poniedziałek, 27 października 2014

Weekend ze zwierzaczkami.

Nie cieszcie się tak, nie będzie o wizycie do zoo, o dokoceniu, o obserwacji ptaków czy polowaniu. Chociaż, być może co nieco z polowania moje weekendowe działania miały.
Sobotni wieczór spędziłam w miłym towarzystwie pewnego psa i jego pana, przy czym pan nie jest tu tak istotny jak pies. Dyżu czarny labrador, niesłychana przylepa, łasił się, gapił tymi oczami kota za Shreka żeby go głaskać, kładł swój psi łeb na moje kolana, kładł mi się na stopy, cieplutki był jak nie wiem co. Ja tam psy lubię, więc mieliśmy razem sporo zabawy. Trochę się zastanawiałam co to będzie jak wrócę do domu i będę walić psem, jak zareagują koty. Zareagowały pozytywnie, czyli nie pokazały po sobie że coś czują. A może im to rybka, aby miski pełne były....
Koty nakarmione, wypieszczone, więc mogłam spokojnie zasiąść przed telewizorem żeby coś pooglądać. Ja na sofie, Migusia jak zwykle na mnie. Nagle coś ją zaniepokoiło, zeskoczyła na podłogę i zaczęła węszyć. Pod sofą! Myślę sobie, albo szuka zabawki albo jest tam... mysz!
Kto obserwuje mojego fejsbuka wie że dwa dni temu miałam malutką myszkę w kuchni, taką podobną do chomiczka. Bo ja się już nauczyłam po tym co koty przynosiły, że jest w mojej okolicy kilka gatunków myszy. Jedna, taka normalna, myszowata, walcowata, taka zwykła szara mysz. Druga, podobna do niej tylko trochę mniejsza, z cieńszym ogonkiem i ryjkiem spłaszczonym jak u świnki. I trzecia, taka sama jaka uciekała wzdłuż mebli w mojej kuchni w zeszłym tygodniu, maleńka, puchata, podobna do chomiczka. Jak one się nazywają te myszy to ja nie wiem. W każdym razie tą chomiczkową też zainteresowała się Migusia, a maleństwo było tak przerażone że siedziało skulone na bucie i się telepało. No to wzięłam serwetkę, odsunęłam kotka i złapałam myszkę gołymi ręcoma (nie poprawiać!) przez tę serwetkę. Biedusia nawet się nie ruszyła. Miałam ją wynieść na trawnik, ale postanowiłam ukryć ją dalej od domu, więc wyniosłam ją pod drzewo czyli krzak, tam jest pełno suchych liści to jej nie będzie widać. Postawiłam delikatnie w tych suchych liściach, biedactwo się wciąż trzęsło, ale zorientowawszy się że jest już w miarę bezpiecznie, wsunęła się pod liście i tyle ją widzieli. A mój komentarz na facebooku był taki że pewnie koty sobie przyniosły zabawkę, znudziły się więc zostawiły na potem. Bo inaczej to nie wiem, nie mam pojęcia jak ona się mogła w moim domu znaleźć.
No ale wracamy do sobotniego wieczoru. Migusia krąży pod sofą, myślę zajrzę, chociaż łatwo nie jest bo szczelina między sofą a podłogą jest może ze dwa centymetry. Przyniosłam latarkę, poświeciłam, patrzę, a tam rzeczywiście, siedzi sobie, mysza z tych myszowatych, mała ale takie tutaj są. Siedzi i wsuwa ziarno popcornu! Które to oczywiście musiało komuś wpaść pod sofę podczas konsumpcji telewizyjnej, ups! Kotem się nie przejmowała za bardzo, tylko wsuwała to ziarenko, trzymając je w dwóch łapkach. Dałam jej zjeść, ale w między czasie przyszedł Tiguś zaniepokojony odgłosami. I zaczęła się obława. Bo ja moi mili, wszystko czego chciałam to było wydostać tę myszę spod sofy. Bo jak się zalęgnie... oesu!
Jak sobie ta myszka podjadła i zaczęła zdradzać oznaki niepokoju, poszłam poszukać jakiegoś patyka. Nie żeby myszę zatłuc, no co Wy, po to żeby ją spod tej sofy wyciągnąć! Jako że odkąd synuś wszedł w wiek dojrzalszy, patyków u mnie w domu niet, więc rozkręciłam kijek do wędrowania, nie wiem jak się on fachowo nazywa, ale taki z którymi się chodzi. I zaczęłam mieszać nim pod sofą. Możecie sobie wyobrazić scenkę. Rozczochrana baba w szlafroku i papuciach, rozpłaszczona na podłodze, jedną ręką trzymająca latarkę a drugą machająca kijkiem pod meblami. Oczywiście najpierw światło dzienne ujrzały rozmaite kocie zabawki, papierki i połamane długopisy (!), ale metodą prób i błędów udało mi się wysunąć też mysz. Ale ona nie