystkich, bo dotyczyła kosa. Być może był to ten sam, który złapany został wcześniej i któremu zostało darowane życie, być może był to ten który wyśpiewywał nam codziennie arie na płocie, ale nie, to chyba nie ten, bo ten to stary już jest i z niejednym kotem pakt zawierał. W każdym razie kosa szkoda. A ten łowca okrutny, czy też raczej polowniczy, z przeogromnym zadowoleniem pokazywał nam jakiego to dzielnego czynu dokonał. Za co oczywiście dostał całą porcję głasków. Bo kota należy pochwalić za udane polowanie. Bo on przynosi swą zdobycz nam, w nagrodę. On nie musi i najczęściej nie chce zjadać myszy, ptaków czy motyli. Taka jest jego natura, kot to zwierzę łowne i kto się z tym nie godzi, niech nie bierze kota do siebie.
I pomyśleć że jeszcze niedawno myślałam że z moim kotem jest coś nie tak...

A na zakończenie fotka pokazująca, co koty lubią najbardziej robić zimową porą: