Weekend (przyjmijmy że to ten okres od piątku po pracy do końca niedzieli) zaczął się dla mnie wyjątkowo paskudnie - prawie sobie uciachałam wskazujący palec. Postanowiłam bowiem zrobić hummus, czyli wymiksować cieciorkę z różnymi składnikami. I postanowiłam zrobić to mikserem ręcznym Chłopa. Miksowałam tak i miksowałam, po czym ostrze się zapchało, więc uznałam że wypcham palcem to co tam utknęło. Wsadziłam więc dwa paluchy między ostrze i nieostrożnie, w tym samym momencie nacisnęłm drugą ręką na guzik. Trwało to ułamek sekundy, ale jednak walnęło mnie po palcu, rzuciłam wszystkim, hummus rozbryznął się po całej kuchni a ja momentalnie odruchowo odkręciłam kram i wsadziłam rękę pod bieżącą wodę, ściskając tam gdzie mnie walnęło. Po pierwszym szoku szybko oszacowałam straty, a będąc po siedmu kursach pierwszej pomocy wystarczyło jedno spojrzenie żeby stwierdzić że będę żyć. I że palec jest cały chociaż mocno krwawi. Pierwszym ruchem jest oczywiście zatamowanie krwawienia. I oczywiście ręczniki papierowe się skończyły, więc pobiegłam do łazienki po papier toaletowy. Zawinęłam palec mocno ściskając, po czym poszłam do kuchni pooglądać co nawyprawiałam. Gdy po paru minutach nieco ochłonęłam, stwierdziłam jednak, że papier nie wyrabia, a w dodatku klei się do mokrej rany, więc zajęłam się samo-pierwszą-pomocą na poważnie. Odwinęłam wilgotny papier, obmyłam palec delikatnie wodą, pooglądałam go na tyle dokładnie, żeby stwierdzić że samo się powinno zagoić. Głównym celem było oczywiście zatamowanie krwawienia, ale także i to żeby palec dokładnie wysuszyć. Udało mi się to dość dobrze przez zaciskanie palca poniżej rany. Teraz należałoby przykleić jakiś plaster, niestety w moim domu tylko plastry na odciski, dzwonię więc do Chłopa gdzie są plastry. On w panice, co się stało. Ja że palec sobie ucięłam. On czy trzeba do szpitala na szwy jechać, ja że nie, przynajmniej jeszcze nie teraz. No to on że plastry w jego starym domu, ale że z pracy mi przyniesie. Żałowałam później, że nie powiedziałam mu żeby bandaż jakiś przyniósł, byłoby lepiej. No ale na razie coś z tym trzeba było zrobić, bo sama woda to trochę za mało, a wódki nie będę marnować na odkażanie, zresztą kto by to wytrzymał. Na szczęście w pateczce znalazłam krem dezynfekujący Savlon, więc delikatnie posmarowałam miejsca przecięte. I wtedy to poczyniłam te fotografie:
I taki to miałam początek weekendu.
A wieczorem postanowiliśmy się wynagrodzić wycieczką do kina na "Wonder Woman". Film skończył się wpół do dwunastej w nocy, ale ciemnej tej nocy nazwać nijak nie mogę, bo czerwiec już jest a wiadomo, w czerwcu u nas słońce zachodzi na godzinę może. Tak więc wyglądało u nas pół godziny przed północą w piątek:
W sobotę mieliśmy z samego rana niespodziewaną wizytę. Otwieram sobie drzwi żeby popatrzeć na słoneczko, a tu idzie sobie do nas Migusiową ścieżką nikt inny jak Nażyczony! Czyli, jak go nazywamy, Tiggy 2. Zamknęłam drzwi, żeby mi do domu nie wlazł a on co? Władował się bez mrugnięcia okiem przez kocią klapkę. Wniosek - Tiggy 2 musi mieć taką klapkę w domu, bo żaden kot tak łatwo jeszcze mi do domu nie wlazł. Wniosek Numer 2 - jak najszybciej dokończyć montaż klapki, żeby otwierała się tylko dla naszych kotów. Na co Chłop zareagował prawidłowo i natychmiast, bo klapka została tego samego poranka zainstalowana jak należy i teraz tylko moje koty moga wejść do domu.
Dodam tutaj dla ciekawskich, że klapka otwiera się na mikroczipa. Ale zamontowana normalnie nie działała jak należy, bo metalowe wkładki w drzwiach zakłócały sygnał, więc trzeba było klapkę przerobić wycinając większą dziurę i instalując dodatkowo specjalną nakładkę. No i właśnie ten incydent z Nażyczonym zmusił Chłopa w końcu do działania. Ale zanim to działanie nastąpiło, Tiggy 2 został
I tak nam sobota zleciała na pracach lżejszych i cięższych, a Tiggy sobie znalazł nowe łóżko do spania:
Wiadomo, byle jaka szmata lepsza niż wypasione posłanie, he he he!
Niedziela była równie pracowita jak sobota, zakupy, wybieranie, zachwyty Chłopa nad jakimś żelastwem i moja czarna rozpacz w sklepie z wykładzinami. Po godzinie wybierania wciąż byliśmy w czarnej dupie, łażąc tak po sklepie i dotykając każdej wykładziny i każdego skrawka dywanu napotkałam na taką samą jak ja, zabłąkaną duszę i spytałam: Co, trudna decyzja? A ona, że nienawidzi tego sklepu, nie wie po co tu przyszła, niech se jej mąż sam wybiera, ona ma już dość. Zadużo tego, za dużo! Oj, doskonale znałam ten nastrój... W końcu po trzech godzinach postanowiliśmy i dobiliśmy targu. Z tą wykładziną to dopiero były przeboje, ale to temat na inną okazję.
A potem jeszcze zdążyliśmy zacząć malować ostatni, największy w domu pokój. Powiem Wam, że mam dość. Każde pociągnięcie było coraz trudniejsze, a jedyne co mnie trzymało to powtarzanie sobie co chwilę, że jeszcze tylko dwie warstwy i to już koniec. Co prawda pozostanie jeszcze ganek wejściowy i ubikacja na dole do przemalowania, ale to maleńkie pomieszczenia i niekoniecznei do zrobienia teraz. W każdym razie, nie wiem, jak dam radę dokończyć ten pokój, jakoś muszę, ale potem nie spojrzę na farby przez długi czas. Obiecuję.
I tak nastał niemal koniec weekendu. Siedzieliśmy sobie późnym wieczorem przed telewizorem, gdy weszła do pokoju Migusia. Mignęło mi tylko, że coś chyba trzyma w paszczy. Patrzę dokładnie, rzeczywiście. Położyła na ziemi, mysz. Ale jakaś dziwna. Udaje nieżywą, myślę. Nagle, niezręcznie i powoli, mysz rozprostowała skrzydła i próbuje się wznieść.
Złapałam za telefon, ale tylko tyle mi się udało zrobić (zdjęcie jest nieprzerabiane):
Popatrzyliśmy na siebie z Chłopem, po czym on rzucił bez słowa się do kuchni po papierowy ręcznik, udało mu się złapać trzepocącego skrzydłami i drącego się nietoperza i wynieść z domu. Kiedy wrócił, Migusia nadal niepokojnie węszyła po pokoju w poszukiwaniu, nawet nie zauważyła co się stało. Chłop wypuścił nietoperza na pole, kawałek od domu, z niewielką nadzieja na to że przeżyje. Prawdopodobnie miał uszkodzone skrzydło.
A potem Chłop zaczął o wściekliźnie. Że nietoperze przenoszą. A ja że wścieklizny na Wyspach nie ma. A on że jest. No to nerwowo zawołałam wujka googla. I Chłop ma rację i ja. Bo na Wyspach Brytyjskich był tylko jeden przypadek wścieklizny od 1900 roku. Ale jest jeden rodzaj nietoperza, który chorobę wściekliznopodobną rzeczywiście może przenosić. I to w mojej wyobraźni jest ten właśnie nietoperz. Kurde, jak ona go złapała???
