Kontynuując wciąż niedokończony cykl wakacyjny zabieram Was dzisiaj do stolicy Dolnego Śląska, dokąd wybraliśmy się po opuszczeniu Karpacza i oddaniu niebieskiej Toyoty Yaris na parking przy lotnisku Strachowice.
Bardzo szybko i sprawnie zostaliśmy przetransportowani klimatyzowanym autobusem lotniskowym za jedyne 9 złotych od łebka do samego centrum Wrocławia, a stamtąd już na piechotę udaliśmy się do wynajętego apartamentu na ulicy Stawowej. Zaledwie 3 minuty do przejścia a spociliśmy się niemal jak szczury, bo temperatura we Wrocławiu sięgnęła 33 stopnie.
Apartament bardzo fajny, nowoczesny, tylko gorąco jak w piekle i zgadnijcie co - zero klimatyzacji. Ani nawet wiatraka. Oni się naprawde nigdy niczego nie nauczą w tej Polsce. No ale, wzdychając, odświeżyliśmy się, przebrali i poszli na podbój miasta.
Plan miałam konkretny, bo pobyt krótki, zaledwie niecałe dwa dni, to chciałam wycisnąć ile się da. Na początek poszła Panorama Racławicka. Chłopu się bardzo podobało, ale po seansie chciał jeszcze wracać i samemu zwiedzać, biedak nie rozumiał, że płaci się tylko za dwadzieścia minut chodzenia w kółko :-)
Panorama mnie zawsze urzeka, szczególnie teraz, gdy mieszkam na obczyźnie. Dla Chłopa było to kolejne spotkanie z polską historią, którą zaczął już co nieco pojmować.
Po wyjściu z Panoramy, w czapkach na głowach, przemykając się chyłkiem w cieniu jak jacyś złoczyńcy, udaliśmy się na Ostrów Tumski. Było tak gorąco, że turystów jak na lekarstwo.
Pooglądaliśmy sobie kłódki na moście Tumskim, nie mogąc się nadziwić, po pierwsze jak ten most jeszcze stoi z takim obciążeniem, a po drugie, jak tym ludziom się udało zamieścić te kłódki w takich niedostępnych miekjscach, jak na górnym przęśle lub zupełnie pod spodem mostu, zaraz nad wodą. My swojej kłódki nie zostawiliśmy, nie mieliśmy serca dokładać się do destrukcji zabytkowego mostu.
Widzieliśmy przystań dla łódek, ale nie chciało nam się nigdzie wybierać w ten upał, woleliśmy sobie posiedzieć w cieniu na ławeczce przy wodzie.
A potem poszliśmy w stronę Rynku i tam spotkaliśmy pierwszego krasnoludka.
Dla niwtajemniczonych (czy jest w ogóle taki ktoś?) tych krasnali jest we Wrocławiu 382 i wciąż przybywa. Ten na górze nazywa się Wentyl-Motocyklista, a jakiej jest wielkości to pokazuje zdjęcie pod spodem.
Udało się nam w sumie namierzyć 20 krasnali o zacnych imionach: Życzliwek, Bankomatek, Bartonik, Gołębnik, Drukarz Kacper, Janinek, Pierożnik, Profesor, Wroc-lovek czy TynQuś, a także trio Ślepak-Głuchak-W-Sker. Dla reszty krasnali imion niestety nie znaleźliśmy.
Pochodziliśmy sobie trochę po Śródmieściu, zjedliśmy przepyszne świeżo lepione pierogi w małej pierogarni ma uliczce dochodzącej do Rynku, w której spotkaliśmy miłego turystę z NIemiec, który właśnie był na weselu, więc uznał że jest kompetentny w instruowaniu Chłopa jak należy się na takim polskim weselu zachować. Czyli pić tylko czystą wódkę, nie mieszać, jeść i tańczyć.
Jak już się skłaniało ku zachodowi i zrobiło się znośniej, znaleźliśmy się koło imponującego budynku Teatru Lalek, przy kórym sobie trochę posiedzieliśmy na ławeczce, a potem poszliśmy w stronę głosu, bo gdzieś coś głośno grało i śpiewało.
Okazało się, że na tyłach budynku Opery Wrocławskiej odbywała się przedpemierowa próba kostiumowa Traviaty, która miała zacząć się we Wrocławiu za kilka dni.
Postaliśmy przy barierkach wraz z innymi mieszkańcami (lub turystami jak my), pooglądaliśmy chwilę, ale zaczęły nas żreć komary, bo to przy parku było, więc zmyliśmy się żeby nas do końca nie zeżarły. Chłopu bardzo podobały się elektryczne hulajnogi, widać bardzo popularne w mieście, a które to po prostu były porzucane gdzie popadnie, chyba jak się im prąd skończył. Potem taki pan przyjeżdżał i zbierał te hulajnogi po kolei i odwoził w jedno miejsce. No nie wiem czy to do końca idealne rozwiązanie, ale widocznie taka polityka z tymi hulajnogami na prąd.
Noc tę spędziliśmy ledwo-ledwo. Było tak gorąco w apartamencie, że musieliśmy pootwierać wszystkie okna, a że to przy jednej z główniejszych ulic było to niestety bardzo ale to bardzo głośno. Ja nie wiem czy to do końca prawda, ale wydaje mi się, że w Polsce obowiązuje jakiś taki bardzo dziwny styl jazdy - gaz do dechy na niskim biegu ile fabryka dała, a potem gwałtowne hamowanie z piskiem na zakręcie. Tak że wrażenia nocne z ulicy Stawowej we Wrocławiu w czasie upałów bez klimatyzacji - nie polecam.
Nast ępnego dnia wykupiliśmy sobie bilet jednodniowy i mogliśmy sobie po prostu jeździć w bardziej lub mniej klimatyzowanych tramwajach. Na początek pojechaliśmy do słynnego Zoo.
Było naprawdę fajnie, tylko niestety, za gorąco. Jedynie na końcu, w Afrykanarium, było miejscami znośnie bo musiał panowac mikroklimat więc jakieś tam klimatyzatory działały, ale ogólnie to żar z nieba się lał po prostu. 34 stopnie.
Z zoo pojechaliśmy sobie do Hali Targowej, gdzie kupiliśmy sobie czereśnie i truskawki, potem jeszcze tu i tam, pochodziliśy znowu po Rynku, gdzie mieliśmy okazję się pochlapać trochę wodą.
A już na sam koniec wróciliśmy do Centrum, żeby jeszcze pochodzić uliczkami przy Uniwersytecie. Budynki przepiękne, uliczki ciche i romantyczne, po prostu było uroczo.
A następnego dnia rano pojechaliśmy do moich rodziców do Nysy, gdzie jedliśmy czarne lody a Chłop zrywał po raz pierwszy w życiu czereśnie prosto z drzewa.
A dwa dni później pojechaliśmy z rodzicami na wesele, które było głównym celem naszej podróży do Polski. Wesele było w Mazowieckim, jedynie sto osiemdziesiąt osób, a gdyby przyjechali wszyscy zaproszeni to byłoby trzysta. Zespół grał, my jedliśmy i piliśmy, i do rana tańczyliśmy, a w niedzielę znowu jedliśmy i piliśmy, i pomimo żaru z nieba było bardzo fajnie i nostalgicznie, bo cała rodzina się spotkała po dwudziestu pięciu latach.
A potem udaliśmy się w ostatnią część naszej wędrówki po Polsce, o czym następnym razem.