czwartek, 15 listopada 2018

Ach, cóż to był za ślub.

Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży (dokładnie 25 lat temu, a nie teraz - uprzedzam!), nie zawalił mi się świat. Po prostu nastała w mojej głowie pustka. W sumie to nie miałam czasu,  żeby się nad sobą rozczulać. Toczył się już trzeci rok studiów, zbliżały sie święta, a tu taka niespodzianka. Nie było nawet mowy o tym, żeby nie było ślubu, choć przyszły tatuś przyznał mi się w chwili słabości, że gdyby nie to dziecko to on by się jeszcze długo nie ożenił. Nie że ze mną tylko tak w ogóle. W sumie to ja chyba też nie. Tatusiowie się nie wtrącali za bardzo, ale mamusie od razu przejęły stery. Szybkie zaręczyny, szybki ślub "żeby nie było widać". Szybkie wesele, w całości zorganizowane przez rodziców. Moja wymarzona sukienka do dziś pewnie wisiałaby w sklepie, gdyby go nie zamknęli. Musiałam założyć to co było mi podarowane - używaną obcisłą suknię bez ramion, taką co by zakrywała ewentualny brzuch, chociaż to było dopiero trzy i pół miesiąca, z kapeluszem zamiast welona. Mamusia mi kupiła. Och, jak ja jej nie lubiłam, tej sukienki, a tego  kapelusza jeszcze bardziej. Kapelusz dla mnie, która nie znosi nakryć głowy. Ale byłam posłuszną córką, bez grosza przy duszy, bo jedyne źródło utrzymania to było moje stypendium na uczelni i pieniądze od rodziców na pokrycie akademika, to co miałam się buuntować. Rodzice płacili, rodzice rządzili. Nie mogłam zaprosić koleżanek na wesele, które było zarezerwowane wyłącznie dla licznej rodziny. Najlepsza przyjaciółka pomagała w kuchni. Żal. 
Najpierw ślub cywilny w urzędzie, potem ślub w kościele. Obowiązkowo. Szlag mnie mało nie trafił, kiedy pan młody się spóźnił żeby mnie odebrać w domu. No bo tak niby się robiło, pan młody przyjeżdżał po przyszłą żonę, tam następowało błogosławieństwo rodziców i dopiero wtedy do samochodu i do kościoła. W kościele wszystkie ciotki pilnowały, żeby wszystko szło zgodnie z tradycją, czyli tą samą nogą do ołtarza, panna młoda obchodzi pana młodego nie odwrotnie, czy słońce przez witrażę prześwituje i takie tam zabobony, które miały zwiastować wspaniałe małżeństwo.
A potem na wesele. Mało co z niego pamiętam, byłam zmęczona, w ciąży, prawie nie jadłam, bo mi było niedobrze, a oni wszyscy wymagali ode mnie uśmiechniętej gęby i żeby wszystkim dogodzić. Znaczy z każdym obowiązkowo zatańczyć i to nie jeden raz. A jak mówiłam, że zmęczona jestem to zaraz durny komentarz: taka młoda i zmęczona... bla bla bla. Nikogo nie obchodziło, że nie daję rady, trza było balować do rana. A na koniec położyli nas do łóżka w mieszkaniu sąsiadów, bo u rodziców wszystkie pokoje zajęte. O wynajęciu pokoju jakoś nikt nie słyszał. A następnego jeszcze durniejsze komentarze, jak tam noc poślubna. K**wa, a jak miało być? Jak się walnęłam w łoże to wstałam dopiero jak się obudziłam.
Wesele wszystkim się podobało, a wódki było tyle że ojcowie przez dziesięć lat dopijali. Nigdy nie widziałam nagrania z mojego wesela, nie chciałam widzieć siebie w tej sukni, w tych włosach, w tym kapeluszu. Ja w marzeniach byłam uśmiechniętą rusałką z rozwianym włosem, rześką cerą, w powiewnej lekkiej sukni z krótkim zgrabnym rękawkiem, z białym kwieciem w dłoni. A na zdjęciach gapiła się na mnie obca stara wymalowana gęba, z włosami upiętymi żeby nie wystawały spod kapelusza, nalakierowane tak, że cały tydzień nie musiałam się czesać. Mama moja za to oglądała film z wesela co najmniej raz na tydzień, każdy gość musiał zostać uraczony wspólnym siedzeniem i gapieniem sie na ekran przez kolejne dziesięć lat. Do dziś wspomina jakie to wspaniałe wesele było. Aż jej w końcu powiedziałam, że nie dla mnie. Zdziwiła się.
A po weselu wszyscy pojechali do swoich domów i każdy każdemu obrobił przysłowiową dupę. A sukienkę mama opchnęła komuś za dwa miliony. Ja za kilka miesięcy miałam, zostać mamą. Ale do tego jeszcze dłuuuuuga droga. I jakże wyboista.

