niedziela, 25 sierpnia 2013

Django

Kiedyś nie lubiłam Quentina Tarantino. "Pulp fiction" probowałam obejrzeć kilka razy, ale zawsze albo w telewizji puszczano to zbyt późno aby dotrwać do końca, albo dowiadywałam się za późno i ominęlam kawał początku, a koniec przespałam. Cóż, uroki posiadania dzieci w młodym wieku...
Potem przyszła kolej na "Kill Bill". Nie byłam, i nadal nie jestem zwolennikiem oglądania filmów gdzie krew leje się strumieniami, więc i ten pominęłam.
A potem przyszedł czas kiedy dzieci dorosły i zaczęły swoje własne poszukiwania. "Kill Bill Vol. 1  i 2" pojawiły się znienacka w moim domu. Córka zawsze miała dość wymyślny smak filmowy, ale przekonałam się wielokrotnie że jak już mnie na jakiś obraz namawia, to jest on najczęściej naprawdę dobry. Obejrzałam więc. I ze zdziwieniem przekonałam się, że choć mnóstwo tak przemocy i scen rodem z prymitywnej jatki, to jednak nie obrzydza mnie to i nie odrzuca. Zaczęłam za to poznawać specyfikę pomysłów Tarantino i wyniki jego chorej, jak mi się wydawało i wciąż wydaje, wyobraźni.
Zebrałam się więc w sobie i obejrzałam "Pulp fiction" od początku do końca. A potem przyszła kolej na "Reservoir dogs" ("Wściekłe psy"). Wiem, powinnam go być może obejrzeć w pierwszej kolejności, bo to był pierwszy film tego reżysera, ale już miałam wyrobioną o nim opinię i oglądałam innym okiem.
A potem przyszła kolej na "Inglorious basterds" ("Bękarty wojny"). I znakomitą rolę Christopha Waltza. I przyznam szczerze, że kiedy dowiedziałam się że wystąpi on również w najnowszym filmie Tarantino, byłam niezmiernie podekscytowana. "Django unchained" (czyli po prostu "Django") pojawił się już pod koniec ubiegłego roku, ale mam zasadę że na filmy Tarantino do kina nie chodzę. Jest to coś czego wolę zażywać w spokoju, bez szelestu papierków czy siorbania coli. Tak więc czekałam cierpliwie aż pojawi się na dvd, a kiedy pojawił się w mojej wypożyczalni, czekałam cierpliwie na swoją kolej. Tak się złożyło że film przyszedł już miesiąc temu, ale przecież byłam na długich wakacjach w Polsce, a w zeszły weekend nie było czasu. Gdy więc wczoraj przyszedł odpowiedni czas, zasiedliśmy przed ekranem.
I jak zwykle, nie zawiodłam się. Oczywiście nie będę tu opisywać fabuły czy pisać recenzji, bo to znaleźć można wszędzie. Mogę za to z całą stanowczością film polecić. Owszem, jak to u Tarantino, użyto całe mnóstwo czerwonej farby i szeregu efektów specjalnych, w wyniku których nawet sam Quentin zostaje rozerwany na kawałki, ale nie odstręcza to, nie drażni. Może dlatego że ponieważ sceny kręcone były w odpowiedni sposób, człowiek ma jednak wrażenie nierealności, groteskowości, a odpowiednia wizualizacja drastycznych fragmentów pozbawia ich prawdziwego okrucieństwa. W filmie jest zbrodnia i jest kara, jest miłość i nienawiść, przyjaźń i zemsta, wina i odkupienie. A także "i żyli długo i szczęśliwie". W znakomitej obsadzie aktorskiej.
Kto nie widział, serdecznie polecam. Tylko proszę mi potem nie mówić że Tarantino be, że obrzydliwe. Bo do jego filmów to trzeba dorosnąć.

Foto z internetu.

2 komentarze: