piątek, 29 marca 2019

A niech się śmieją.

Mam takie hobby. Lubię bawić się słowami. Mój były mąż uważał to za prostactwo, ale cóż, on się nie bardzo znał na języku polskim, w końcu był tylko doktorem mechaniki.
Dzisiaj będzie trochę medycznie, bo na pierwszy rzut postanowiłam wystawić tak bardzo popularne ostatnio schorzenie, rozszerzające się w tempie niemal błyskawicznym, jak tak dalej pójdzie to zaleje cały świat o ile już nie zalało. Nazywa się niechcemisie. Spróbujmy rozłożyć to na czynniki pierwsze.

Nie chce mi się.
Nie chcę. Misie.
Nie. Chcę misie.
Nie? Chcę misie.
Nie. Chce mi się.

Skoro przebrnęliście przez te moje wypierdoły, to teraz mam dla Was dwie nagrody. Nagrody nadesłała czytelniczka EdytaWu, która skutecznie umila mi życie i co jakiś czas powoduje, że jak mi się nic nie chcę to przynajmniej śmiać chcemisie :-) I to bardzo!


Kiedy Bóg stworzył Adama i Ewę, rzekł do nich:
- Mam dla Was jeszcze dwa prezenty. Pierwszym jest sztuka sikania stojąc...
Adam przerwał Biogu i zakrzyknął:
- Dla mnie!!! Dla mnie!!! Dla mnie!!! Proszę, proszę Panie, tak bardzo chcę ten prezent! Proszę! To znacznie ułatywi mi życie! Proszę, mnie go daj!
Ewa kiwnęła głową, dając do zrozumienia, że nie ma to dla niej żadnego znaczenia.
Bóg ofiarował prezent Adamowi, który zaczął krzyczeć z radości. Z dumą sikał na wszystkie drzewa i krzewy, pobiegł na plażę, gdzie rysował w skupieniu rysunki na piasku... Nie przestawał okazywać swojego ogromnego szczęścia.
Bóg i Ewa spojrzeli na człowieka, który szalał z radości. Ewa zapytała:
- Panie, a jaki jest ten drugi dar?
A Bóg odpowiedział:
- Rozum, Ewo! Rozum! I do będzie dla Ciebie!


A na koniec nagroda druga - w klimacie tak jakby wiosenno-przedświątecznym, bo wiosna już niby jest a niedługo także wyjdą się paść wielkanocne baranki  :-)



EdycieWu serdecznie dziękuję, proszę żeby nie przestawała i obiecuję, że wszystkie jej przesyłki zostaną tu opublikowane. Ku pocieszeniu serc :-)

Wesołego weekendu!

środa, 27 marca 2019

Saga jak Forsytów normalnie

Wczoraj Chłop po powrocie do domu drze się od samego progu:
- No to masz już kuchnię, kobieto!
Kuchnię? No super, taki był plan, miała być dostarczona w poniedziałek i zamontowana do końca tygodnia.
- No i jak? - pytam.
No fajnie, wszystkie szafki się otwierają gładko i bezszelestnie, samozamykają i ten specjalny mechanizm z wysuwanymi półkami w narożnej szafce jeździ jak ta lala. No słowem, gra i buczy.
- Tylko - mówi Chłop - chyba nie pomalowali ścian.
- Jak to nie pomalowali? Jesteś pewien? - wskaźnik Geigera drgnął.
- No na 90 procent jestem pewien. A jaki to miał być kolor w kuchni?
Mówię, że taki jasnobeżowy. No to nie, na pewno jest ciemniejszy.
- Ale jesteś pewien? - znając zmysł kolorów mojego Chłopa wyciągam kartę kolorów i pokazuję.
- O, taki ma być. Na pewno nie jest taki?
- Na pewno nie taki.
- Czy może jest taki? - pytam pokazując rdzawo-czerwony kolor na karcie.
- No taki.
- No to nie pomalowali.
Licznik Geigera osiąga czerwony poziom skali. No jak to nie pomalowali, jak mieli pomalować? Jak w ogóle mogą montować kuchnię na niepomalowane ściany? No dobra, może to jakaś nowoczesna metoda ale jak to tak, na niepomalowane ściany? To co, potem będą malować i zasmarują mi całe nowiutkie meble? Nosz kurna mać.
Zjedliśmy, wypilim, ale licznik Geigera nadal wskazuje na czerwono a sejsmograf pokazuje 8.
Zarządziłam, jedziemy. No ale jak to tak? Już dziewiąta.
- No może jednak to głupi pomysł - reflektuję się.
- Nie, pojedźmy, widzę że Ci to żyć nie daje, lepiej żebyś miała spokojną noc - mówi Chłop. Jak on mnie zna. No to pojechalim.
Wchodzimy, oglądamy. Z latarkami oczywiście bo prądu jeszcze nie dowieziono. Meble rzeczywiście w większości stoją. Szafki wiszą. Na ścianach porysowane profesjonalnie kreski w miejscach gdzie ma być okap, kafelki i takie tam. Miejsce na lodówkę wydaje się trochę za małe. Ale mierzymy, w porządku. Takie wrażenie tylko. Otwieram każdą szafkę, każdą szufladę.
- A co to takie porysowane? - pyta Chłop wskazując jedną z wiszących szafek. W mgnieniu oka sejsmograf wskoczył na 11, ale zreflektowałam się coś sobie przypominając. Przyglądam się dokładniej, skrobię pazurem - no tak. Folia ochronna. Chłop odetchnął, wskaźnik obniżył się do 3.
No ale ściany rzeczywiście niepomalowane. Owszem, zaciągnięte impregnatem ale normalnie farba nawet nie otwarta. Cóż, myślę, nic dziś nie wymyślę, zaraz nasmaruję emaila do wykonawcy. Znowu...
Idziemy dalej. W salonie pełno pudeł i pudełek różnej wielkości i kształtu. To pozostała część kuchni, Dzwiczki, półki, jakieś drobne elementy wykończenia, blat. Ale ale, co widzę? Zlewozmywak ze stali. I bateria do niego w pudełku. Aha - mamy Cię! Przecież ustaliliśmy, że zlewozmywak i baterię kupujemy sami, bo te proponowane nam się nie podobały. I tak było w wycenie. Nasz własny piękny nierysujący zlewozmywak ze wspaniałą baterią vorsprung durch technik germańskiej firmy Grohe stoją sobie razem w sypialni na górze. Wkurzenie już mi przeszło, zostało zastąpione wszechmocnym wszystko-mi-jedno, ale przezornie obejrzałam jeszcze wszystkie inne pudełka, wraziejakbyco.
Światła podszafkowe są, wkłady do szuflad są, pojemniki na śmieci są, drzwi, drzwi, drzwi, coś płaskiego, coś płaskiego, jakieś długie, kawałek szafki, drzwi, stalowy splashback jest (splashback to nie wiem jak jest po polsku, taka płyta na ścianie za kuchenką). Czyli wszystko jest. Ale widzę nowe puszki z farbą. Nauczona doświadczeniem sprawdzam, zgadza się. Uff..
Idę na górę, patrzę, a tam żółty pokój pięknie przemalowany na zielono! Dokładnie tak jak chciałam a nawet i lepiej. Więc istnieje jeszcze jakaś nadzieja...

Email do wykonawcy oczywiście wysmarowałam, a rano zmobilizowałam z pół firmy, żeby przypadkiem mi złego zlewu nie zamontowali. Nie zamontują. Ale to się dopiero okaże. Ręka na pulsie cały czas jest. A z malowaniem kuchni to się okazało, że taką decyzję podjął kierownik projektu, bo impregnat nie zdążył wyschnąć na czas, a monterów mieli zamówionych od poniedziałku. Ale zapewniał mnie z pięć minut że wszystko będzie OK. No to lepiej żeby było.

poniedziałek, 25 marca 2019

Tajemnica wyjaśniona

Otóż w sobotę pojechałam do domu na zwiady. Bo wtedy co wcześniej to było ciemno, może mi się zwidziało, może w ogóle jest OK z tym żółtym, no po prostu w sobotę było jasno i słonecznie, a wiadomo że lepiej oglądać sytuacje w świetle dziennym. Weszłam na górę. Aż mnie oślepiło. Ukazał się moim oczom taki bowiem widok:


No żółte, żółte jak... ciśnie się niecenzuralne słowo na język ale to na ch* żółte przecież nie jest. A więc jednak się nie pomyliłam. Tak w sumie, to nawet nie wygląda źle ten żółty pokój, ale ja tak nie chciałam żółtego! 
W kącie stała pucha z farbą. Pomazana na żółto, więc nie musiałam otwierać, ale otworzyłam żeby się upewnić. Znaczy najpierw pobiegłam do garażu, wyjęłam skrzynkę z narzędziami Chłopa, a z niej wielki płaski śrubokręt. No bo pazurami przeciez nie da się otworzyć puszki z farbą. Przynajmniej nie moimi.
Otwieram więc tę puszkę, a w niej słoneczko. Spoglądam na etykietkę - bo to specjalna farba jest z mieszalnika - a tam stoi jak byk MOONSHINE. 



No kurde, ale Moonshine to pastelowy zielony. Sprawdzam jeszcze raz email do wykonawcy, czy może ja się pomyliłam w opisie, czy kolory pomieszałam czy co. Nie, wszystko się zgadza. W tym pokoju ma być odcień Moonshine. Patrzę na kartę kolorów. No tak:


OK, na monitorze nie widzicie pewnie barwy właściwej, ale chyba tylko ślepy by nazwał te kolory żółtymi. Zresztą napisane na górze jak byk. 

I tak to tajemnica zielonej pomyłki została odkryta. 
To nie panowie malarze się pomylili. 
To nie ja się pomyliłam.
To te osły w mieszalni farb się pomylili i nalali zły kolor do puszki. Nie poprawiać z tymi osłami :-)

I znowu email do kierownika projektu. Przy okazji wyłuszczyłam kilka innych usterek, które odkryłam przypadkiem i zdokumentowałam telefonem żeby był dowód jakby co. Na przykład dwie dziury wentylacyjne podczas gdy wentylacja jest tylko jedna. Albo odkryte miejsce czekające prawdopodobnie na parapet w kuchni, podczas gdy parapetu tam nigdy nie było, bo był zrobiony z kafelek. A w ogóle, zostało im w sumie tylko dwa tygodnie jeśli mielibyśmy sie wprowadzać do 15-go, bo 14 jest w niedzielę, więc wszystko musiałoby być zamknięte w piątek 12-go. Więc prace budowlane musiałyby zostać zakończone 5 kwietnia, żeby 8 kwietnia panowie mogli wszystko posprawdzać i popodłączać, żeby panowie od podłóg mogli wejść i te podłogi zamontować 9 i 10-go, żeby 11-go firma przywiozła wszystko z przechowalni i żeby 12-go inni panowie mogli nam wszystko poskręcać, powkręcać, podoczepiać i jeszcze raz sprawdzić czy działa. 

A tymczasem na dzień wczorajszy to były tam tylko ściany o sufity i pomalowane dwa pokoje. Zostało jeszcze tylko:
- pomalowanie wszystkich ścian i sufitów
- pomalowanie wszystkich listw przypodłogowych, parapetów, poręczy schodowych i innych elementów drewnianych
- wymienienie schodów
- założenie kafelek w dwóch łazienkach i kuchni, w tym w jednej łazience wciąż są resztki starych kafelek na ścianie
- wymienienie niektórych drzwi i doprowadzenie do stanu poprzedniego pozostałych
- założenie podłogi z litego drewna na dole domu
- założenie wykładzin i specjalnych podłóg w łazienkach
- zamontowanie kuchni i wszystkich w niej sprzętów
- zamontowanie wszystkich lamp i źródeł światła
- zamontowanie wszystkiego innego, czyli gniazdek elektrycznych, włączników światła, alarmu, przeciwwłamaniowego, czujników dymu i CO2, kratek wentylacyjnych, pieca gazowego, kaloryferów, kabiny prysznicowej, kibli, umywalek i sraczyków i  wszystkiego tego co się w domu podłącza,

a potem jeszcze poskręcać nam wszystkie szafki, łóżka i inne meble, które nam porozkręcano w celu wywiezienia i ponawieszać na ścianach te wszystkie obrazki i lustra i telewizory.

Osobiście - ja tego nie widzę. Będziemy się chyba w tym cholernym Edynburgu tentelempać do samiuśkiego maja.