wtorek, 29 maja 2012

A miało być tak pięknie...

Jak w temacie, mówię o pogodzie. Po tych strasznych deszczach, zimnicy i ćmicy nastąpiły w końcu przepiękne dni, pełne słońca i ciepła. Upalne wręcz. Już nawet co niektórzy zaczęli narzekać że im za gorąco. No to macie! Tylko 10 dni trwało lato. Co prawda, drugie to już lato w Szkocji, bo pierwsze było w marcu. Zawsze lepsze coś niż nic.
Córka przeprosiła się ze słońcem, siedziała w jego promieniach od rana do wieczora z małymi przerwami, opaliła się pięknie, na początku prawie spaliła, ale jak tu się nie spalić gdy nie używasz żadnego kremu z filtrem? Gdy tylko to zobaczyłam, zakupiłam natychmiast odpowiednie preparaty i zażegnałyśmy klęskę. Bo córka od dwóch lat nie widziała słońca, ostatnio w 2010 roku w Egipcie. Potem miała swoje sprawy, potem była zima, w zeszłym roku tak wyszło że nie jechaliśmy nigdzie na wakacje, owszem każde z nas było w Polsce  (oprócz córki), ale co to za wakacje w Polsce.  Córka w Polsce nie była bo się na babcie obraziła :-) Nie, żartuję. Nie była bo kończyła 18 lat i chciała mieć imprezę. No to miała. Więc kiedy nastało lato i nawet ja sobie wzięłam tydzień wolny od pracy, żeby sobie na słoneczku posiedzieć, moja córka spała od rana do wieczora, a wieczorami wychodziła. No a jak udało jej się nie spać, a udało położyć na trawce na kocyku, to obrqaziła się na słońce że nie świeci tak jak ona by chciała, na trawkę że ją gniecie i na robaczki które po tej trawce chodzą.
Więc nie ma co się dziwić że skóra jakoś tam odwykła od słońca i się prawie spaliła. Bo córka jest raczej śniada i nigdy przenigdy poparzenia słonecznego nie doświadczyła. W Tunezji nawet na pustyni, w 50 stopniowym upale, jechała na tym wielbłądzie w samym stroju kąpielowy, bez ochronnego odzienia i nic jej nie było. A tu nagle szkockie słońce jej dopiekło! I dobrze, niech pozna moc promieni.
Ale dość o córce, niech się cieszy tym co ma. Teraz będzie o kocie. Który przez cały tydzień gościem rzadkim był w domu. Właściwie przychodził tylko na jedzenie, a i to się spóźniał. Albo spał pod swym ulubionym krzaczkiem tawułki, albo pod różami z drugiej strony domu, albo pod kocem na którym leżałam ja. Albo znikał gdzieś na całe godziny i tyle go widzieli. Na pewno terroryzował okoliczne koty.
Bo te dwa czarne koty sąsiedki to wcale nie są z nim tak bardzo zaprzyjaźnionem jak się okazuje. Mąż widział ostatnio jak Tiggy większego ugryzł w ucho, a mniejszego pogonił. W ogóle on goni teraz wszystkie koty, a teren powiększył sobie o kilka następnych domów, normalnie skaranie boskie z tym kotem.
W niedzielę sąsiedzi trzy domy dalej robili sobie grilla. Grill jak grill, wrzaski dzieciarni, głośne gadanie, śmiechy. Pod wieczór wszystko przycichło. Nagle mąż woła do mnie z kuchni żebym natychmiast zabrała swojemu (!!) kotu to czym się teraz bawi, bo przyniósł sobie psią kupę! No kupą to on się już raz bawił, dziękuję bardzo! Wychodzę na podwórko, paczę (?) a tam nadgryziona kiełbaska z grilla. Ukradł, złodziej! Pobawił się chwilkę, popodrzucał, po czym dumny jak paw przyszedł do mojej nogi się pochwalić, jaką wspaniałą zdobycz dla mnie przyniósł. Jakby mówił - weź, weź, zobacz jak pyszniutka tłuściutka kiełbaska... Dostał trochę głasków i garstkę kocich ciasteczek. Za takie polowanie to się należy!

2 komentarze: