piątek, 27 września 2019

Jakbyście się zastanawiali...

Jakbyście się zastanawiali, dlaczego nic nie piszę, to uspokajam, że jestem OK, rodzina dobrze, żyję, czytam, komentuję, ale po raz pierwszy od wielu wielu lat nie jestem w stanie napisać nic konstruktywnego. Nie chce mi się, po prostu. Tak bardzo, że naprawdę nie dam rady się zmusić.
Jestem wypalona.
Nie zamykam bloga, nie wynoszę się z internetu. Potrzebuję przerwy. Zrozumcie. 


piątek, 6 września 2019

Iwona pociesza.

Mój blog powinien zmienić nazwę na Zmagania ciała. Chciałabym, żeby Dusza miała wszystko w dupie, usiadła w kącie i czekała, ale ona nie, ona mi całkiem złą robotę robi, podstępem podszeptując "A po co?" "Przecież nie chce ci się" "Nie idź, nie rób, za dużo wysiłku"... A ciało słucha. Nie buntuje się, nie sprzeciwia, grzecznie wykonuje polecenia zdradzieckiej duszy, która niezmiennie podpowiada: "A daj se spokój..."
No to sobie daję. Najchętniej bym tylko spała. Jeszcze czeka mnie kilka badań laboratoryjnych, bo to co się dzieje to normalnie jakiś przypał. Mam niedoczynnośc tarczycy, astmę i z tym nic się nie da zrobić, z tym się żyje i z tym się umiera. A teraz jeszcze podejrzewają cukrzycę. W pierwszym odruchu to prawie bym ich śmiechem zabiła. Ja cukrzycę? Przecież ja cukru prawie nie jem, ciśnienia wysokiego nie mam, tłusta co prawda jestem ale nie otyła. Ale teraz się zaczęłam zastanawiać, może jednak, tak bezwiednie, tak podstępnie się zaczyna? Jak mi to jeszcze wykryją to nic tylko sobie strzelić w łeb. A ten blog umrze razem ze mną.
Ale jestem z tym pogodzona, przecież noszę w sobie najbardziej śmiertelnego, jedynego dotąd poznanego z tak naprawdę 100% skutecznością wirusa, zwanego życiem. I pocieszcie się, że Wy też.



piątek, 30 sierpnia 2019

Wycieczki po Polsce - Część Piąta i Ostatnia - Warszawa Dzień 2 i 3

Ten post będzie długi bo obejmuje dwa dni, ale chcę już skończyć to zwiedzanie, bo się ciągnie i ciągnie, a zaraz bedą następne wakacje. Zapraszam więc na ostatnią relację z pobytu w Polsce. 

WTOREK.

Wstaliśmy dość wcześnie, bo około ósmej rano, tak że gotowi byliśmy na dziesiątą. Uzbrojeni w karty Warsaw Pass udaliśmy się w stronę Centrum, żeby złapać jakieś metro. Powiem w tym miejscu, że komunikacja w Warszawie jest naprawdę dobrze zorganizowana, ciężko się zgubić, choć mieliśmy trudności z odczytaniem mapy. Ale to z tego powodu, że była napisana mikroskopijnymi literkami, a to już wiek nie ten żeby mikroszkopy czytać bez okularów. Przeszliśmy jeszcze raz koło Pałacu Kultury (przechodziliśmy koło niego codziennie po kilka razy - taka lokalizacja) i weszliśmy do stacji metra, żeby przejechać jeden przystanek i przesiąść się na drugą linię. Bo są tylko dwie, w tym jedna bardzo krótka, ale buduje się ciągle, za czterdzieści lat będzie w porządku.  


Nie dało się metrem dojechać tam gdzie chcieliśmy, więc przesiedliśmy się w tramwaj i dojechaliśmy sobie spokojnie do Parku Łazienkowskiego. Pamiętałam go z dzieciństwa całkiem inaczej...


Postanowiliśmy wykorzystać Warsaw Pass jak najbardziej się dało, więc poszliśmy zwiedzać Pąłac na Wodzie, czyli po prostu Łazienki.  Za dziecka był on niedostępny więc bardzo się cieszyłam z możliwości.


Powiem, że ślicznie tam. Nie musiałam gadać, bo mieliśmy audio przewodniki, więc Chłop mógł poznać całą historię z pierwszej ręki. 




Jak kiedyś będziecie w Warszawie, to Łazienki bardzo polecam. Zarezerwujcie sobie jednak parę godzin, bo park jest duży, a obiektów do zwiedzania więcej niż się wydaje. 
Potem poszliśmy do Starej Oranżerii, po drodze słuchając opowieści o parku w słuchawkach. I znowu, oniemiałam w zachwycie, bo ściany pokryte były takimi oto malunkami. Całkiem niedawno odrestaurowanymi, bo w 2016 zakończono  prace remontowe. Podobno teraz wygląda to tak jak za króla Stanisława Augusta.  


I znowu, podobnie jak we Wrocławiu tydzień wcześniej, w Teatrze Stanisławowskim, w którym w ramach zwiedzania mieliśmy przyjemność wejść do loży kólewskiej, mieliśmy szczęście trafić na próbę kostiumową Don Giovanni Mozarta. 


A potem bardzo zgłodnieliśmy, więc udaliśmy się powoli w stronę wyjścia, oczywiście odwiedzając po drodze Chopina. Musiałam Chłopu wszystko jeszcze raz opowiedzieć o tym skąd Fryderyk Szopen pochodził i dlaczego jego pomnik tutaj stoi. No i jak żył, jak umarł i że jego serce jest pochowane w Bazylice Świętego Krzyża w Warszawie. Którą to zwiedziliśmy dnia następnego, ale zdjęć nie będzie. 


Niedaleko Łazienek znajduje sie Zamek Ujazdowski, do którego skierowaliśmy następne kroki. W zamkowej restauracji zjedliśmy sobie pyszny obiadek za 18 złotych od osoby w promocji i nasyceni, poszliśmy pozwiedzać Centrum Sztuki Współczesnej mieszczące się w Zamku. 
Zwiedzanie odbyło się bardzo szybko, bo oboje uznaliśmy, że na sztuce współczesnej to się jakoś mało znamy, a część ekspozycji mogliśmy sobie sami zrobić z tego co by się znalazło w garażu. 


A potem pojechaliśmy do Centrum Kopernika. Cóż, niektórzy mówią, że nie warto, że to stracony czas, że bez sensu. Dla nas czas absolutnie nie był stracony, żałowaliśmy, że przybyliśmy tam tak późno. Z powodzeniem moglibyśmy się bawić cały dzień a nawet i więcej. Centrum Nauki Kopernik to miejsce podobne do tego, które zwiedziliśmy będąc w Tromso w Norwegii w zeszłym roku, ale znacznie większe i bardziej rozbudowane. I najważniejsze - interaktywne. 
Na zdjęciach pod spodem zobaczycie nagranie z naszych wyskoków :-)



Cuda tam są panie, cuda... zabawy dźwiękiem, słowem, na inteligencję, na reakcję, wyczynowe, wyskokowe i detektywistyczne. Pod spodem nasze zdjęcie termograficzne. No co, gorąco było :-)


A na koniec to co mnie osobiście się najbardziej podobało:


Oczywiście Chłop też się kazał narysować, oba obrazki zabraliśmy do domu i czekają na oprawienie. Naprawdę fajnie spędziliśmy czas w Koperniku, szkoda tylko, że to co nazywa się szumnie Planetarium tak naprawdę jest salą kinową pokazującą "kosmiczne" filmiki. Przede wszystkim dla dzieci. Ale ogólnie polecam, szczególnie jak jesteście z dziećmi.

Po Koperniku nie zostało nam zbyt wiele czasu, bo wszystkie atrakcje były juz zamknięte, dlatego wpadliśmy jeszcze tylko zrobić zdjęcie Syreny...


... żeby pojechać z powrotem do Centrum, na taras widokowy Pałacu Kultury. Niestety, a może na szczęście, zrobiło się zimniej, bo temperatura spadła do dwudziestu jeden stopni, piździło na górze jak w kieleckim i nie chciało nam się długo tam być. Tylko kilka zdjęć i z powrotem. 



Nie chciało nam się jeszcze wracać do domu, więc pojechaliśmy metrem zobaczyć Stadion Narodowy. Już w ciemnościach. I znowu refleksja - jak pusta jest Warszawa po zmroku.


Na koniec poszukaliśmy jeszcze Złotej Kaczki, o której legendę opowiedziałam Chłopu, bo pamiętałam ją z pocztówki dźwiękowej granej na okrągło w dzieciństwie i  wróciliśmy zmordowani na kwaterę.


ŚRODA. 

W zasadzie powtórzenie poprzedniego poranka, wstaliśmy tak, żeby zdążyć na Hop On Hop Off Bus, czyli autobus wycieczkowy, bo mieliśmy przejazd darmowy w ramach karty, ale w sumie te autobusy w Warszawie to tragedia. Wysiedliśmy w okolicach Rynku. Mieliśmy pierwotnie jechać do Wilanowa, ale uznałam, że za dużo czasu nam tam zejdzie i już więcej nic nie zobaczymy. Zmieniliśmy więc plany. Na początek poszliśmy zobaczyć Zamek Królewski w świetle dziennym.


Do wejścia ustawiały się już dłuuuugie kolejki, a my poszliśmy sobie zobaczyć, co jest obok. Okazało się, że całkiem zgrabny budyneczek, zwany Pałacem pod Blachą. No i dość fajny widok na Wisłę. 


A potem poszliśmy tam gdzie planowaliśmy, czyli do Muzeum Warszawy. Spędziliśmy tam ponad cztery godziny, a i tak za mało. Zdjęć mam pełno, ale Wam pokażę tylko dwa, jedno to reprodukcja Konstytucji 3 Maja.


A drugie to kolejna Syrena. Mają tam oni całą salę poświęconą syrenom warszawskim. W ogóle to muzeum również polecam, ale trzeba mieć dużo czasu, bo choć nie bardzo interaktywne, to bardzo bardzo informatywne.


A potem obejrzeliśmy jeszcze parę kościołów, w tym ten z sercem Szopena i podziemiami i muzeum Archideicezjalne i pojechaliśmy na Pragę, do Muzeum Polskiej Wódki. Stał tam taki mały pomniczek :-)


Tak wygląda jedna ze ścian przy recepcji. No jak muzeum wódki to czego się spodziewać. 


Pomimo, że żadnymi smakoszami wódki nie jesteśmy, a wręcz odwrotnie, to to muzeum podobało nam się bardzo i z czystym sumieniem mogę je polecić każdemu. Jest, a jakże, inteaktywne, a zwiedza się z przewodnikiem. Nasza grupa była angielskojęzyczna i oprócz nas był w niej jeden Polak i dwóch Rosjan. Przewodnik był bardzo dobrze przeszkolony, potrafił odpowiedzieć na każde pytanie. Zwiedza się około dwóch godzin i poznaje historię wyrobu i zastosowania tej, jakże popularnej Aqua Vitae, czyli Wody Życia. 


Na koniec była degustacja trzech rodzajów wódki z objaśnieniem, co pijemy i co powinniśmy poczuć po przełknięciu. Chłopu tak się spodobała wódka z ziemniaków, że później zakupił sobie butelkę Luksusowej na lotnisku. Wypiliśmy w domu po pół kieliszka i tak sobie stoi...


A na koniec z wielkim trudem załapaliśmy się jeszcze do Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Zostały nam bowiem tylko dwie godziny do zamknięcia, a okazało się, że na zwiedzanie przeznaczyć trzeba conajmniej cztery godziny. I wskazówka - naprawdę weźcie to pod uwagę jeśli planujecie zwiedzanie tego muzeum. W każdym razie, pani w kasie nie chciała nas wpuścić, bo zostało nam tylko dwie godziny i nie zdążymy przejść. Po kilkuminutowej perswazji i pewnie biorąc pod uwagę angielską zagraniczność mojego męża, po naradzie z kierownikiem zgodzono się nas wpuścić, ale od połowy. Kierownik zawiózł nas więc windą na jakieś piętro w połowie) i z tej właśnie połowy zaczęliśmy obchód. 


Przyznam, że pani miała rację. Szliśmy naprawdę szybko i nie przystawaliśmy na długo przy ekspozycjach, a ledwie zdążyliśmy na zamknięcie, a w środy zamykają o godzinie dwudziestej. Muzeum jest naprawdę imponujące. Bardzo interaktywne, bardzo informatywne, bardzo przestrzenne i bardzo multimedialne. Wystawy oddziaływują przez obraz, słowo, dźwięk i światło, to nie jest tylko oglądanie i stukanie w komputerek. To naprawdę zapierające dech przedsięwzięcie, nieważne czy interesujecie się historią czy Żydami, warto jest udać się do tego muzeum bo jest na naprawdę światowym poziomie, nie spotkałam się z czymś takimk nigdzie indziej. I cena nie zwala z nóg, te dwadzieścia parę złotych za bilet, a dzieciaki za złotówkę, to połowa ceny biletu do na przykład zoo. Naprawdę, gorąco polecam. 


I to był ostatni punkt programu, który udało nam się zrealizować w Warszawie. Wstąpiliśmy jeszcze do Złotych Tarasów po coś do zjedzenia na szybko, bo nie chciało nam się czekać w restauracji, musieliśmy się jeszcze spakować, bo rano czekała nas wyprawa do Modlina na lotnisko i podróż do domu. 

Podsumowując tę podróż po Polsce - nie ma się naprawdę czego wstydzić. Byliśmy w miejscach nowoczesnych i na wielkim zadupiu, Chłop miał okazję zobaczyć różnicę między różnymi obszarami kraju, oboje byliśmy zażenowani zacofaną wciąż centralną Polską i zafascynowani nowoczesnością stolicy, jakże kontrastującą z mazowiecką zaściankowością. Przepiękne okolice zamieszkane przez wciąż zacofane umysły. Ale idzie ku lepszemu, naprawde idzie ku lepszemu, a ta Polska, w której ja się urodziłam i wychowałam, ta Polska, z której wyjechałam piętnaście lat temu i ta Polska, którą miałam okazję zwiedzić ponownie w ciągu ostatnich dwóch lat, to naprawdę ogromna różnica. To przepiękny kraj ze wspaniałym potencjałem, żeby tylko jeszcze niektórzy ludzie byli inni... 

Na szczęście mam wspaniałych Czytelników :-) Pozdrawiam serdecznie i do następnego razu.