A to Twoje koty nie sa szczepione przeciw wsciekliznie? Wychodzace i nieszczepione? Oesu!
OdpowiedzUsuńBardzo mnie bolalo, kiedy czytalam o palcu, wtedy na fb, i teraz tez. Mam nadzieje, ze bedzie to dla Ciebie nauczka na cale zycie, ze czyszczenie zatkanego mixera musi odbywac sie po wylaczeniu go z prundu!
Nie, tutaj nie ma wścieklizny wiec nie szczepi się zwierząt przeciw. Dlatego obowiązuje kwarantanna jak się chce przywieźć zwierza do UK. Koty oczywiście są szczepione normalnie jako wychodzące, na różne tam choroby plus FelV
UsuńOj tam, zaraz drastyczne... Córka Kulki ostatnio zrobiła sobie takie samo coś jak Ty, tylko że potem wzięła igłę z nitką (czarną, bo taką miała pod ręką) i sama sobie zszyła.
OdpowiedzUsuńAle mnie to bardziej o nietopera chodziło 😁
UsuńTu się zgodzę - szkoda bydlątka.
Usuńnie wygląda dobrze ten palec, biednaś Ty :*
OdpowiedzUsuńJuż dzisiaj znacznie lepiej. Goi sie jak na psie :-)
UsuńJak moglas wlozyc palce tam gdzie ostrze, wszystko mnie bolalo jak czytalam, ale ja jestem taka ze musze wiedziec do konca jak opanowalas sytuacje, zdjecia tez zobaczylam i praktycznie ciagle jestem w bolach.
OdpowiedzUsuńNie wiem jak, sama się wzdragam na myśl co mogło się stać. Nauczka na przyszłość, ja myślę.
UsuńWspółczuję rany na palcu, mam nadzieję, że szybko się zagoi. I tak jesteś dzielna, że potem jeszcze potuptałaś na zakupy i malowałaś.
OdpowiedzUsuńA tego malucha nietoperza mi szkoda, może jednak przeżył. Te nasze bezczelne drapieżniki, moja ostatnio uśmierciła mysz... Zakopać musiałam.
No, cóż zrobić. Kot to kot. Trza się nauczyć żyć z tym bydlęciem :-) Ja to się nawett i myszy przestałam bać przy nich.
UsuńOsz aż mi się słabo zrobiło, tak sobie palec rozharatać, współczuję...
OdpowiedzUsuńTiggy jest marmurkowy...:-)
Ślicznie wygląda...
Wy się nie wygłupiajcie , natychmiast do weterynarza,
coś jest nie tak z tym nietoperzem....
Obyście nie byli pierwszym przypadkiem wścieklizny od lat.
Tyle ludzi się przemieszcza po Europie w te i wewte,
że nie wiadomo czy nie przynieśli na swoich zwierzakach...
Dodaj jeszcze do tego,że zwierzęta są też nielegalnie sprowadzane ...
czarny rynek działa na pewno...
Idźcie na wszelki wypadek do weterynarza z kotem...
W Polsce nie lekceważy się takich przypadków,
to u was chyba też.
Nie jest chyba aż tak źle, Krysiu. Tu nietoperze sobie mieszkają w drzewach, ja na samym skraju miasteczka mieszkam, przy polach, często widzi się je latające wieczorem. W poprzednim domu tego nie miałam bo to w środku osiedla było. Za to było pełno mew, których z tej strony nie ma na szczęscie, bo tylko srają po samochodach.
UsuńZadzwoń do weta i się spytaj , ale paniki nie ma. Ja tez kiedyś dostałam nietoperza od moich kotów na urodziny ( skąd one wiedziały ze mam urodziny?) jak jeszcze mieliśmy niezabezpieczony ogródek.
OdpowiedzUsuńPaluszek i główka powinna być od malowania wymówka?