piątek, 24 czerwca 2011

Sushi party

To jest aż nieprawdopodobne, jak szybko zleciał ten tydzień. Właściwie to nie wiem nawet co się wydarzyło, bo to co było zaledwie kilka dni temu, wydaje sie być daleką przeszłością.
Tak więc synuś skończył te swoje 16 lat, zaczął już 5 klasę High School (tak tak, oni tu zaczynają rok szkolny już w czerwcu, aby po powrocie z wakacji od razu wskoczyć na obroty, bez tego bałaganu organizacyjnego), a córusia zafarbowała sobie znowu włosy choć zarzekała się że już nigdy więcej.

A w sobotę organizowaliśmy imprezę dla przyjaciół. Sushi party. No właśnie, to dlatego chyba tak zleciało. Bo przed imprezą, codziennie po południu biegło się do sklepu dokupować tego czego brakowało. No a przecież jeszcze w środę impreza urodzinowa, tort piekłam sama i jakies tam przekąski też. Dobrze że tydzień wcześniej zrobiłam próbę generalną głównych dań więc wiedziałam już co należy poprawić żeby było jak należy. A dania główne to oczywiście sushi i gyoza, czyli japońskie pierożki przysmażane na parze. Fajnie brzmi, co nie? Główna trudność polegała na tym że w gronie było dwóch, a raczej dwie, wegetarianki, a ja jako dobry gospodarz chciałam dogodzić wszystkim. Więc pierożki było w dóch wydaniach - te dla normalnych z wieprzowiną, a te dla normalnych inaczej - z mieloną soją zamiast mięsa. A sushi było w kilku wydaniach, bo i wegetariańskie z awokado lub jajkiem, i takie prawie zwykłe, czyli z wędzonym łososiem, krewetkami, paluszkami krabowymi i innymi cudami. Nie używam do mojego sushi surowych ryb, nie ze względu na to że się boję bo ja nawet surowe mięso mielone lubię, a co dopiero rybę, ale przez wzgląd na innych bo uważam że nie wszyscy muszą lubić to co ja, ale ja powinnam lubić to co wszyscy na moim przyjęciu.
Cały piątkowy wieczór zajęło mi robienie pierożków. Niby zwykła rzecz, bo przecież my Polki wprawione jesteśmy w lepienie pierogów, ale jednak te japońskie czy chińskie są inaczej klejone. Robiłam kiedyś takie prawdziwe chińskie z koleżanką, trochę mi zeszło nauczenie się jak je dobrze skleic bo to trochę inna technika, łatwiejsza. Ale dla mnie nie do opanowania widocznie bo zapomniałam jak się to robi, więc skończyło się na lepieniu pierożków "po polsku". A i tak było zupełnie inaczej, bo kupiłam specjalną mąkę do pierogów w chińskim sklepie, taką super białą, którą rozrabia się tylko z wodą. Ciasto wydchodzi idealne, ale za cholerę nie da się go rozwałkować w placek, bo jest bardzo elastyczne i placek się od razu schodzi z powrotem. No więc pod wpływem internetowych porad japońskich kucharzy, odrywałam maleńkie kuleczki (naprawdę małe, wielkości... chyba wiśni) i rozwałkowywałam każdą z osobna na mały placuszek, i dopiero teraz był czas na prawdziwe tworzenie bo ciasto naciągało się tak jak chciałam. Naprawdę bardzo elastyczne. Zupełnie inne niż nasze po polsku robione ciasto. Dość o pierogach, wystarczy że dodam że robiłam je do 2 w nocy.
Dobrze że mam cudownego męża bo moje leniwe dzieci nie za wiele mi pomogły w przygotowaniach, ale przynajmniej wysprzątali całe mieszkanie, zostawiając mnie samą w kuchni, bo jak gotuję to nie toleruję innych ludzi w swoim zasięgu. Uważam że gotowanie wymaga spokoju i opanowania, a jak ktoś mnie denerwuje to wszystko wychodzi nie tak. Mając kuchnię tylko dla siebie, nie popełniłam żadnego błędu, zrobiłam babkę zebrę z czekoladą (bo to moje popisowe ciasto) z samego rana, a potem zabrałam się za sushi. Jak robiłam, nie będę opisywać, dość że wyszło bardzo dużo i naprawdę przepyszne. Kochany mąż zobowiązał się zrobić tzw. korki, ale zamiast trzech sztuk czegoś jak zwykle ja robię, ponakładał od dołu do góry patyczka i na dodatek oliwki na górze więc wszystko mu się powywracało. Ale jakoś poukładał te "szaszłyki" z powrotem na talerzu i było ok.
Goście przyszli trochę spóźnieni, jak zwykle, ale wszyscy, co cieszy. Każdy przyniósł ze sobą coś do picia i jakieś inne duperele które mi później zostały bo nikt nie chciał kupowanego żarcia po tym co im zaserwowano. A było tego naprawdę dużo, nie tylko sushi, pierogi, ciasto i korki, ale też różnego rodzaju sery, owoce, orzeszki różnej maści i chipsy, kilka sosów do zamaczania wszystkiego co się dało i bóg wie jeszcze co. A drugi po sushi najważniejszy punkt programu - poncz.
Kiedy mąż ogłosił wszem i wobec że robi poncz na imprezę, ludzie nie bardzo byli zachwyceni, i ja zresztą też nie. Ale zrobił. Wyszło jakieś 6 litrów. Na początku wszyscy się czaili, bo to poncz, bo to przecież wódka, blablabla, ale poszło wszystko, do statniej kropelki. Wszystko co było do zjedzenia (oprócz chrupków i czekoladek) zostało pożarte. Ludzie siedzieli do późnej nocy, czyli w sumie jakieś 7 godzin. To się nazywa udana impreza! A ja dostałam opieprz następnego dnia od Córusi że nie zostawiliśmy jej ani kawałka sushi, była wprost oburzona, bo uwielbia. A przecież zjadła cały talerz na imprezie, ha!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz