piątek, 17 sierpnia 2018

I znów się spóźniłam

Najbardziej znana tego typu atrakcja w północnej części Anglii to Yorkshire Lavender. Dwa lata temu była głęboka zima, jak nam się zachciało lawendowe pole oglądać. Niestety, otwarty był tylko sklep. W zeszłym roku trafiliśmy tam w listopadzie, mogliśmy wejść ale tylko do "przedszkola", jak nazywa się szkółka roślin, czyli szklarnie lub tunele foliowe w tym wypadku. W tym roku wypadło nam w połowie sierpnia i kurcze, też już za późno. Wielka część lawendy była już wycięta i przygotowana na zimę. A reszta w stanie przekwitającym. Niemniej jednak, powiedziałam: jak już jesteśmy to wchodzimy. Wstęp groszowy, trzy funty za dorosłego, dwa pięćdziesiąt za emeryta.  No to weszliśmy.

Na początek trafiliśmy na lawendowy labirynt. Łaziliśmy po nim jak dzieciaki jakieś, tam i z powrotem, łatwo nie było ale nie oszukiwaliśmy. Teść oszukał bo się na papierosa spieszył :-) Poniżej zdjęcia z labiryntu.






Pomimo, że lawenda już przekwitała, aż buzowało od różnych owadów. Motylki, żuczki, trzemiele i uwaga, uwaga! pszczoły, najprawdziwsze pszczoły miodne. 
A potem poszliśmy sobie pochodzić. Lawendowy park to nie tylko lawenda, to także wystawa najróżnistych ziół i kwatów polnych. 



Setki odmian lawendy, różne kolory, białe, różowe, różne odcienie fioletu, lawenda angielska, lawenda francuska...









Oprócz kilku placyków dla dzieci, także zabawa dla dorosłych. Poza labiryntem, można "pograć" w Snakes and Ladders (Węże i Drabiny), bardzo popularną grę planszową, tym razem utworzoną na pagórku.


Ukończyliśmy trasę wężową :-)


Ciekawe dekoracje :-)


Widok z góry. W rozkwicie musi to wyglądać naprawdę imponująco, niestety mogłam sobie pooglądać tylko na ich stronie https://www.yorkshirelavender.com/


Mały stawik z koszyczkami lilii wodnych.




Te zwierzaki w dali to jelenie. Nie wiem dlaczego w większości białe, pewnie taki gatunek.  



Tak wygląda wycięta górka lawendowa. 



A tak wygląda jeszcze nie do końca przekwitnięta.  



Małe boisko dla dzieciaków.


I jeszcze jedna brama donikąd.


Proszę zamykać bramę :-) 


A to mała górka porośnięta lawendą, z króliczą norką (pewnie służącą do zabaw w poszukiwanie króliczka w czasie wielkanocnym)


I napis: Proszę nie zostawiać marchewki, wyjechałem na wakacje :-)


Po około dwóch godzinach łażenia, szwędania się i oglądania roślinek zgłodnieliśmy. Usiedliśmy sobie więc w ogródku restauracyjnym i zamówiliśmy co nieco do jedzenia. Wszyscy mieliśmy ochotę na tosty (zapiekana kanapka z szynką i serem), chłopaki zamówiły sobie po herbatce, mnie dostał się lokalnie produkowany lawendowy dżin z tonikiem. Dodatkowo Chłop oczywiście zamówił kawałek ciasta. On zawsze musi zjeść kawałek ciasta po jedzeniu, żeby nie wiem co. Chude toto, niech je. Po zjedzeniu odstawił talerzyk na bok, natychmiast zjawiła się nie wiadomo skąd osa, za nią jej koleżanki. Dałam im kropelkę dżinu, ale nie chciały. Umoczyłam więc w tej kropelce kostkę cukru, do której przyssała się nasza osunia, na dodatke zrobiła się agresywna i odgoniła wszystkie pozostałe osy. Jak skończyła, była obżarta jak bąk, ledwie mogła się unieść nad talerzem. Nie wiem, co się z nią stało, bo poszłąm na zakupy. 


W przedszkolu kupiłam trzy małe lawendy do mojego biednego ogródka, w sklepiku dwa olejki lawendowe. Chłop od razu wymaział je sobie na głowie i uznał, że są wspaniałe. Teraz będzie codziennie udawał, że go głowa boli :-)

Niedaleko Lawendy jest Castle Howard, wielka posiadłość z imponującym zamkiem. Ale już było za późno na wizytę, za to przyzamkowy sklep ogrodniczy był otwarty. I powiem szczerze, był to najlepszy sklep ogrodniczy, jaki widziałam. Piękne, zadbane, ładnie wyrośnięte rośliny, drzewka i krzewy całe w owocach, przepiękne ornamenty, byłam pod wielkim wrażeniem.






Zakupiliśmy sobie po krzaku czarnej i białej porzeczki, jakieś trzy rośliny do posadzenia w ogrodzie jesienią i cebulki szachownicy. Kupiłabym wszystko, gdybym tylko miała gdzie to wysadzić :-) 

A na koniec zdjęcie z zamku Howard, które udało mi się zrobić przez bramę. 


No cóż, trzeba tu będzie wrócić, i do Lawendy i do Zamku. Ale to już w przyszłym roku. Właściciel Lawedowych Pól, starszy człowiek trudniący się podnoszeniem papierków i rozmową z gośćmi, zdradził nam w sekrecie, że najlepszy dzień na wizytę jest 12 lipca. Wtedy lawenda jest w pełnym rozkwicie. No cóż, może uda się sprawdzić, mam przecież na stanie 3 krzaczki, co nie? :-)

poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Z wizytą u teściowej

Od końca maja moja teściowa jest w, jak my tu mówimy, home. A właściwie Nursing Home, po polsku dom opieki. To jest już druga placówka tego typu, z poprzedniej ją, powiedzmy szczerze, wyrzulili (uznali że placówka jest dla niej nieodpowiednia), po tym jak podnosiła unieruchomionych staruszków z ich foteli żeby sobie szli, bo to nie jest ich dom, tylko jej. W sumie, bardzo dobrze, bo poprzedni dom, poza tym, że ona jedyna z rezydentów była osobą chodzącą, pozostawiał wiele do życzenia. Mnie się nie podobał, Chłopu też nie, mały, ciemny, przytłaczający i po prostu niebyt przyjemnie pachniał, chyba stęchlizną. W lipcu przenieśli ją do aktualnego domu, który jest bardziej przystosowany do pacjentów z demencją i innymi chorobami mózgu. W ubiegły weekend byliśmy ją odwiedzić. "Odwiedzić" to raczej słowo na wyrost, chyba bardziej adekwatne byłoby "zobaczyć".
Zaparkowaliśmy pod dużym starym domem z wielkimi oknami i zadbanym ogrodem. Wpuszczono nas po zadzwonieniu domofonem, z małego holu weszliśmy do obszernego salonu, który był jednym z dwóch pomieszczeń komunalnych. Stół jadalny, krzesła, fotele, sofy, duży telewizor, urządzone w stylu pierwszych klas podstawówki. Gry planszowe na półkach, układanki, kredki. W fotelach i sofach pół-drzemiący rezydenci. Jeden z nich (jedyny, z którym da się przeprowadzić składną rozmowę) wita się serdecznie z teściem, widać że wszyscy się tam znają. Teść anonsuje "syn i synowa". Teściowa siedzi z założonymi rękami i patrzy na nas bez żadnej ciekawości. Mówię po cichu do Chłopa, że może by przytulił mamę, przywitał się. Robi to, ale nie widać żadnego zainteresowania, ona nie wiem kim jesteśmy. Opiekunka proponuje, żebyśmy przeszli do conservatory (nie wiem jak to jest po polsku, oranżeria? przeszklona weranda?), tam jest więcej miejsca. Teść próbuje ostrożnie:
"Chodź, pójdziemy na werandę". Ona:
"Nie idę".
On nie ustępuje. Bierze ją delikatnie za rekę i powtarza:
"Chodź, teraz idziemy na werandę".
Ona patrzy, czy nikt nie protestuje, wstaje i idzie z nami. Po drodze mijamy kuchnię, gdzie widać przygotowania do lunchu, jakieś pomieszczenia gospodarcze. Zaczynają się pokoje rezydentów.
"Pokażesz im swój pokój, Kwiatuszku?" - pyta teść, gdy mijamy jej pokój. Ona bez słowa wchodzi z nami. Pokój jest dość mały, ale wystarczający. Niewielka szafa, szafka nocna, umywalka z lustrem (niestety nie ma osobnej łazienki), łóżko z kolorową pościelą. Dość surowo w porównaniu do innych pokoi, żadnych zdjęć, żadnych obrazków, żadnych dupereli. No ale dom teściów też jest raczej oszczędny w dekoracje i nie ma w nim żadnych zbędnych rzeczy, więc odzwierciedla to tylko osobowość mieszkańca, a raczej opiekuna. U teścia wszystko jest poukładane, pozamykane, żadnych naczyń w zlewie, żadnej pasty do zębów na widoku, żadnych walających się kluczy. Dekoracyjna szafka jest do dekoracji, a nie żeby w szufladkę coś włożyć, wszystko odkłada od razu na miejsce,  och, jak mnie to denerwuje. Pisałam już o tym, jak przy okazji wizyt w naszym domu stara się wprowadzić swoje porządki. Dla mnie dom to jest dom a nie cztery ściany. No ale.
Tak więc pokój teściowej, pusty i surowy. Pojedyncze łóżko z kolorową pościelą. Na poduszce, przykryte kołdrą, dwie lalki. Popatrzyliśmy na siebie z Chłopem porozumiewawczo, o tym już słyszeliśmy, ale dopiero jak się zobaczy to się widzi. Teść mówi:
"O, i lalki są w łóżku".
Teściowa:
"To są dzieci".
"Jakie ładne dzieci" - mówię. "Dziewczynka i chłopczyk?" Większa lalka jest łysa w niebieskim ubranku, mniejsza w czapeczce, w różowych śpioszkach ze słonikiem.
"Tak, dziewczynka i chłopczyk" - odpowiada teściowa. Dotyka chłopczyka w łysą główkę. "On jest popsuty" (broken po polsku popsuty, ale też złamany), "nie czuje się dobrze, musi iść do lekarza".
"A jak te dzieci mają na imię?" - pyta Chłop.
"Nie wiem, one dopiero tu przyszły, muszę się nimi opiekować" - mówi mama Chłopa.
Dotykamm łysą lalkę w czoło.
"Nie ma gorączki" - mówię. "Ale lepiej je mocniej przykryjmy, żeby im było cieplej". Przykrywamy więc lalki razem i wychodzimy z pokoju.
Po drodze widzę otwarte drzwi do pokojów innych rezydentów. Widzę zdjęcia, jakieś puzdereczka, szkatułki, kocyki, maskotki. To z czym każdy się identyfikuje, z czym czuje się najlepiej. Mijamy pochyloną kobietę w rozpuszczonych siwych włosach, w szlafroku.
"O, Inga" - mówi radośnie teść. Kobieta odpowiada coś w języku, którego nie rozumie nikt. "Inga to moja dziewczyna" - śmieje się teść. "Mam jeszcze jedną, ale jakoś jej dzisiaj nie widzę". Inga to Ingrid, jest Niemką. Od kiedy choroba zaczęła postępować, mózg przestał sobie radzić z dwujęzycznością i Inga mówi mieszanym niemiecko-angielskim językiem, a trudności z wymową w ogóle powodują, że jej mowa jest bardzo słabo rozumianym bełkotem. Teść tłumaczy, że Inga "nosi" przy sobie listę zakupów (pokazuje coś co trzyma w pustej ręce) i przychodzi do niego z tą listą wysyłając go do sklepu.
Weranda jest imponująca. Wielka, jasna, oszklona, prowadząca do ogrodu. Telewizor, jakieś sprzęty grające, pojedyncze skóropodobne rozkładane fotele, stół z krzesłami. Na parapecie zabawki i pluszowe misie. Teściowa przygarnia trzy misie i siada z nimi w fotelu. Mąż ogląda jej ręce, na których zauważa ślady brudu. Zabiera ją do łazienki, po drodze pokazując nam na migi, że to wcale nie jest brud...
Wracają po chwili, teściowa ponownie zapada w fotelu tuląc trzy miśki, Ingrid przychodzi w samej koszuli nocnej z listą zakupów. Pojawia się pracownik proponując nam coś do picia. Odmawiamy grzecznie. Zbliża się pora obiadu, nie chcemy przeszkadzać, zresztą niedługo idziemy. Rozmawiamy trochę, teść stara się nam przekazać informacje na temat opieki i działania systemu, teściowa siedzi i patrzy nie wiadomo gdzie. Słychać już stukanie talerzy. Teść doradza nam, żebyśmy wyszli pierwsi, a on wyśliźnie się po nas, czasami musi stosować fortel bo żona po prostu idzie za nim. Ona chodzi tak za każdym innym gościem, ale on w dalszym ciągu nie może się przyzwyczaić, że ukochana kobieta już go niestety nie rozpoznaje. Tym razem fortel nie był konieczny. Po prostu została w fotelu.



piątek, 10 sierpnia 2018

Wpadłam

No i tyle jej było.
Książkę se kupiłam - mówi.
I tak siedzi od dwóch tygodni i przewraca te kartki i przewraca, a książki jak nie ubyło tak i nie ubywa. Czary jakieś czy co....


To tak tylko, abyście o mnie całkiem już nie zapomnieli.
Na razie wciąż siedzę w osiemnastym wieku, ale wrócę do Was, powiadam Wam, wrócę...