czwartek, 11 czerwca 2015

Co tam u mnie

Taką tylko krótką notkę popełnię bom zarobiona mocno, w pracy eventa ważnego mamy a jeszcze dzieckiem się muszę zajmować ;-)
Tydzień zaczął się do doopy ale się rozkręca, szkoda że pogoda ma się popsuć na weekend. Ale nic to, damy radę i pogodzie.
Dziecko ma w poniedziałek urodziny a ja ani prezentu ani nic. A i jeszcze jakiś tort by się przydał. Oesu!
Pogoda przewspaniała, od poniedziałku wieczorami z synkiem łazimy po plażach. Nakładam letnie sukienki i udaję jego dziewczynę. W dużych ciemnych okularach nawet mi się udaje, najwyżej se niektórzy pomyślą że dziewczyna w ciąży, hue hue.
Wczoraj na ten przykład zakasałam kieckę i pobiegłam na wydmę, piasek po kolana. Jeszcze lepiej się z wydmy zbiegało. Doopa mnie do dzisiaj boli. Ale ubaw mielim po pachi :-)
I coś mi się zdaje że moje plany urlopowe ulegną przegrupowaniu. To znaczy czas ten sam ale miejsce może sie zmienić. I wszystko :-)
Tak że dzieje się, dzieje, czymcie kciuki ;-)

Pozdrawiam słonecznie!

wtorek, 9 czerwca 2015

Filozoficznie.

Taka sytuacja.
Od kilku dni chodzę jak zombie. Mało jem, mało śpię, dużo chodzę. Jak się tak nachodzę to połowa trosk gdzieś ucieka w siną dal, ale pozostała połowa niestety zostaje, a co ciekawe to ta mniejsza połowa nigdy się nie zmniejsza. Zawsze jakaś połowa zostaje. Jak widać z powyższej wypowiedzi, matematyczka ze mnie żadna, za to filozof, ohoho!
Zmagania duszy z ciałem. Po raz kolejny. Potyczka serca z głową.
Uznałam że należy iść za głosem serca. Głowa za nim podąży. Bo musi, bo nie będzie miała innego wyjścia. I zaakceptuje, w jedną czy drugą stronę.
Moja głowa podpowiada mi różne ciekawe rozwiązania. Zawsze potrafi wymyślić jakieś "przeciw" albo "a co będzie gdy".
Moje serce tylko słucha. I uśmiecha się pogodnie. Moje serce nie ma nic do stracenia.

Pozdrawiam. 

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Rybka na kolację

W poszukiwaniu spokoju wewnętrznego i oczywiście powrotu do jeszcze niedawnej, wciąż nagannej ale jakże bardziej miłej dla oka sylwetki, wybrałam się wczoraj na wieczorny spacer. Kto mnie zna ten wie że wleczenie nogi za nogą męczy mnie niezmiernie więc moje pojedyncze spacery to czasami hardkor, tu podbiegnę, tam przeskoczę, tu się wespnę, stamtąd spadnę... Wyznaczyłam sobie więc trasę w nadziei na spokojne jej przemierzenie w tempie marszowym, jak zwykle, z postanowieniem że zawsze mogę ją skrócić jakby co. Tak więc szłam i szłam i szłam i szłam, kontemplując okoliczności otaczającej przyrody i szybko poruszających się pojazdów, bo część mojej trasy przebiegała wzdłuż ruchliwej ulicy i trakcji kolejowej.
Na ósmym kilometrze postanowiłam zboczyć nieco z trasy i przejść się plażą, a wiadomo jakie łażenie po plaży jest. Ale też chciałam żeby boląca stopa trochę odpoczęła no i odpoczęła, bo po piasku raczej miękko się idzie. Wybrzeże jak wybrzeże, z samych plaż się nie składa, chociaż w Polsce to można mieć inne wyobrażenie. Tak więc częściowo trzeba było iść cieniutką ścieżką pośród zarośli, wzdłuż linii brzegowej, pod sobą mając skały.
Kiedy wkroczyłam znowu na plażę, tak na dziesiątym kilometrze, zauważyłam wędkarza z dwoma wędkami, które to wędki oparte były na stojakach na końcu plaży, a żyłka zarzucona w morze, więc siłą rzeczy trzeba się było schylić pod żyłkami bo inaczej się nie dało. I kiedy się tak schylałam, młody człowiek krzyknął do mnie czy chcę flądrę. Po angielsku oczywiście. Nie dosłyszałam, kazałam mu powtórzyć. Czy chcę flądrę zapytał jeszcze raz (teraz taka mądra jestem nawiasem mówiąc bo co to jest flat fish to wiedziałam ale jakoś mi do głowy nie przyszło że to się flądra nazywa. W domu mnie uświadomili). Podeszłam i zaczęliśmy sobie gadać.
Jeden rzut oka na jego rzeczy powiedział mi z kim mam do czynienia, bo piwko Żubr, musztarda sarepska i kiełbaski morlinki to do kogo mogły należeć? No ale się nie zdradziłam że ja też znać polski, a chłopak mówił z akcentem raczej mało do polskiego podobnym, a że mój akcent też nie jest rozpoznawalny to żeśmy się dogadali. Zapytałam czemu mi chce dać tę flądrę, przecież to była jego jedyna złowiona ryba, powiedział że ma w domu ze dwadzieścia, a przyszedł sobie tu dla relaksu. No tak samo jak ja dla relaksu wybrałam się na spacer. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę o morzu, rybkach, wędkach i przynętach, zapakował mi rybkę do foliowej torby i poszłam.
Jak odchodziłam to rybka jeszcze żyła, ale musiałam jeszcze przejść pięć kilometrów, a szłam szybko tak że jak doszłam do domu to syn zapytał dlaczego tak dziwnie chodzę :-) No jakbyś ty synusiu przeszedł w trudnych warunków piętnaście kilometrów, w tym jedną trzecią z żywą rybką w worku to też byś tak wyglądał, odpowiedziałam. Myślałam że ta flądra zdechła po pięciu kilometrach marszu, ale niestety musiałam ją dobić. Nie powiem jak to zrobiłam, pewnie wszyscy robią tak samo. W każdym razie na kolację była smażona flądra z frytkami i surówką z sałaty, ogórków i rzodkiewek, ale że jedną rybką trudno nakarmić dwie osoby, w tym jedną wchłaniającą wszystko co się nie rusza i nie jestem nią ja, to dołożyłam upieczoną pierś kurczaka którą trzymałam w zamrażarce na wszelki wypadek. Po nierównym podziale zostało dla mnie kawałek ogona flądry i końcówka kurczaczego cycuszka, ale doładowałam sałatą i było git.
I tak to połączyłam przyjemne z pożytecznym.

Pozdrawiam cieplutko :-)