czwartek, 8 listopada 2018

Jak w Norwegii padał deszcz.

I tak minął październik, zaczął się listopad, a ja nie mam ani chęci ani weny na pisanie, bo czas jakoś by się znalazł choć z nim bardzo krucho jest. W pracy mam bardzo napięty grafik, w domu wszystko postawione na głowie, po nocach spać nie mogę, a życie toczy się jak się toczyło bo to nieustanna droga do niewiadomego.
Z życiem to w ogóle tak jest, że ono jest jakieś porypane. Człowiek dąży do spokoju za wszelką cenę, a jak mu się już uda osiągnąć jakąś jego namiastkę, i co lepsze, nawet zacząć się do tego stanu przyzwyczajać, to zawsze jakiś grom z jasnego nieba na łeb spadnie i trzeba wszystko przeorganizowywać od nowa i od nowa uczyć się z tym żyć.
Więc, żeby przełamać brak chęci, dzisiaj będzie pierwszy post o moich wakacjach w Norwegii. Oczywiście mam mnóstwo zdjęć, część z aparatu, część z komórki, ale jeszcze nie zebrałam tego do kupy, a nie chcę pokazywać zdjęć tylko z komórki z powodu jakości. Ale dzisiaj będą właśnie te zrobione Ajfonem. A dlaczego? A dlatego, że trzy dni w czasie podróży padało i w ciągu tych trzech dni po prostu nie zabierałam ze sobą aparatu, po pierwsze żeby nie zamoczyć, a po drugie że zdjęcia też byle jakie by były. Uwaga. Będzie sporo zdjęć :-)

*****
Po kilku dniach pięknej pogody i wspaniałych wrażeń, nastąpiło nieuniknione i zaczął padać deszcz. W Molde nie mieliśmy zaplanowanej żadnej wycieczki i całe nasze szczęście. Do południa spędziliśmy czas w łóżku i w restauracji. Ale po lunczu poczułam, że coraz bardziej gnuśniejemy i zaraz będzie nic tylko się zabić. Nakazałam więc wyjście na zewnątrz. Ubraliśmy się odpowiednio do pogody i poszliśmy.


Jak widać na załączonych obrazkach, wszędzie mokro. Nie wiem zupełnie, po co cumowaliśmy w tym porcie, chyba żeby ludzi zabrać na różne wycieczki krajobrazowe. W taką pogodę, wcale nie zazdrościłam tym ludziom wydanych pieniędzy.






Chodziliśmy sobie tak ulicami, w górę i w dół, bo w tej Norwegii to chyba nigdzie nie jest płasko. 


Zamknięty kościół. No ale był wtorek.  


A tu ciekawostka. Jesteśmy na dachu ratusza. Po prostu tak jest wybudowany, że na górze jest normalie chodnik do spacerowania, a obok ulica. Miasteczko, jak wiele w Norwegii, jest wielopoziomowe. 


O, tu widać mnie z mokrą grzywką.  I morką kurtką.


Miasteczko niewielkie, wszędzie blisko. Pospacerowaliśmy półtorej godziny i zaczęliśmy wracać. 


Ale że mieliśmy jeszcze godzinę do wypłynięcia, to jeszcze się powłóczyliśmy. Musieliśmy bowiem zobaczyć ponoć "słynny" hotel Scandia, zbudowany podobno na podobieństwo tego w Dubaju.



Po drodze minęliśmy ośrodek sportowy. Dość spory, jak na taką małą (26 tysięcy) mieścinę. 


Oraz hotel Fjordstuer, zaraz przy brzegu, z przepięknym widokiem na morze. Może nie tego dnia. 


Dosłownie przy hotelu maleńki porcik rybacki.


Wróciliśmy całkowicie przemoczeni, ale nie było nam wcale zimno. Znaczy kurtki nam nie przemokły bo wododporne, ale ja i tak miałam rękaw pod spodem przesiąknięty. Pewnie mi nakapało przy robieniu zdjęć.

13 października zatrzymaliśmy się w Harstad. I znowu, tak jak w Molde, nie mieliśmy żadnego planu. Dowieźli nas do miasteczka autobusem z portu, żadne cudo to nie było, potem uznaliśmy że to był najgorszy przystanek. Nie było tam zupełnie nic. Miasteczko 25 tysięcy, parę kawiarni, centrum handlowe z trzema sklepami na krzyż, tylko jeden sklep z AGD był bardzo fajny i były w nim inowatorskie urządzenia kuchenne. Jak na przykład ręczna kostkarka do lodu, czy specjalny zgniatacz do czosnku z szufladką. No ale.  Pochodziliśmy trochę, jak już byliśmy. Chłop chciał zobaczyć jakieś Działo Hitlera (Adolf Gun) ale było zamknięte, bo tylko od marca do września.


Do tego sklepu musiałam wejść, gdy zobaczyłam przez szybę ten rower, z ubrankiem zrobionym na drutach! Sklep był z wełną, drutami i projektami swetrów, taki jakich pełno w Norwegii. Oni chyba tam zimą nie mają co robić to swetry na drutach dziergają. A potem sprzedają za bajońskie sumy. 


W małym miejskim parku kilka pomników bohaterów II Wojny Światowej. 



A także taka fajna szyba, przez którą Chłopa widziałam normalnie, ale w aparacie wyszło takie coś:


"Świątynia dumania"


I w tym samym parku, pomnik chyba dzieciom.


Musiałam zrobić go z tej strony, gdy zobaczyłm, co jest z tyłu.


Chłop powrócił na chwilę do czasów dzieciństwa...


... a potem to już tylko chodziliśmy. Bardzo podobały mi się norweskie domy. Te poniżej zrobiłam gdy przechodziliśmy przez bardzo bogatą (to od razu widać) okolicę. Niby wyglądają na stare, ale są odpicowane na błysk, nowiuśkie dachówki, dość duże ogrody i widok ze wzgórza na morze oczywiście. 




No a dla kontrastu, taki gargamel z lat sześćdziesiątych. Jakiś budynek rządowy czy coś. 


A po drodze, już na głównej ulicy, takie na przykład dekoracje przydomowe. 


Co mi się rzuciło w oczy w Norwegii, to ilość różnych galerii autorskich. W tych małych sklepikach można nabyć obrazy malowane przez lokalnych artystów, ale także i reprodukcje innych malarzy oraz można oprawić w ramkę swoje obrazki czy zdjęcia.  Te dwa na wystawie podobały mi się najbardziej:



I jeszcze widok na port. 


I tyle by było Harstadu. Następnego dnia zacumowaliśmy w Leknes na wyspie Lofoten. Tam też nie wykupiliśmy żadnej wycieczki, ale sprawdzając wcześniej mapę zaplanowałam trekking to mieliśmy trekking. Leknes nie ma portu, więc żeby dostać się do przystani, musieliśmy być dowożeni specjalną łodzią, tzw. tender. Zabraliśmy sobie zapas jedzenia i picia, ubraliśmy się jeszcze lepiej niż w Molde i pojechaliśmy. 
Naprawdę, pomimo deszczu dało się docenić urok tego miejsca. Zupełnie inne od oglądanych wcześniej fiordów, ale równie przepiękne. Zielone przestrzenie poprzetykane lustrem wody, w słoneczny dzień musi tam być przecudnie. A my niestety, mieliśmy co mieliśmy i postanowiliśmy to docenić. 


