poniedziałek, 7 stycznia 2013

O plecach i Wielkim Świecie

Miałam iść do pracy w zeszły czwartek ale nie poszłam bo bolały mnie plecy. Serio, obiecuję już nigdy nie naśmiewać się z ludzi którzy skarżą się na ból pleców. Bo zawsze gdy słyszałam że ktoś nie poszedł do pracy bo go bolały plecy, myślałam z sarkazmem - akurat, plecy cię bolały, hehehe, mnie tam zawsze bolą i jakoś żyję. Dźwigać nie można - zrozumiem, dysk ci wyskoczył, rwa kulszowa, ok. Ale bolące plecy? Śmiechu warte.
Otóż nie było mi do śmiechu gdy obudziłam się w czwartek rano. Dałam kotom jeść i wróciłam do łóżka jeszcze sobie poleżeć troszkę przed pracą, wiadomo koty wstają skoro świt a praca jest troszkę później. I już nie mogłam się podnieść z łóżka. A jak się podniosłam to nie mogłam chodzić. Zgarbiona tak suwałam się po domu, wyprostować się ani na moment. Leżeć na boku źle, na wznak źle, na brzuchu jeszcze gorzej. Zadzwoniłam więc że nie przyjdę, przespałam się parę godzin, po południu już było lepiej. Ale następnego ranka znowu to samo. O nie, tu trzeba lekarza. Więc poszłam.
Lekarz pooglądał, pobadał, dał tabletki przeciwbólowe o dużej mocy i stwierdził że to na pewno nie kręgosłup, a raczej mięśnie przykręgosłupowe, które mam dość silne więc nie powinny boleć, ale jednak coś tam się musiało zdarzyć po drodze. Prawdopodobnie przeciążenie przedświąteczne, potem lenistwo świąteczne i po, w połączeniu z grypą, obżarstwem i przyrostem wagi (a jakże!) a w dodatku stres związany z pójściem do pracy. I to chyba właśnie ten stres. Jakby nie przeszło za tydzień to mam iść na fizjoterapię.
W domu wzięłam tablety, mąż nakazał mi nałożyć specjalny pas wzmacniający kręgosłup. Kochany mąż, zawsze się z niego śmiałam że on to sobie kupuje supporty (wzmocnienia) na wszystko, na łokcie, nadgarstki, kolana, nawet kręgosłup. No ale przydało się. Pochodziłam w tym cholerstwie dwa dni i w sobotę wieczorem byłam jak nowo narodzona! Ale po tym przyrzekłam sobie nigdy nie brać z przymrużeniem oka ludzkich problemów z plecami.
A wczoraj to rozbieraliśmy choinkę i cały ten świąteczny nastrój pakowaliśmy z powrotem do pudełek na przyszły rok. Szkoda mi było choinki, bo to jodeka, wcale się nie sypała, ale cóż, mus to mus. Choinka wylądowała przez okno, za choinką Migusia, która wlazła na parapet popatrzeć przez otwarte okno i się pośliznęła i wypadła... a ja z krzykiem za nią przez tylne drzwi oczywiście. Mała się tylko otrzepała, zamarła jak wryta widząc ŚWIAT i dalej w nogi! Na szczęście nie ubiegła za daleko bo tylko do drzwi frontowych gdzie przystanęła aby odpocząć i zdziwić się jeszcze bardziej że ŚWIAT jest też po drugiej stronie domu. I tam przejęła ją brygada ratownicza i na rękach zaniosła z powrotem do BEZPIECZNEGO SCHRONIENIA. Które będzie mogła opuścić aby ponownie pozwiedzać świat dopiero po operacji-wiecie-jakiej. Czyli pod koniec lutego, może w marcu. Na razie to sobie może popatrzeć, o tak:




 

Swoją drogą, nie wiedziałam że ta nowa klapka taka niedorobiona z zewnątrz :-) Oj będzie mąż miał robotę! I jaka brudna od Tigusiowych łapek! Na starej brązowej to jednak nie było tak widać :-)

5 komentarzy:

  1. Tak to jest że dopiero jak coś boli to się wie że to się ma ;)
    Na szczęście Ci przeszło :-))
    Ja tak miałam z szyją kiedyś ... Masakra -głową nie mogłam ruszyć parę tygodni. Żadne leki nie pomogły ,dopiero seria masaży ...

    Dobrze że Migusia nie spanikowała i gdzieś nie uciekła :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dlaczego takie malutkie okno na świat ? :-)
    Dobrze ,że mnie na razie nic nie boli...

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj maluśkie, maluśkie, w sam raz na wypasionego kota :-)

    OdpowiedzUsuń