poniedziałek, 9 grudnia 2019

I tak to się zaczęło czyli pierwszy post o wakacjach.

Ludzie do tej pory się mnie pytają: "Jak tam wakacje, fajnie było?" Chce mi się odpowiedzieć: "Jakie wakacje? Coś Ci się chyba pomyliło..." ale odpowiadam grzecznie: "Tak, było świetnie, już się nie mogę doczekać następnych", no bo nie chcę ludziom zrobić przykrości, chociaż większość to tak naprawdę w dupie ma te moje wakacje i mnie razem z nimi.
No ale nie Wy chyba? No to dla Was teraz coś o nich napiszę, ale będzie bez obrazków. Z kilku powodów - bo mi się nie chce, bo nie mam czasu, bo jak mam czas to mi się telefon nie łączy z komputerem i nie ma jak ich wgrać na dysk - niepotrzebne skreślić, a najlepiej nic nie skreślać bo to wszystko prawda jest. No to tylko napiszę, zanim zapomnę.

UPDATE - OBRAZKI WŁAŚNIE DODAŁAM :-) I dopisałam conieco więc zapraszam na ponowne przejrzenie, jakby kto chciał.

Najgorsza była jazda samochodem. Bo postanowiliśmy lecieć z Gatwick pod Londynem, a do tego to jest sporo godzin jazdy, jakieś osiem non stop a wiadomo, że non stop się nie da, więc conajmniej dziewięć i pół. Jazda na lotnisko była fajna, bo noc przed wylotem spędzaliśmy w hotelu na samiuśkim terminalu, więc nigdzie nam się nie spieszyło.  Za to z powrotem było już mniej fajnie, bo przylecieliśmy o wpół do trzeciej nad ranem, zanim dostaliśmy bagaże i odebraliśmy samochód z parkingu to już była czwarta, a trzeba było jechać te przeklęte dziewięć godzin. W deszczu. No ale daliśmy radę i już w południe byliśmy w domu. A potem odpoczywaliśmy cały weekend, bo cztery godziny różnicy czasu to niby nic, ale jednak trochę po kościach daje, szczególnie, że byliśmy na nogach grubo ponad dwadzieścia cztery godziny. W samolocie trochę przysnęliśmy, ale wiadomo jak to w samolocie. A to kolacja, a to soczek, a to woda, a to śniadanko o drugiej nad ranem...
No ale wróćmy do wakacji. Zaraz jak wparowaliśmy na statek w Jordanii w czwartek wieczorem, zanim do kabiny pobiegliśmy szybko do obsługi turystycznej kupić wyjazd do Petry następnego ranka. Na szczęście mieli jeszcze wolnych parę miejsc i się udało. Jechało się ponad godzinę autobusem, po drodze stając niby na siku, ale tak naprawdę, żeby okoliczni sklepikarze mogli sobie zarobić. Wiadomo, norma. Petra przywitała nas, no co tu dużo mówić, upałem.



Niby było tylko dwadzieścia sześć stopni w cieniu, ale że cienia raczej nie było to upał po prostu piekielny. Dobrze, że zabrałam swój biały cienki szal to sobie go zarzuciłam na łeb i tak chodziłam, jak jakaś matka boska. Wydaje mi się, że jakby każdy przeżył taką przygodę, to więcej osób by zrozumiało, dlaczego kobiety w tamtym rejonie świata noszą chustki na głowach. Faceci zresztą też. No nie da się inaczej. No chyba, że się jest chińskim turystą, to się nosi nad sobą parasolkę. No cóż, to sa po prostu skały na pustyni, nagrzane do czerwoności non-stop świecącym słońcem.


Najpierw trzeba było iść dwadzieścia minut w takich okkolicznościach jak poniżej, w palącym słońcu. 

A potem już się weszło w skały i było znośniej. Przewodnik opowiadał nam co mijamy po drodze, kto to wybudował i kiedy, ale tego nie będę tu opisywać, bo można sobie to wszystko poczytać na Wikipedii znacznie szerzej niż ja to zapamiętałam. W każdym razie, szliśmy i szliśmy i szliśmy, omijając inne wycieczki i dorożki prowadzone przez biedne konie. W pewnym momencie przewodnik kazał nam się ustawić jeden za drugim, położyć osobie przed nami rękę na ramieniu, zamknąć oczy i powoli iść, a on liczył do dziesięciu. Kiedy było dziesięć, powiedział żeby otworzyć oczy i wtedy zobaczyliśmy taki dosłownie obrazek:


A teraz tylko kilka zdjęć z naszej wizyty, bez podpisów:











Petra robi wrażenie. Niby tylko skały, ale czuć w tych skałach oddech historii, pewien monumentalizm, ten niesamowity charakter, jaki mają wielkie wiekowe budowle. I tylko żal mi było zwierząt, tych biednych koni, którym każe się ciągać powozy z turystami tam i z powrotem, w upale, po skałach. ech... i tak mają lepiej chyba niż te w Zakopanem.


Wracaliśmy przez okolicę Wadi Musa, czym zachwycał się Chłop bo Lawrence z Arabii tam był kręcony. A ja się zachwycałam wszystkim bez wyjątku.

A potem spędziliśmy pięć dni na morzu, odddając się kąpielom słonecznym i robieniu kolejnych mil po pokładzie. Nie bez kilku atrakcji. Ponieważ wpływaliśmy na niebezpieczne wody Zatoki Adeńskiej na Morzu Arabskim, zanim wpłynęliśmy na cieśninę Bab al-Mandab przydzielono nam tzw. 'guns' czyli przystojnych panów w mundurach z karabinami, których zatankowaliśmy prosto z ich statku na czas trwania rejsu aż do wpłynięcia do Zatoki Perskiej. Musze powiedzieć, że jakimś cudem statek nasz nie zatonął, kiedy wszyscy pasażerowie wychylali się przez prawą burtę, żeby przywitać podpływających uzbrojonych panów. Widocznie pilnowali nas skutecznie, bo żadni piraci nas nie zaatakowali, ale pewnie to zasługa kapitana, który podjął dodatkowe środki ostrożności - na noc wygaszano światła, zasłaniano wszystkie okna i zakazano przebywania na górnych pokładach po zmroku. Biedni palacze, zostali upchani w maleńkim kąciku na zewnątrz narzędziowni na pokładzie czwartym.
A czwartego dnia....
ale o tym w następnym odcinku :-)

piątek, 29 listopada 2019

Krótki post na ostatni dzień listopada

Nie wiem, co sobie myślałam. Że pojadę sobie na wakacje i wszystko minie, cały stres, cały ten bagaż ostatnich miesięcy odejdzie jak ręką odjął. Nic takiego się jednak nie stało. Owszem, wyjazd był nagląco potrzebny i nieodzowny, owszem było fajnie i owszem, chwilowo odpoczęłam. Ale tylko, jak się okazało, chwilowo. Męczy mnie niewola wychodzenia co rano do pracy, męczy wysłuchiwanie na okrągło czyichś problemów, męczy poczucie oczekiwania że jestem od pomagania jak dupa od srania (z umiejętnością rymowania, jak widać na powyższym przykładzie).
W dodatku ta presja, że na blogu trzeba coś napisać, nie coś tylko właśnie konkretnie TO COŚ, boś się pochwaliła wakacjami to teraz zdawaj relację. A może mnie po prostu męczy zamieszczanie zdjęć? A bez zdjęć, to co to za relacja z wakacji? Jestem w czarnej dupie, Moi Mili Czytelnicy, i coś z tym musze zrobić koniecznie, tylko nie wiem jeszcze co. Najlepiej byłoby się odseparować. Tylko że z niektorych związków wyseparować się niestety nie da. Od męża można, ale jak uciec od rodziny, od rodziców, od dzieci? Czekam na święta. W sumie nawet nie na święta, bo wie, że będą do dupy, ale na czas wolny, żeby zamknąć się w skorupie i tak przezimować. Upić się może, żeżreć cały sernik, jak mi się tylko będzie chciało go upiec. Zrobiłam testament, bo przecież kiedyś umrę, tak zwyczajnie, na najzwyklejszą chorobe zwaną życiem.
Czy listopad był miesiącem depresji??

wtorek, 5 listopada 2019

Komu w drogę...

Pazureiry na pierwszy dzień zrobione, potem sobie będę robiła na bieżąco. Od rana mam raisefieber, a właściwie to już od paru dni. W ubiegłym tygodniu popsuł mi się samochód, ale nie chce mi się o tym pisać, bo już naprawiony i to za darmo, tylko nerwów trochę straciłam i czasu. Kto ma fejzbuka ten wie, a kto nie ma to stracił.
W weekend gościliśmy wnusię moją kochaną, oczywiście razem z mamusią, taka śliczna i mądra  dziewczynka jest, najlepsza i najpiękniejsza z wszystkich dzieci na świecie. A Wy inne babcie to się wcale nie znacie oczywiście :-)))


Wnusia już pojechała do domku, ale nie miałam nawet czasu zatęsknić, bo roboty w cholerę z pakowaniem i w ogóle, powoli skreślam punkty z listy ale jeszcze trochę zostało do zrobienia na dzisiaj. Tak że kończę, pozdrawiam, prawdopodobnie nic nie napiszę do 25-go, może coś na fejzbuku ale nie obiecuję, bo nie wiem jakie tam zasięgi będą. Bo na morzu to nie będzie wcale.
Wyjeżdżamy jutro z rana do Gatwick, tam noc w hotelu, a w czwartek rano samolot i wieczorem będziemy ju.ż w Jordanii. Nie że tam się tak długo leci, tylko różnica czasu jest chyba cztery godziny. Albo trzy.
No to trzymta się ludzie, pa!