wtorek, 7 listopada 2017

Wyprawa do Polski część 1

Jakże tu pisać o ostatnich wakacjach, kiedy o poprzednich jeszcze nie skończyłam? Do letnich wakacji trzeba będzie jeszcze wrócić, teraz skupię sie na październikowej wyprawie do Polski, bo była szczególna i bardzo udana. Szczególna, bo po raz pierwszy Chłop poznał na żywo moją rodzinę (przedtem znał ich tylko z fotografii i ze Skypa) i w ogóle zobaczył kawałek mojego starego świata.  Udało mi się już wrzucić wszystkie zdjęcia, posegregować i zdecydować, które nadają się do publicznego pokazania.

Zaczęło się od tego, że na lotnisku czekaliśmy ponad dwie i pół godziny na rodziców, którzy mieli świetny pomysł jechać objazdem. Bo ktoś im powiedział, że na autostradzie wielkie korki. Korek na A4 owszem był, kilka dni wcześniej, bo był podwójny wypadek i osoba, która rozsiała tę wspaniałą wiadomość, rzeczywiście stała tam dwie godziny, ale normalnie pomimo remontu, ruch odbywał sie na bieżąco, wolniej niż normalnie ale nie było postoju. Mówiłam to mojej mamie dzień wcześniej, bo wszystko w internecie sprawdziłam, śledziłam na bieżąco kamery internetowe, ale oni się uparli że przez Oławę będzie szybciej. Nie wzięli pod uwagę, biedni ludzie, że na lotnisko od tamtej strony trzeba przejechać przez caluśki Wrocław, a Wrocław to jest bardzo duże miasto, a jak jest w dużym mieście w godzinach szczytu to wiadomo. No i, zamiast jechać godzinę czterdzieści minut pomimo obciążenia na trasie,  zrobili trasę na lotnisko w ciągu zaledwie... pięciu godzin. Już dostaliśmy głupawki na tym lotnisku, staliśmy sobie w słonku i komentowaliśmy wszystkich przejeżdżających. W sumie, zamiast być w domu o piątej, byliśmy o wpół do dziewiątej. No ale to taki mały szczegół.

Pogoda była cudowna, 22 stopnie, słoneczko, wybraliśmy się więc następnego dnia z samego rana na zwiedzanie miasta. Obeszliśmy wszystko co było do zobaczenia, nie robiłam niestety wielu zdjęć. Pokazałam Chłopu moje liceum, kościół Wniebowzięcia, Szkołę Muzyczną, Dom Kultury z Teatrem, Wieżę Piastowską i Wrocławską, Rynek z Katedrą, Piękną Studnią i Fontanną Trytona, Kościół Piotra i Pawła, Urząd Miasta, Zabytkowy gmach Poczty, a potem poszliśmy sobie nad rzekę, gdzie rzucaliśmy kasztanami w kaczki. Oczywiście żadnej nie trafiliśmy.




Popołudnie spędziliśmy u rodziców na działce, gdzie mama dzielnie oprowadzała Chłopa po włościach, a tato tłumaczył technikę szczepienia drzewek owocowych. Oczywiście wszystko po polsku :-) Wieczorem odwiedziny całej hałaśliwej mej rodziny, a już nazajutrz rano wyjazd do Zakopanego. Z samego rana na przystanku autobusowym:


Podróż autobusem już znacie, pogoda ciągle była przewspaniała, a ja musiałam Chłopu tłumaczyć i opowiadać, co widzi za oknem. Aż się sama zdziwiłam, ile historii znam i jak wiele wiem o różnych miejscach. Gliwice, Katowice, Bytom, cały Górny Śląsk, Tychy, Oświęcim, Wadowice, Nowy Targ, prawie każda miejscowość to jakieś nowe informacje. Jak on to wszystko przełknął?

Zakopane powitało nas chmurami, ale robiło sie już późno, więc uznaliśmy to za normalne. 


Z przystanku autobusowego w Zakopanem poszliśmy piechotą do hotelu. Było to zaledwie dwadzieścia minut na piechotę, nie opłacało się brać taksówki, zresztą nie przyjechaliśmy tutaj żeby się wozić, tylko żeby jak najwięcej chodzić. Co do hotelu, to powiem uczciwie, że był to najgorszy hotel, w jakim było mi dane być w swoim dorosłym życiu, ale wybrałam go osobiście z jednego najważniejszego powodu. Nazywa się on bowiem "Hotel PRL". I uznałam, że będzie po prostu odjazdowo mieszkać w takim hotelu z epoki. Bo z epoki Ci on jest, oj jest. W pokojach niezbędne minimum, a wszystko takie śmieszne, staroświeckie, nawet kafelki w łazience. Z naszych czasów pochodzą chyba tylko żarówki, czajnik i telewizor i chyba kabina prysznicowa, bo baterie w umywalce to jak u moich rodziców w latach siedemdziesiątych i nawet kibelek z serii "płynie gówno na wysokiej fali". Hotel polecił mi mój syn, który był tam w lecie i teraz wiem dlaczego. 
Owszem, hotel bardzo staroświecki i tak nietypowy w tych czasach, że aż śmieszny. Niewygodne łóżko, ale spaliśmy tylko dwie noce, więc da się przeżyć. Za to super cena, świetna lokalizacja i Biedronka pod nosem :-)  


Jeszcze tego samego wieczoru wybraliśmy się na spacer po Krupówkach.


Nie wchodziliśmy do sklepów, bo zakupy nas nie interesowały, ale zaciekawił mnie jeden mały sklepik z aniołkami i wisiorkami różnego typu. Na zdjęciu tak samo widać jak w rzeczywistości, tyle  tam jest napchane.


A potem szukaliśmy czegoś do zjedzenia i kazałam Chłopu wybierać a ja wybiorę jutro. Mój warunek był tylko taki, że miało być z graniem. Po złażeniu całych Krupówek wybrał restaurację "Stek Chałupa", gdzie górale grali, wszystkie stoliki były zajęte, a mnie powaliło menu (chociaż podobne chyba jest tam w każdej restauracji), bo zajęło mi trochę rozszyfrowanie języka góralskiego.  


A następnego dnia z samego rana wybraliśmy się oczywiście na wyprawę w góry. W związku z tym, że Chłop tuż przed wyjazdem mi się trochę rozchorował, postanowiłam, że wjedziemy kolejką na Kasprowy Wierch i sobie stamtąd spokojnie zejdziemy. Z hotelu do Kuźnic, skąd odjeżdża kolejka, mieliśmy na piechotę dwadzieścia minut, czyli sami widzicie, jaka dobra lokalizacja. Wszędzie blisko. 



Na Kasprowym trzeba było trochę odetchnąć. 


A potem wejść na szczyt. 1987 metrów nad poziomem morza. 



Chwilę zastanawialiśmy się, w którą stronę iść, czy na Czerwone Wierchy czy na Świnicę, ale po zasięgnięciu języka u innych turystów uznałam, że na Czerwone Wierchy to trochę za długa trasa jak na stan zdrowia Chłopa. Poszliśmy więc w drugą stronę. 


Jak widzicie, słonko świeciło, niebo niebieściutkie, leciutki wietrzyk, mroźniutkie powietrze, jakieś trzy-cztery stopnie, cudownie wręcz. Słońce na poniższym zdjęciu jest dokładnie za budką. To była jedyna możliwość zrobienia normalnego ujęcia w tamtą stronę. 



Dobrze, że zabrałam ze sobą ocieplacz na szyję, przerobiłam go zatem na opaskę na uszy, bo jednak niewielki wietrzyk w połączeniu z temperaturą bardzo ziębił. 





Idziemy. Ten najwyższy szczyt to Świnica. Raczej nie nastawiamy się na jego zdobycie, widząc takie obrazki, ale ja chcę za wszelką cenę "zrobić" swoje dwa tysiące. 


Zostawiliśmy ślad w alei gwiazd :-)


Było trochę śniegu, który pod wpływem słońca zamienił się w lód. 


