piątek, 8 czerwca 2018

Malediwy dzień pierwszy

Nie, nie będę Wam opisywać wszystkiego dzień po dniu, bo to byłoby głupie. Ale ten pierwszy dzień był szczególny, choć właściwie jakby go nie bylo.
Tak więc, opuściliśmy wspaniały Dubaj o godzinie dziewiątej minut pięćdziesiąt rano, samolotem linii Emirates do Colombo z przystankiem w Male, stolicy Malediwów.

Dla przybliżenia podam trochę faktów.
Malediwy to maleńkie państwo na Oceanie Indyjskim. 1192 wysp koralowych pogrupowanych w podwójny łańcuch 26 atoli leżących pomiędzy 1 południkiem południowym a 8 południkiem północnym, czyli niemal na równiku (równik przechodzi przez południową część kraju). Tylko 185 wysp jest zamieszkałych, na terytorium 298 km² żyje nieco ponad 420 tysięcy ludności, czego ponad jedna czwarta mieszka w stolicy Male, które jako jedyne w całym kraju posiada status miejski. Na obszarze zaledwie 5,8 km² żyje 133 tysiące ludzi, co powoduje, że Male jest jednym z najbardziej zaludnionych miast świata. W chwili obecnej buduje się sztuczną wyspę połączoną z główną wyspą mostem,  powstaje tam nowoczesne osiedle bloków, w których ma zamieszkać kolejne dwadzieścia pięć tysięcy ludzi. Średni poziom gruntu to 1,5 metra, a najwyższe naturalne wzniesieniew kraju to zarazem najniższy najwyższy (!) punkt na świecie i wynosi 2,4 metra.
Na Malediwach występuje klimat równikowy, wybitnie wilgotny, ze średnią roczną sumą opadów ponad 230 milimetrów i średnią temperaturą 27 stopni. W czasie, kiedy my tam byliśmy, temperatura w dzień wynosiła 29-30 stopni a w nocy 27-28. 
To tyle na dzisiaj, więcej informacji będzie w kolejnych postach.

Tak więc, lecimy sobie samolotem do Male. Podróż trwała 4 godziny i piętnaście  minut i na miejsce przylecieliśmy około 15:10. Był to ostatni samolot, żeby zdążyć na transport lokalny na wyspę, albowiem po zachodzie słońca samoloty transmalediwskie nie latają. Nietrudno było zauważyć koniec podróży :-)


Poniżej Male. Lotnisko jest super, bo jest wybudowane w taki sposób, że pas startowy zaczyna się i kończy prosto w wodzie, tak że jest bardzo ciekawie :-) Poniżej zdjęcie z internetu, pokazujące jak to wygląda.



Wysiedliśmy z samolotu. Na terminalu tylko dwa stanowiska odprawy paszportowej, a ludzi kilkaset. Na bagaże czekaliśmy całe lata świetlne, ale się w końcu doczekaliśmy. Wlokąc walizki za sobą dotarliśmy do wyjścia, przy którym czekał na nas miły pan z naszego hotelu, który się zajął nami i naszymi bagażami, których nie musieliśmy już dotykać do chwili, kiedy trzeba się było rozpakować.
W chwili obecnej na Malediwach jest ponad 105 wysp (resortów) turystycznych. Do każdego trzeba turystów czymś dowieźć, do pobliskich resortów wozi się turystów tzw. speedboats, czyli szybkimi dużymi motorówkami, do dalszych niestety trzeba dolecieć. Jako że nasz hotel jest w atolu Baa, który jest w dość sporej odległości od Male, musieliśmy zostać przetransportowani przy pomocy seaplane, czyli samolotu wodnego. Z lotniska międzynarodowego przewieziono nas więc autobusem do na lotnisko krajowe Trans Maldivian Airways, gdzie nasz resort, jako jeden z nielicznych, ma swój lounge (czyli po polsku "salon executive" - nie śmiać się proszę, nazwę wzięłam ze strony lotniska Okęcie).
Miła pani zaprowadziła nas do klimatyzowanego pomieszczenia z kanapami, dostaliśmy po zimniutkim napoju (co tam kto chciał bezalkoholowego) oraz lodowatym ręczniku do otarcia twarzy, który przyjemnie chłodził. Poza nami była tylko jeszcze jedna para z Niemiec. Tam czekaliśmy na nasz lot, na szczęście niedługo. Po około pół godziny zostaliśmy zaproszeni do wyjścia. Czuliśmy się jak Vipy, bo z prywatnego lounge zaprowadzono nas do terminalu (jak to szumnie brzmi!), gdzie przy naszym wyjściu było tylko osiem osób, nasze dwie pary i dwie pary z innego resortu, natomiast wyjścia obok były zatłoczone głównie turystami rosyjskimi.  A potem poszliśmy do naszego samolotu :-)


W takim samolocie jest 18 miejsc, w tym dwa dla obsługi. W naszym były tylko cztery pary, więc luz. Samolocik obok był naładowany jak puszka sardynek. 


I polecieliśmy. Naprawdę, niesamowite wrażenie. 


Po około pół godziny zobaczyliśmy NASZĄ WYSPĘ.  


Panowie piloci z wprawą zaparkowali obok drewnianej tratwy, przy której czekała już motorówka, wyładowali nasze bagaże i polecieli dalej, dowieźć pozostałe dwie pary do ich kurortu. 


Drewniana tratwa to resortowe lotnisko :-)



A my przesiedliśmy się do motorówki, która zawiozła nas na wyspę. Ta część podróży trwała może dwie minuty. Na małej przystani czekała na nas już ekipa powitalna, każda para miała przyznanego osobistego opiekuna, który zaprowadził nas najpierw do recepcji, gdzie dostaliśmy po szklaneczce zimnej herbaty i znów lodowaty ręcznik na głowę. W tamtym klimacie bardzo się przydaje. Bagaże pojechały sobie do miejsca przeznaczenia (a właściwie, jak zorientowaliśmy się nieco później, zostały przewiezione przez pracownika przy pomocy dużego wózka na gumowych kółkach). Gdy już ochłonęliśmy, nasz młody przewodnik zaprosił nas do wycieczki przez wyspę. Pokazał nam, gdzie jest restauracja i bar i powoli udaliśmy się w stronę naszej willi numer 56. Po drodze wyjaśniał nam wszystko i odpowiadał na pytania, a my z bananami na ustach zachwycaliśmy się każdym napotkanym drzewkiem :-) Do naszego domku szliśmy około 10 minut. Nasze bagaże już na nas czekały. Nasz przewodnik wręczył nam klucz i pożegnał się z uśmiechem, a my rozejrzeliśmy się po okolicy. Jako nowożeńcom, przygotowano nam takie oto niespodzianki:



Owoce zjedliśmy tego samego wieczoru, a szampana otworzyliśmy następnego dnia i piliśmy go przez dwa dni :-)



Ale zanim się rozpakowaliśmy, wyszliśmy na pierwsze rozpoznanie terenu. Zbliżała się już siódma,  pora zachodu słońca (przypominam, że na równiku słońce zachodzi o szóstej, ale o tym potem). 
Nasz domek to była tak zwana beach villa (domek na plaży), która w odróżnieniu od tańszych waterfront villas (domków przy wodzie) wcale nie mieściła się na plaży, a w cieniu dżungli. Do plaży przechodzi się taką oto ścieżką, dosłownie 10 kroków. 