Wybraliśmy się w taką niewielką trasę. 


Misteczko naprawdę małe, nie wiem czy można to nazwać miasteczkiem bo tylko 3 tysiące mieszkańców. Po drodze mijaliśmy pojedyncze budynki.



A na końcu było centrum sportowe, a za nim nasza trasa. 



Trasa prowadzi przez teren miejscowego klubu narciarskiego, ta asfaltowa ścieżka to nie droga. To jest trasa narciarska. 



Padało i padało, raz mocniej, raz słabiej. 



Na tej ścieżce pod spodem spotkaliśmy młodego człowieka z pieskiem na smyczy. Pieski w Norwegii muszą być bowiem wyprowadzane na smyczy nawet w dziczy. No i nie mogą robić kupy, co widać na załączonym wyżej obrazku :-) To co że padało, komu to przeszkadza. Na pewno nie pieskowi. Z tą różnicą, że pieskiem był maleńki czarno-biały długowłosy chihuahua. Dreptał tymi maleńkimi łapkami żwawo, ani na krok nie ustępował swemu panu. Powiedziałam do Chłopa: " Popatrz jaki to kraj, u nas takie pieski to paniusie w torebkach noszą..." 


Po drodze zatrzymaliśmy się na lunch pod drewnianą wiatą, przynajmniej dupy nam nie zmokły. A potem poszliśy na wzgórze Himmelsteinborga. 






Po drodze ze wzgórza mijaliśmy całe norweskie rodziny z małymi dziećmi i dziadkami, im deszcz i zimno wcale niestraszne. Była niedziela, więc pewnie obowiązkowo poobiedni spacer.
Poniżej ciekawostka. Garaż. Zauważyłam, że garaże raczej są budowane osobno jako odrębne chatki, ta tutaj jest pokryta... tak, nie mylicie się. Trawą. Podobno taki roślinny dach jest bardzo trwały i energooszczędny ale też i bardzo drogi, a część ubezpieczycieli nie chce wcale ubezpieczać budynków z drewna pokrytych trawą, z powodu częstych pożarów, które są plagą w Norwegii. Chyba nawet jest zakaz budowania z drewna w aglomeracjach miejskich. No ale w pipidówach i na obrzeżach można. Dach z trawy świadczy chyba o zamożności właściciela :-)



A potem się całkowicie rozpadało, zrobiło się zimno  i do kitu, na szczęście zdążyliśmy na ostatni tender. 


A potem... Byliśmy jedynymi pasażerami w łodzi, z nami tylko kierowca (tak, siedział sobie przy kierownicy i kierował) i kilku malezyjskich członków załogi. Nie wiem jak to się stało, ale nie udało mu się przybić do statku za pierwszym razem, a wzmagał się wiatr i fale zaczęły się robić coraz większe. Kołysało coraz bardziej, łódka coraz bardziej przechybała się na wszystkie strony,  oddalaliśmy się od statku zamiast przybliżać, a ja z sercem w gardle starałam się myśleć racjonalnie, że przecież to są profesjonaliści, wiedzą co robią, a łódka jest przecież ratunkowa więc niezatapialna.  Jakoś po pół godzinie udało się z trudem. 
Tego wieczoru odpłynęliśmy z bardzo dużym opóźnieniem, około trzy godziny kręciliśmy się w kółko. Kapitan przyznał później, że miał sraczkę w portkach, a wyjście z Leknes było najgorszym przeżyciem w jego kapitańskiej karierze. Było to w czasie, kiedy nad Wielką Brytanią szalał sztorm Callum.

A potem popłynęliśmy na północ, ale to opowieść na następny raz :-)