Z tego powodu wejście na Świnicę okazało się niemożliwe. W tym miejscu spotkaliśmy śmiałka, który wszedł na szczyt z drugiej strony, wędrując od Doliny Pięciu Stawów, ale był to bardzo doświadczony górołaz i odpowiednio wyposażony, powiedział, że bez raków i czekana niewielkie szanse. Z tego, co widzieliśmy na własne oczy, nie odważylibyśmy się nawet w tych rakach. Po drodze minęliśmy jeszcze kilku odważnych, wszyscy zawiedzeni musiali zawrócić ze Świnicy.  


I mam swoje dwa tysiące :-) A nawet pięćdziesiąt jeden wiecej! Ze szczęścia nie zauważyłam, że wcześniej przeszliśmy przez Skrajną Turnię, (2097 metrów!), a nawet na niej przysiedliśmy na kanapeczkę. Nie weszliśmy tylko na szczyt Pośredniej Turni, ponieważ szlak prowadzi bokiem.  Gdyby nie to, miałabym zaliczone 2128 metrów. 


Z powodu oblodzenia nie dało się zejść z Przełęczy Świnickiej planowanym wcześniej czarnym szlakiem, no po prostu się nie dało. Może jakieś pojedyncze osobniki w rakach dałyby radę. Wróciliśmy więc na Przełęcz Liliowe, a stamtąd czerwonym szlakiem w dół przez Halę Gąsienicową. 





Zrobilismy sobie postój przy Schronisku Murowaniec, gdzie skorzystaliśmy z toalety i zjedliśmy po czekoladce. 


A potem poszliśmy dalej, żółtym szlakiem w dół. 




Było naprawdę przepięknie, słonecznie, cieplutko. 




Na dole byliśmy około piętnastej. Chciałam jeszcze zobaczyć Wielką Krokiew, któa okazała się być... dziesięć minut na piechotę od hotelu. Ale zanim tam dotarliśmy na naszych zbolałych kończynach...


Napotkaliśmy takie oto zwierzątko. 


Ta wiewiórka zdawała się być normalnie czarna. Nigdy takiej wiewiórki nie widziałam. 


Tę parę młodą spotkaliśmy na szlaku. To miło widzieć, jak młodzi ludzie potrafią cieszyć się wspólną pasją, szczególnie w takiej pięknej chwili. 


I w końcu doszliśmy do Wielkiej Krokwi. Jako wielki fan skoków narciarskich bardzo chciałam zobaczyć z bliska tę kultową skocznię. Zaskoczyła mnie jej... niewielkość. Sama skocznia jest dużym i pięknym obiektem, ale te trybuny na dole wydają się znacznie mniejsze niż pokazują w telewizji. Nie mogliśmy wejść na górę, bo było już zamknięte, zresztą sama skocznia była jeszcze w remoncie. Teraz będę oglądać konkurs w Zakopanem w trochę innym świetle. 


A potem zmęczeni wróciliśmy na Krupówki, gdzie zastała nas ciemna noc. Ponieważ ja wybierałam restaurację tym razem, mój wybór padła na tę samą! W środku okazało się, że ludzie, którzy byli tam wczoraj, jedli też i dzisiaj. I wcale nie żałuję wyboru, bo jedzenie bardzo dobre, a atmosfera rewelacyjna.  


A tak na zakończenie tego udanego dnia wyglądała autorka wysmagana jesiennym tatrzańskim słońcem i podbarwiona szklanką lokalnego piwa.


Ciąg dalszy nsatąpi.









