środa, 4 lutego 2015

Jestę zabujcom

Wiem, wiem, już tyle nie pisałam, od piątku do środy to jest... cztery dni. I pół. A tu wszyscy czekają na informacje jak sie kocia wycieczka udała i w ogóle jak tam.
No dobra, to opowiadam, może komuś się przyda.
W piątek po powrocie z pracy spakowałam cały majdan, doprawdy czułam się jak oniegdyś (nie poprawiać!) kiedy dzieci były małe i się przemieszczało z wózkami, wanienkami, torbami pełnymi najpotrzebniejszych drobiazgów. Tak właśnie było i teraz. Kuweta większa od transportera, dwa transportery z kotami, torba  z jedzeniem, torba z kocami, torba z zabawkami, torba z drobiazgami na drogę (typu wymienne podkłady, mokre ścierki, ręczniki papierowe, gumowe rękawice...). I drapak. Oesu! No ale dało się to wszystko upakować razem z moją skromną walizeczką i pojechalim.
Pierwsza zaczęła Migusia. Płakała i płakała, a potem dołączył do niej Tiggy i tak płakali na zmianę. W końcu duży się uspokoił i odzywał tylko od czasu do czasu, a mała zaczęła szaleć w środku, drapać, skrobać, szurać... I ten zapach... Hmmmm...
To było jeszcze nie w połowie drogi. Zatrzymałam się na zajeździe parkingowym, przeszłam do tyłu samochodu, otworzyłam transporterek i wypuściłam Miguśkę. Nie na zewnątrz, no co Wy! Musiałam usunąć przemoczony materacyk bo się wzięła i zlała wielkim sikiem. No ale przewidziałam wszystko więc wymieniłam podkład, zapakowałam kocicę z powrotem i ruszyliśmy w dalszą drogę. Jakiś czas było cicho, ale kiedy zjechałam z autostrady, wyczuli chyba blusa i zaczęli miałczeć. Znowu. Wrrrr... Dobrze że już nie było daleko.
Kiedy zajechałąm na miejsce przeznaczenia i wypuściłam koty, najpierw były lekko przestraszone, potem zaciekawione. Ale głównie przestraszone. Przemykały cicho pod ścianami, Tiggy to się nawet zadekował pod sofą a Migula pod telewizorem. Pokazałam im gdzie jest jedzenie, a gdzie toaleta, nasypałam jedzenia i zostawiliśmy je samym sobie na dole domu. Miały dostęp do jednego pokoju i korytarza. Po jakimś czasie udostępniliśmy im również schody i jeden z pokoi na górze, z dużym zaciekawieniem obserwowałam jak się oswajają, niby podobnie a jednak inaczej.
Pierwszą noc Migusia spędziła na sofie na kocyku, Tiguś znalazł schronienie pod stolikiem w kącie za fotelem, gdzie nikt go nie widział i trochę trwało zanim odkryłam gdzie jest. Ładnie korzystali z kuwety oboje, ale każdy miał osobną bo nie wiedziałam jak zareagują. Tiguś zadoptował odkrytą, Migusia pozostała przy swojej, zakrytej. Nie jedli za wiele, martwiłam się tym trochę, ale skoro były qpale to znaczy że głodni nie chodzili...
Drugiego dnia oboje odważyli się już chodzić po całym domu, oczywiście tam gdzie były otwarte drzwi. Tiggy oczywiście znalazł sobie kawałek dywanu do zmaltretowania, po prostu pociągnął za niteczkę... Myślałam że z dywanu strzępy zostaną ale będąc odpowiedzialnom mamom (fiu fiu!) zamknęłam drzwi z dostępem, bo po co mam płacic za wyrządzone szkody ;-)
I tak zleciały te trzy, a właściwie cztery dni. Migusia spała to w łazience na dywaniku, to na łóżku nad moimi stopami, Tiguś to pod łóżkiem, to na fotelu w salonie...  Biegali sobie po schodach, podgryzali, czasami ciszej, czasami głośniej, taka kocia norma. Najlepsze przyszło tuż przed wyjazdem. Troskliwa ale pobłażliwa mama (!) wpuściła dzieci do szafki w kuchni, do której bardzo chcieli wejść oboje. No to dlaczego nie, niech se wejdą! Weszli i... znikli.
Siedzieli sobie tam ze dwie godziny ale trzeba się już było zbierać więc troszkę się zaniepokoiliśmy. No ale popakowałam już wszystko, tylko kotów brak. Pierwszy ukazał się Tiguś. Ufff.... Przynajmniej on. No ale czekamy, czekamy, pół godziny, godzinę, a Miguśki nie ma. Zdesperowany właściciel już meble chciał rozbierać, ale z latarką jeszcze raz zajrzał dokładniej w głąb szafki. Okazało się że między ścianką a piekarnikiem była mała przerwa, a za nią dziura prosto pod piekarnik. I tam się zadekowała Miguśka. Wyjąć się jej nie dało, już już mieliśmy wyciągać piekarnik, ale się przemogła i wylazła... Oczywiście cała w kurzu...
Droga powrotna minęła nam niespodziewanie szybko, płaczów było zdecydowanie mniej, Tiguś uspokoił się od razu jak wyjechaliśmy na autostradę. Miguśka jeszcze walczyła, ale ogólnie było spokojnie. W domu przeżyli chwilę niedowierzania, ale szybko uznali istniejący stan rzeczy za oczywisty a całe doświadczenie podróżą za niebyłe. Mission accomplished... Następnym razem będzie tylko lepiej.
No dobra, to co chodzi z tym tytułem?
W drodze powrotnej poczułam szybkie i twarde "BUM", tak jak kiedyś gdy pękła mi opona gdy najechałam na krawężnik. Tylko że teraz jechałam z prędkością 70 mil na godzinę. Serce mi zamarło, odruchowo złapałam mocno kierownicę ale nie wyczułam żadnych sensacji więć uznałam że jadę dalej. Ale zatrzymałam się w pierwszym możliwym miejscu żeby sprawdzić opony. Wszystko było w porządku. Ja tymczasem zaczęłam się nakręcać. A co jak to coś mi strzeliło w samochodzie? Jakaś rura, wał jakiś czy jak to się tam nazywa? I co jak zaraz się samochód rozpadnie na pół? Oesuesu, jechałam tak pół drogi podkręcając świadomość do ostatniej śrubki, aż w końcu mi się znudziło bo uznałam że jakby się miał rozpaść to już by to zrobił.
W domu jeszcze raz sprawdziłam opony rano, jakby co to w nocy by z nich powietrze na pewno zeszło. Nie zeszło. Po pracy podjechałam do Tesco. I traf chciał że pierwszy raz podeszłam do samochodu od frontu. Podchodzę ja, patrzę, bo coś mi nie gra... Ja samochód rozwalony mam z przodu. Ktoś we mnie wjechał na parkingu? Jak? Kiedy? Łomatko! Podchodzę bliżej, zaglądam... Tablica rejestracyjna uszkodzona, ukruszona na jednym końcu, ale żadnych innych śladów, wgnieceń, pęknięć nie ma. Patrzę a tam długie pióro... i jeszcze jedno... i pięćset piór... No dobra, nie liczyłam, ale cały grill z przodu upstrzony piórami.
Jestę zabujcom. Zabiłam ptaka na autostradzie.
Kurtyna.

