wtorek, 31 marca 2020

Gość w dom...

Siedzę sobie wczoraj na krześle przy biurku, gapię się w monitor, słuchawki na uszach i oglądam codzienną dawkę informacji wiadomo o czym. Nagle coś zaczyna do mnie dochodzić, jakby z otchłani rowu mariańskiego: "yyyy...oooooooaaaaaaa", "Yyyyyoooo.aaaaaa". Myślę, ki diabeł, ściągam słuchawkę z ucha i teraz już wyraźnie słyszę ciche nawoływanie stłumionym szeptem: "Iwooonaaa, jak możesz to przyjdź natychmiast na dół..." Rzucam wszystko jak leci, lecę na złamanie karku bezszelestnym krokiem po schodach, wpadam do salonu, a tam Chłop: "Ciiichooo, patrz tylko..."No to patrzę, a tam przez szklane drzwi na patio zagląda ... bażant! Ten sam, którego widziałam parę godzin temu w krzakach za płotem. Ten sam, którego przepędzaliśmy przez płot przed samym Bożym Narodzeniem. No w każdym razie, tak samo wygląda. Stoi i się gapi. No to ja na niego z debilnym uśmiechem. W końcu coś mi zaświtało i poleciałam na górę po aparat. I komórkę. Oczywiście w aparacie skończyły się baterie, więc szybko do schowka po następne. Cholera, następne też nie działają, drę się cicho na Chłopa, że czemu zużyte baterie wsadza do szuflady, on oczywiście nic nie wie, szukam następnych, ładuję. działa.





A potem złapałam za komórkę i nakręciłam ten ono poniższy filmik. Który jest również dostępny na Youtube, więc zapraszam. 


Kto obejrzał filmik ten już wie. Kręcenie zostało brutalnie przerwane, ponieważ z domu bez ostrzeżenia wybiegła Miguśka, a bażant wzbił się na wyżyny, przefrunął przez płot i osiadł na drzewie. 



I siedział tam tak przez parę godzin, aż mu się znudziło. Teraz wiem, dlaczego te wszystkie koty przychodzą pod nasz dom. One myślą, że on u nas mieszka :-)


poniedziałek, 23 marca 2020

O kocie bo o wirusie nie chce mi się już pisać

W czwartek to chyba było. Wyszarpałam Chłopa z domu na wieczorny spacer, bo szaleju zaczęłam dostawać tego dnia i potrzebowałam oddechu. Zimno było bardzo, ale to dobrze bo lepiej przewietrza łeb. Zresztą, miałam czapkę.
Wracając, zastałam Tigusia na płocie, w sumie nie nowina, często tak na nas czeka. Ale co czekało na nas po wewnętrznej stronie płotu, to zupełna nowość i, jak się okazało, całkiem wnerwiająca, a nawet niebezpieczna. W ogrodzie, przy płocie, siedział Nowy Kot. Bardzo ładny, ubarwieniem przypominający syjamskiego. Czysty, zadbany, za to kompletnie nie bojący się ani ludzi ani nagłych odgłosów.


Będąc osobą świadomą kocich interakcji, zakazałam Chłopu ingerować, bo już chciał Migusię na dwór wynosić, żeby się przywitała z kumplem, próbowął także głaskać Kota, co ten przyjmował z obojętnością i należnym spokojem. Migusia zresztą nie kazała się z domu wynosić na rękach, sama wyskoczyła i ze szczeknięciem (tak, tak. kot potrafi warknąć jak pies, nie wiedzieliście?) rzuciła się na przybysza. Przegoniła go kawałek do płotu, ale ten skurczybyk wcale się tym za bardzo nie przejął, nie przeskoczył wcale płotu jak dotychczas robili to wszyscy jego poprzednicy, po prostu zawrócił i przeniósł się w pobliże drzwi z kocią klapką. I taka akcja podchodzenia do drzwi, przeganiania, warczenia, rzucania się z łapami (bo Nowy Kot nie za bardzo chciał się dać przegonić i uruchomił pazury) trwała jakies z pół godziny. W końcu, widząc, że moje koty nie dają sobie rady z natrętem,  postanowiłam się wtrącić i sama osobiście go przegonić. Próbowałam kamieniami rzucać w płot (nie w kota), co normalnie działa na wszystkie inne koty, ale nie na tego. Próbowałam go straszyć tupaniem, co spowodowało jedynie beznadziejne ganianie się od płotu do płotu, bo ten skurczybyk wcale nie chciał na ten płot wskoczyć. Pomyślałam, że może ranny, może ciężki, może nie umie, więc otworzyłam mu bramę, żeby sobie po prostu wyleciał, jak go będę gonić, ale gdzie tam. Nowy Kot widząc otwartą bramę po prostu skręcał przed nią i biegł z powrotem w stronę domu. Ktoś tu był kotkiem, a ktoś inny myszką, tylko nie wiem kto kim. Moje koty już się znudziły (albo zmęczyły) i poszły sobie do domu, więc ja też postanowiłam zignorować, może sobie sam pójdzie.


Po chwili patrzę - łeb Kota w kociej klapce. Wychodzę. Może on jednak biedny, może brudny, ale nie. Widziałam bezdomne koty i ten z pewnością na takiego nie wyglądał. A może to nie kot, tylko kotka? Mówię więc - kiciu, kiciu, musisz sobie stąd iść, to nasz dom a ty idź sobie do swojego. Kot podnosi główkę z przymilnym zaciekawieniem, wydaje się mnie słuchać.


I tak, nie przerywając przymilnego zaciekawienia, po prostu wziął i oblał mi drzwi razem z kocią klapką. I w tym momencie zaświeciły mi się wszystkie lampki w głowie. Być może piękny, być może czyściutki i zadbany, ale na pewno NIE WYKASTROWANY kocur zaznaczył mi właśnie moje drzwi i odcinając moje koty od świata zewnętrznego! O nie! Nie myśląc wiele przegoniłam go kawałek (oczywiście nie zwiał), złapałam za środek dezynfekcyjno-odkażający i ścierkę, wypsikałam porządnie drzwi razem z kocią klapką i kawałek chodnika przed domem, wytarłam do czysta (chodnika nie wycierałam) po drodze wyjaśniając zdziwionemu Chłopu co i dlaczego robię i co i dlaczego zaraz zrobię. Po czym złapałam butelkę do rozpylania, wlałam wodę i wybiegłam psikać Kota. Wiem, rozpylacz rozsiewał mgiełkę zamiast strumienia, ale to było jedyne co miałam pod ręką. Nie wiem ile razy nacisnęłam psikawkę, ale na tyle skutecznie, że Kot w końcu zwiał. Przyszedł po pół godzinie. Dostał znowu z psikacza. Na razei się jeszcze nie pokazał. A Moje Koty każdego wieczoru dzielnie czuwają na stanowisku. Czyli na płocie.

wtorek, 17 marca 2020

Moje życie w pandemii.

Czasy jakie mamy, to każdy widzi, Ameryki tutaj nie odkryję. Ale jakbym nie kozakowała, to dobrze mi wcale nie jest. Dopiero dwa tygodnie temu wyleczyłam się z zapalenia zatok, dziesięć dni antybiotyku. Nie minął tydzień i zaczęłam się ponownie źle czuć. Jaki piernik, myślę, przecież dopiero żem była chora. No i jak na złość się zaczęło to całe panikowanie z koronawirusem, cyrki z papierem toaletowym i to co sami wiecie. Chłop moj mnie zadziwił ostatnio, bo normalnie jak mówię, że nie ma np. papieru toaletowego to on mówi, że jest jeszcze pełno. No to ja idę, patrzę, a tam dwie rolki. Nosz kurde. Tak że "pełno" mojego męża to jest porcja na dzień, góra  dwa. Zawsze więc sprawdzam, gdy pytam go o stan zapasów, bo według niego zawsze jest pełno, a stan faktyczny to taki jak z tym papierem.  No ale ostatnio mnie zaskoczył, bo jak ludzie zaczęli wykupywać cały papier ze sklepów to ja mówię, że może my też musimy zakupić. A on na to, że nie trzeba bo jest pełno. Jakie to jego pełno to już wiecie. Idę więc, sprawdzam, faktycznie pełno. Zakupiliśmy bowiem paczkę 36 rolek jeszcze pod koniec lutego, no to przy czterech łazienkach nam wystarczy na jakieś dwa miesiące conajmniej. A jak nie, to zawsze można w pracy wykręcić z dozownika, albo z kibla gdzieś w kinie. Kłopot będzie jak będziemy zmuszeni zostać w domu faktycznie, to wtedy tego papieru zejdzie dwa razy więcej, bo oboje normalnie robimy dwójeczkę w pracy, no ale jakby co to mam jeszcze zapas mokrych chusteczek. Można się też słuchawką prysznicową od razu po zrobieniu wypłukać i też będzie git.

Wracając do złego samochopoczucia. Z dnia na dzień, zaczęło mnie przyduszać. W piątek już się izolowałam w pracy, stosowałam do wszystkich zaleceń z myciem rąk, kaszlaniem w chusteczkę, kichaniem do rękawa i otwieraniem drzwi przez papier. Lub rzeczony rękaw, co mi nawet pasuje, bo ja i tak zawsze rękawy naciągam. Było mi ciężej i ciężej, coraz bardziej kaszlałam, w niedzielę było jeszcze gorzej, napisałam więc do pracy, że w poniedziałek będę pracować z domu. Prawda była taka, że się zaczęłam bać. Nie tyle tego, że złapałam tego wirusa, bo myślę, że pomimo astmy sobie z tym poradzę, ale że zaraziłam wiele osób, w pracy, w sklepie, gdziekolwiek poszłam. Profilaktycznie zwiększyłam więc ilość leków na astmę i postanowiłam się izolować. Przynajmniej przez jeden dzień. W poniedziałek pracowałam sobie niby z domu, ale jaka to praca. Maleńki ekranik na laptopie, koty po mnie łażą, włażą na klawiaturę, siadają przed monitorem, ech. Poza tym te wszechobecne informacje, koronawirus to, koronawirus tamto. No nie czułam się dobrze, nie tylko fizycznie ale psychika mi siadła dość. Około południa zadzwoniłam do przychodni, mówię jaka jest sprawa, a oni, że doktor oddwoni. Oddzwoniła za godzinę, jaki miły akcent. Pogadałyśmy sobie, ja jej poopowiadałam o moich problemach z oddychaniem, ona mi podoradzała co w tej sytuacji należy zrobić i że według niej, najprawdopodobniej to jest po prostu atak astmy wspomagany albo jakimś wirusem albo zwykłym stresem, więc mam zwiększyć dawkę leków (co już na szczęście zrobiłam) i jak chcę to mogą mnie zapisać na ten sam dzień do przychodni. A jak się naprawdę źle poczuję, to do szpitala. No to ja powiedziałam, że na razie to jednak nie, że sobie spróbuję poradzic i w razie czego rzeczywiście, zawsze mogę do szpitala pojechać jak będzie niebezpiecznie. I tak żeśmy sobie pogadały. Po południu doszności mi znacznie spadły, a wieczorem to już tylko odrobinę odchrząkiwałam. Poszliśmy sobie z Chłopem do kina się zrelaksować. No dobra, niby zalecenie żeby nie chodzić i społeczeństwo się karnie do tego zalecenia zastosowało, bo w kinie było zaledwie kilka osób, więc widzowie mogli być bardzo odizolowani od siebie. To był jeden z najfajniejszych seansów kinowych ostatnich czasów. Nikt nie chrumkał, nikt nie siorbał, nie szeleścił, a jak nawet to dwadzieścia metrów ode mnie więc nic nie słychać i nie czuć.

Oglądałam wczoraj wystąpienie premiera, ministra zdrowia i głównego learza na temat sytuacji w kraju. Bardzo informatywne. Trochę rozświetliło mi się w głowie, wiele wyjaśniło, rozwiało nieco wątpliwości i potwierdziło kilka przypuszczeń. Od wczoraj zalecenia rządu zmieniły się na bardziej rygorystyczne. Na szczęście, jeszcze są to tylko zalecenia a nie nakazy i zakazy. Szkół jeszcze nie zdecydowali się zamknąć, bo chcą, żeby na przykład pracownicy służby zdrowia mogli pracować, kiedy są najbardziej potrzebni, a nie musieli siedzieć z dziecięciami swoimi w domach.
Uniwersytety też jeszcze są otwarte i pracują, chociaż nauczanie studentów w tym tygodniu jest zawieszone, a od przyszłego poniedziałku będą się odbywać zdalnie przy pomocy internetu. Właśnie dziś wprowadzono dość fajny system, zobaczymy jak będzie działać w praktyce. No ale to akurat wydaje mi się w porządku, bo wiadomo, że studenci to główne źródło zarazy wszelakiej. To niech sobie siedzą w domach i się uczą, przynajmniej pożytek jakiś z tego będzie.

Dzisiaj poszłam sobie do pracy. Nikogo prawie nie ma, na całym piętrze może ze cztery osoby. Szef jednego z moich komercyjnych lokatorów o swojsko brzmiącej nazwie Huawei, przyniósł mi w prezencie szesnaście jednorazowych masek. Zapewnił, że przyniesie mi więcej jak tylko dostaną, bo już jedzie dostawa z Chin z kilkoma milionami, żeby ratować brytyjską gospodarkę. No i super, na wirusa pomóc może nie pomoże, ale przynajmniej zapewni spokój ducha w sytuacjach awaryjnych. W firmie jeszcze nie nakazali pracy zdalnej, ale ma się to już na dniach zmienić, na razie każdy kto chce i może to pracuje z domu. Czyli 95 procent załogi. Ja wolałam przyjść dzisiaj do biura, bo mi ta wczorajsza praca z domu trochę dopiekła, musze powiedzieć. Ale jestem zwarta i gotowa, już uzgodniłam z IT jak przetransportować monitory do domu, jeszcze spakuję kilka segregatorów najpotrzebniejszych dokumentów i będę szła do domu. Co się stanie jutro nie wiem. Nikt nie wie. Sytuacja zmienia się z dnia na dzień. A najgorsze, że moje wykupione wakacje na Sri Lance powoli stają się kolejnym marzeniem do spełnienia...