12 komentarzy:

  1. Ale mieliście fantastyczną pogodę! Te widoki były cudne... mam nadzieję, że Twojemu Chłopowi podobało się w Zakopanem...
    pozdrawiam serdecznie z nad filiżanki kawy:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mu sie podobalo, stwierdzil ze za krotko.
      Pozdrawiam rowniez :-)

      Usuń
  2. Bardzo ladnie wygladala. Ta Autorka.
    A wedlug wiki: Zwierzę charakteryzuje się ubarwieniem zmiennym. Spotykane są dwie odmiany: jedna z częścią grzbietową wybarwioną na rudo, szarymi bokami i białą częścią brzuszną, a druga o grzbiecie czarnobrunatnym i białej części brzusznej, a bokach cieniowanych. Możliwe są także wybarwienie pośrednie. Wspomniane wersje kolorystyczne mogą występować równolegle u rodzeństwa z jednego miotu. Jesienią wiewiórki zmieniają futro na bardziej gęste i wybarwione w szarym odcieniu.
    U nas tez wiewiorki sa albo rude, albo tak brunatne, ze wydaja sie prawie czarne. A wszystko to ta sama wiewiorka pospolita.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja wiem ze sa rozne te wiewiorki, u nas sa szare. Ale takiej czarnej nigdy nie widzialam. Ogon jak szczotka do butelek :-)
      A Autorka, no coz... Padnieta byla troche, a nawet bardzo :-)))

      Usuń
  3. U nas sa szare i czarne, ale na poludniu Stanow widzialam tez rude wiewiorki.
    Wycieczka super i potrawy w menu wygladaja bardzo interesujaco. Ciesze sie, ze Wam dopisala pogoda, chociaz jak piszesz trzy-cztery stopnie to od samego czytania mi zimno:)) No ale to gory jak by nie patrzec, tam zawsze zimniej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale trzy-cztery to na samej gorze bylo, w drodze na dol musialam zrzucic odzienie wierzchnie i zasuwac w samej koszulce bo slonko dzielnie przygrzewalo, az sie czlowiek pocil. Podobalo mi sie tam. Nawet bardzo.

      Usuń
  4. Wspaniała pogoda, cudne widoki, hotel z czasów PRL, działka rodziców, Zakopane, góry... Ale Wy macie tempo! Wcale się nie dziwię, że nie nadążasz z opisami. I to wspaniale, że tyle zwiedzacie i jak widać humory wam dopisują. Czarna wiewióra wymiata!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Takie durne ludzie jestesmy, ze chcemy jak najwiecej w jak najkkrotszym czasie. Prawie jak japonska wycieczka :-)

      Usuń
  5. Zmęczyłaś mnie tym bieganiem po górach. Widoki piękne. Zadziwiła mnie czarna wiewiórka - może to uchodźca. :D Na Wielkiej Krokwi też mnie zdziwiła wielkość trybun. Byliśmy tam dwa razy w 2008 i 2015 roku. Pobudowali tam muzeum i tylko wielki zawód nas spotkał bo oczywiście byliśmy pół godziny przed zamknięciem i pocałowaliśmy klamkę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widokow to syn mi bardzo zazdroscil, bo odbyl te sama trase w czerwcu i zaraz jak zaczeli schodzic ze szczytu to zaczelo padac i z widokow dupa. To chociaz na zdjeciach zobaczyl gdzie byl :-)

      Usuń
  6. To miłe, że jednak większość doznań z pobytu w rodzinnym kraju jest pozytywna, a tamta podróż autobusem z niesympatycznym kierowcą nie położy się szarym cieniem na Waszych wspomnieniach.
    Większość moich rodaków jest raczej przychylna odwiedzajacym nas ludziom. Barierą bywa często nieznajomość języka angielskiego, szczególnie wśród starszych osób. Znam ten język na tyle dobrze, że zdarzyło mi się wielokrotnie służyć pomocą cudzoziemcom mie znajacym naszego języka w poruszaniu się po mieście, w dokonywaniu zakupów, w kłopotach z zakupem czy kasowaniem biletów w autobusach, tramwajach. Za co byli mi wdzięczni, a ja cieszyłam się z tego, ze nie wywiozą z mojego kraju niemiłych wspomnień.
    Pozdrawiam serdecznie
    Marytka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kierowca to byl tylko malenki incydent, nic nie znaczacy w sumie. Ostatnio rzadko bywam w Polsce, ale za kazdym razem wrazenia mam pozytywne, bo staram sie zauwazac dobre zmiany. Nie mylic z TA "dobra zmiana", bo ona to raczej zle skojarzenia przynosi.

      Usuń