16 komentarzy:

  1. Mordercom jezdes! Nie zabujcom. Nic dziwnego, ze na wyspach wszystkie ptaki wygineli. :)))
    A swoja droga, ze sie odwazylas podrozowac z dwoma kotamy, no no!

    OdpowiedzUsuń
  2. A jednak koteczki przeżyły podróż i wcale było dobrze :-)
    Biedny ptaszek ...ale wszystkiego nie przewidzisz...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To byl jakis duzy ptak. Raczej wielki bym powiedziala po rozrzucie pior...

      Usuń
  3. Współczuję , ale przecież nie chciałaś ...:(
    Ale przygód mieliście ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Troszke sie przestraszylam bo naprawde mocno walnelo, jak duzy kamien. O bosze jak sobie pomysle ze to moglo byc cos wiekszego...

      Usuń
  4. Najwazniejsze, ze koty zyją, no i Ty, oczywiscie. A ze ptaki Ci ciągle na samochód "srajom" to inna sprawa. Na ten temat powinnaś napisać kolejny post - pełen humoru, dygresji, kolokwaializmów, delikatnie mówiąc, tak jak tylko Ty potrafisz i wtedy zamiast piątkowych dowcipów humor nam poprawi Twój wpis o ptakach. Fakt, ze szkoda tego, ktorego zabiłaś czy zamordowałaś - jak zwał, tak zwał. Ptaka żol, jak mowi moja siostra, ale samochodu też:-)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oooo kochana, o ptakach to ja moge duzo napisac ;-) Dzieki za pomysl, na pewno skorzystam. Buziaki!

      Usuń
  5. Super i ekstra, że tak się potoczyła podróż. Oczywiście nie dla ptaka ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja do dzisiaj zachodzę w głowę jak to się stało bo ja nic na drodze nie widziałam.

      Usuń
  6. Nie wpuszczać do szafki. :))
    Super i będą sobie nowe odkrywać a koty są ciekawskie. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No jak nie wpuszczać jak tak proszą... ;-)

      Usuń
  7. Ciesz sie, ze nie sarne. Auto poszlo do kasacji :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A pewnie że się cieszę... Już pisałam, co by to było jakby coś większego...

      Usuń