A poniżej druga strona willi, wyjście w kierunku dżungli. Tutaj krótko opowiem o wyspie. Wyspa nazywa się Dhunikolhu a resort to Coco Palm. Wyspa jest mała, w sumie da się ją obejść dookoła w niecałe pół godziny. Ze jednej wschodniej jest restauracja i bar, po przeciwnej stronie domki na wodzie. Południowa strona to szeroka plaża z barem, przystanią, sportami wodnymi i innymi rozrywkami, a także domki plażowe. Północna (nasza) strona to strona cicha, z małą prywatną plażą i szeroką rafą koralową. Dostaliśmy domek w miejscu dokładnie takim, w jakim prosiłam przed wyjazdem. Nawet teraz, jak to piszę, przechodzą mi dreszcze po plecach z powodu wspomnień tych codziennych widoków z naszej plaży. Było to coś tak wspaniałego, że po prostu bakuje mi słów, żeby opisać te uczucia. Wyobraźcie sobie, wtajecie rano, wychodzicie z klimatyzowanej chatki na zewnątrz a tam aż bucha ciepłem, nawet jak jest jeszcze ciemno. Wokoło cisza, tylko dźwięki przyrody. Szum morza, krzyki ptaków, ćwierkanie nietoperzy, szelest krabów w zaroślach... Ciepły zefirek na twarzy... 
Wiedzieliśmy przed wyjazdem, że na wyspie obowiązuje zasada "no news no shoes", czyli bez wiadomości i bez butów. A co to znaczy? W willach nie ma telewizorów, jedyny telewizor wisiał w barze, a jedyne co było na ekranie to mecze krykieta cały dzień, oczywiście bez dźwięku. Nie ma radia. Jedyne co jest to wifi, dostępne wszędzie, więc nie było problemu żeby sobie sprawdzić pogodę czy tam obejrzeć w telefonie ślub Harego z Meganką, jak ktoś chciał. No i chodziło się bez butów. Nie był to obowiązek oczywiście, ale wszędzie na wyspie jest piasek, alejki wysypane są piaskiem, w barach i jednej z restauracji podłoga jest z piasku, jedynie recepcja i główna restauracja mają podłogę z kafelek, a przy wejściach stoją wielkie dzbany z wodą i chochlą do ochlapania stóp z piasku. Tak że nawet osoby, które chodziły w klapkach (były takie), zdejmowały klapki i zostawiały je przed wejściem do restauracji, w której każdy już zasuwał boso. Chłop odważnie pierwszy wieczór wytrzymał w sandałach, ale pod koniec zdjął je i do końca już nie założył. Pod spodem droga z willi do obiektów.


Zdjęcie z naszej plaży.


A tu ja, w pół godziny po przybyciu. W tle domki przy wodzie.


I ja na tle zachodzącego słońca. Zauważcie po lewej stronie parę, która robiła sobie właśnie zdjęcia do albumu ślubnego. Wtedy nie wiedzieliśmy, że ten kawałek plaży będzie zupełnie inny za dwa tygodnie i że wyspa zmieni się dosłownie w naszych oczach!



17 komentarzy:

  1. Dlugie spodnie? Powinnas latac w spodniczce z lisci palmowych. :)))
    Oesu, jak tam cudnie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. KOchana, napisalam, ze dopiero przyjechalam, czasu nie bylo sie przebrac bo slonce zachodzilo :-)

      Usuń
  2. Jejuniu.... jak tam pięknie... daj jeszcze coś z tych Malediwów, chociaż sobie o tym poczytam:D
    pozdrawiam serdecznie znad filiżanki kawy:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Tu mi sie podoba, dawaj wiecej tych Malediwow!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bedzie, bedzie. Tam to jest po prostu zupelnie inny swiat.

      Usuń
  4. Pieknie, dawaj wiecej! Please :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Samolot, samolot, samolot, ślina kapie mi z wywalonego ozora...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiedzialam, ze Ty az tak... Obiecuje, ze bedzie wiecej samolotu. Specjalnie dla Ciebie ;-)

      Usuń
  6. Gratulacje na nowej drodze:) Oj wygląda pięknie :* Pozdrawiam

    www.windowtothebeauty.com

    OdpowiedzUsuń
  7. Ależ tam pięknie! Szczęściara!

    OdpowiedzUsuń
  8. Pięknie tam, ta pierwsza wyspa z lotniskiem to właściwie tylko lotnisko. Fajnie, że mają tam motorówki, spełniające tę rolę, co gdzie indziej autobusy. Cieszę się, że znalazłaś takie wspaniałe miejsce na podróż poślubną, będziecie mieli co wspominać!

    OdpowiedzUsuń