głupia, kilka razy próbowałam, a ona kilka razy zawracała pod sofę. A moje koty nażarte i leniwe, zamiast mysz zaganiać do kąta to tylko udawały że są zainteresowane. No ale koniec końców myszka spod sofy została wygarnięta i pobiegła do korytarza. Koty za nią, Ale oczywiście pobiły sie o nią a ona korzystając z okazji uciekła do jadalni. Łomatkobosko! Zamknęłam drzwi do jadalni i się zaczęło polowanie. Ta myszka nie była taka jak ta chomiczkowa, to była prawdziwa polna mysz, szybka i skoczna, niesamowicie sprytna, niemożliwa do złapania. No ale koty nieustraszone, przecież jak się coś rusza to trzeba za tym gonić. Po chwili jadalnia wyglądała jak Sodoma i Gomora, wszystko było do góry nogami, bo tak jak mysza się przemieszczała, tak ja odsuwałam i przesuwałam kolejne przedmioty. Przy okazji zauważyłam ile śmieci ja miałam w tym pokoju! W każym razie, po pół godzinie całkiem nierównej walki udało się Migusi zagonić myszkę do pudełka z papierami, a  ja tylko na to czekałam. Złapałam z kredensu salaterkę i nakryłam myszkę, tak jak się łapie pająki do szklanki. Jakimś cudem wsunęłam pod spód cienką książkę i tak jak pająka, wyniosłam myszkę na trawnik. Bo już dalej nie miałam siły. Jak tylko poczuła grunt opd łapkami, dała dyla i zniknęła z prędkością światła. Ufff...
Wciąż się zastanawiam, skąd te myszy u mnie z domu? Sprawdziłam chałupę wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu jakichś dziur. Nie ma. Do domu wchodzi się po stopniach, na których większość czasu spędza Migusia. Wychodzi mi na to że one te myszy przynoszą do domu, te koty. No ale dobrze, teraz będę trzymała zawsze jakieś ziarenko pod sofą, mam już przećwiczone, będę myszy łapać na żywca... Mam nadzieję że już ich więcej nie będzie.
A w niedzielę rano obudziłam się pogryziona. Kurde felek myślę, o co chodzi? Przecież komarów nie ma, co jest? Koty jakieś robactwo przywlekły czy co? Dopiero co je odwszawiałam, to nie powinny nic mieć, nigdy nie miały. Podniosłam kołdrę i zauwałyłam od razu na białym małą czarną kropeczkę. Dotknęłam z zamiarem uduszenia, ale jak to nie wyskoczyło w cholerę, znaczy w górę! Dostrzegłam to jeszcze raz, to samo! Pchua jak nic, ło jeżu kolczasty, toż to ja pchuy w życiu na oko nie widziała! No to zobaczyła (o ile to była pchua).
Od razu zdjęłam poszwy, wyniosłam kołdrę z podzuszkami na wiatr, niech przewieje, pościel na 90 stopni do prania, tak że z czarno-białej zrobiła się czarno-szara, dokładne głębokie odkurzanie moim nowiutkim odkurzaczem specjalnym do twardych podłóg, pranie wszystkich koców i kocich kocyków, łącznie z legowiskami, czyszczenie parowe wszystkich dostępnych powierzchni łącznie z materacem... Dodatkowo środek antypchuowy na koty jeszcze raz, w razie wu... Nie drapią się więc pewnie nie mają, ale strzeżonego pambuk strzeże, wiadomo.
Wykończona padłam wieczorem. Dzisiaj nic mnie nie podryzło, ale będę uważać. Cholerne psy.



5 komentarzy:

  1. Noszszsz... wszystko zgania na psy! A koty tez szlajajom sie i mogly zawlec do chalupy te zaraze.
    Z myszami sprawa wyglada tak, ze umie toto lazic po pionowych scianach i przez okno sie wslizgiwac. U nas w bloku byla plaga myszy, my na drugim pietrze nalapalismy ich dziesiatki, a kotow w domu nie bylo, wiec same wlazly jakimis kanalami czy kominami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tak skrycie to jednak podejrzewam te koty, bo sie cholery jedne przestaly na moim lozku wylegiwac od paru dni, pewnie pchluff naniosly, te je w doopki pogryzly, no to sie kociska wyprowadzily z lozeczka.
      Ale ze myszy po scianach... oesu!!!

      Usuń
  2. Oj tam psy! To wszystko po to, aby ci się nie nudziło! Hrehrehre :)
    A plaga pcheł panuje i u nas, dobrze, że jest na to chemia. :))

    OdpowiedzUsuń
  3. Oby tylko ta chemia zadzialala...

    OdpowiedzUsuń
  4. U mnie też był atak latem :-)
    Nic tylko chemią...

    OdpowiedzUsuń