poniedziałek, 19 marca 2012

Nie płacz ptaszku.

Nasze drzewo, a raczej krzak, a raczej dwa krzaki połączone ze sobą, zostały jednak dość uszkodzone przez styczniową wichurę, więcej w poście http://iwand71.blogspot.co.uk/2012/01/znowu-wieje.html.
Ale nie okazało się tak od razu.
Wiosna już przecież, żonkile i hiacynty pięknie kwitną, już nawet dwa tulipany mi rozłożyły płatki, a o przebiśniegach czy krokusach to już tylko wspomnienie zostało. No więc pięknego sobotniego poranka tydzień temu Mąż zabrał się do uporządkowania drzewa a raczej krzaka. Jest wieczne zielone, nie wiem jak się nazywa, laurowiśnia czy coś może innego, ale należało je mocno przyciąć bo się rozrosło za bardzo i połowę świata zasłania, nie mówiąc już że się "rozdwoiło" (tak jakby go nie było dwa :-), a może ich dwóch, sama nie wiem...)
Mąż wyniósł drabinę, piły, sekatory i do dzieła. On miał ciąć drzewo, a ja obcięte gałązki na mniejsze kawałki, tak żeby się do kosza zmieściły. Bo mamy taki specjalny kosz na odpady ogrodowe, wywożą go raz na dwa tygodnie. Kupiłam sobie super sekator i tym sekatorem kroiłam każdą gałązkę na mniejsze części, i kroiłam, i kroiłam. Szybko okazało się że kosz to o wiele za mało, ale póki co to nakazałam Mężowi rzucać ścięte gałęzie na ziemię, potem się szybko potnie. I poszłam gotować obiad.
Gdy po jakimś czasie spojrzałam przez okno, zamarłam! Drzewo a raczej krzak, z jednej strony całe wygolone, bez jednego listka, skrócone o połowę, same łyse gałęzie i patyki! Jezus Maria, przecież miałeś je przyciąć a nie opitolić do zera! Mąż nie stracił rezonu, pitolił dalej, a na moje biadolenie kazał mi podejść do drzewa. I wtedy zobaczyłam, że biedne dwa krzaki które tworzą jedno drzewo, że oba niemal wyrwane z korzeniami, i gdyby nie kołek, którym Mąż podparł jeden z nich przed zimą, pewnie by runęły. Korzenie nie wylazły co prawda, ale widać że są mocno nadwyrężone, gdyby się uprzeć to można by je gołymi rękami przewrócić. Pochwaliłam więc Męża za inicjatywę i poszłam gotować dalej.
Golenie i strzyżenie trwało cały dzień. Cały następny dzień trwało rąbanie i dzielenie gałęzi na mniejsze czastki.  Zapakowałam trzy dwustulitrowe wory gałęzi. Które zostały tymczasowo wniesione do garażu bo nie mieliśmy pomysłu co z nimi zrobić. Przez cały tydzień, każdego wieczoru po pracy cięłam gałęzie na kawałki i wkładałam je do wora, nie dało się dużó tego zrobić, wiadomo, po pracy to już się nie chce.
No więc w sobotę zaczęliśmy kończyć.
Około południa mieliśmy już siedem worów. Tylko cztery się zmieściły do samochodu męża, który po złożeniu siedzeń ma całkiem sporo miejsca. A wory były ogromne. Pojechaliśmy na wysypisko śmieci.
Wysypisko? Pierwszy raz byłam z takim miejscu, a jest tuż pod nosem, zaraz za miastem. Zawsze miałam w podświadomości obraz wysypisk z filmów i z Polski, wielki teren z hałdami odpadów. A tutaj, elegancki wjazd w jednym kierunku, strzałki gdzie i co żeby się nie zgubić, kolejka samochodów, i ogromne kontenery wielkości mojego garażu po obu stronach drogi, dokładnie oznaczone jaki odpad do jakiego pojemnika. Pilnuje tego ze trzech ludzi, pomagają, objaśniają, bo nie każdy wie czy stary komputer to do kontenera z urządzeniami elektrycznymi czy z odpadami metalowymi. Osobny pojemnik na dywany, osobny na drewno, osobny na ziemię, jeszcze inny na odpady ogrodowe, takie jak nasze. Poza tym jeszcze z dziesięć innych. Na zabawki, na materiały, na pralki i lodówki, na papiery, i na bóg wie co jeszcze. Tylko opon nie można. Podoba mi się takie wysypisko! Obiecałam że teraz to ja już będę mogła w końcu garaż posprzątać, hehehe!
Jeszcze dwa razy obracałiśmy na to wysypisko wywożąc resztki drzewa a raczej krzaka. I jeszcze nie daliśmy rady dokończyć.
Kończyliśmy w niedzielę. Okazało się że poza gałęziami jest pod tym drzewem jeszcze tona zeschniętych liści, wyszło tego kolejne dwa wory. A dodatkowo krzew który rośnie na prawo od drzewa też, okazało się, wyłapał sporo liści, więc kolejny wór do zapełnienia. Biedna córka pracowała trzy godziny, cierpliwie oddzielając ziarna od plew, czyli bawiła się w Kopciuszka, czyli wybierała z kamyków którymi wyłożona jest część podwóka, patyki i uschłe liście. Znalazła nawet zgubioną dawno przez Tigusia magnetyczną myszkę która była jego kluczykiem do klapki! Dałam jej za to parę groszy, napracowała się, niech ma.
Kot początkowo dzielnie asystował w ścinaniu drzewa, potem w usuwaniu gniazd ptasich, coż, ptakom nie na wiele się one teraz zdadzą bo drzewo łyse, liści jeszcze nie ma wcale, a jak już będą to ptaki sobie zrobią nowe gniazda, a tak to te gniazda tylko namokną w czasie deszczu i zgniją. Potem się znudził (kot) i poszedł spać pod krzak tawułki.
Nasze drzewo a raczej krzak, wygląda teraz biednie, ale wyczyszczone z wszystkich brudów które przez lata ponanosiły ptaki, lekkie od gałęzi i zalegających zeschłych patyków i liści, przygotowuje się na wypuszczenie młodziutkich pędów koncentrując wszystkie swe soki na tym jednym celu - odrosnąć, odrosnąć. Czuję że jest nam wdzięczne. A stary kos, stały mieszkaniec tego drzewa, przylatuje co wieczór, siada na najwyższej gałęzi i śpiewa, aż żal serce ściska. Wyśpiewuje całą swoją złość i smutek, że zabraliśmy mu dom, że nie będzie ptasich dzieci w gniazdku jak co roku. Nie płacz mały ptaszku, liście szybko odrosną i wkrótce znów będziesz mógł się wprowadzić do swojego drzewa. Ale ile z twoich dzieci ocaleje przy takiej ilości kotów w okolicy?


2 komentarze:

  1. No a gdzie zdjęcia Krzaka Giganta przed i po??? ;-)
    A co do wysypiska, to brzmi jak bajka, ale znajomi z Holandii mówili to samo, aż miło tam wycieczkę sobie zrobić. A u nas, jak masz coś niepotrzebnego, to do lasu! Pozdrawiam;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. No nie ma :-( Ale sprobuję coś wynaleźć w albumach co by było "sprzed" a "po" to faktycznie zrobie i zamieszczę :-))

    OdpowiedzUsuń