Na początek trafiliśmy na lawendowy labirynt. Łaziliśmy po nim jak dzieciaki jakieś, tam i z powrotem, łatwo nie było ale nie oszukiwaliśmy. Teść oszukał bo się na papierosa spieszył :-) Poniżej zdjęcia z labiryntu.
Pomimo, że lawenda już przekwitała, aż buzowało od różnych owadów. Motylki, żuczki, trzemiele i uwaga, uwaga! pszczoły, najprawdziwsze pszczoły miodne.
A potem poszliśmy sobie pochodzić. Lawendowy park to nie tylko lawenda, to także wystawa najróżnistych ziół i kwatów polnych.
Setki odmian lawendy, różne kolory, białe, różowe, różne odcienie fioletu, lawenda angielska, lawenda francuska...
Oprócz kilku placyków dla dzieci, także zabawa dla dorosłych. Poza labiryntem, można "pograć" w Snakes and Ladders (Węże i Drabiny), bardzo popularną grę planszową, tym razem utworzoną na pagórku.
Ukończyliśmy trasę wężową :-)
Ciekawe dekoracje :-)
Widok z góry. W rozkwicie musi to wyglądać naprawdę imponująco, niestety mogłam sobie pooglądać tylko na ich stronie https://www.yorkshirelavender.com/
Mały stawik z koszyczkami lilii wodnych.
Te zwierzaki w dali to jelenie. Nie wiem dlaczego w większości białe, pewnie taki gatunek.
Tak wygląda wycięta górka lawendowa.
A tak wygląda jeszcze nie do końca przekwitnięta.
Małe boisko dla dzieciaków.
I jeszcze jedna brama donikąd.
Proszę zamykać bramę :-)
A to mała górka porośnięta lawendą, z króliczą norką (pewnie służącą do zabaw w poszukiwanie króliczka w czasie wielkanocnym)
I napis: Proszę nie zostawiać marchewki, wyjechałem na wakacje :-)
Po około dwóch godzinach łażenia, szwędania się i oglądania roślinek zgłodnieliśmy. Usiedliśmy sobie więc w ogródku restauracyjnym i zamówiliśmy co nieco do jedzenia. Wszyscy mieliśmy ochotę na tosty (zapiekana kanapka z szynką i serem), chłopaki zamówiły sobie po herbatce, mnie dostał się lokalnie produkowany lawendowy dżin z tonikiem. Dodatkowo Chłop oczywiście zamówił kawałek ciasta. On zawsze musi zjeść kawałek ciasta po jedzeniu, żeby nie wiem co. Chude toto, niech je. Po zjedzeniu odstawił talerzyk na bok, natychmiast zjawiła się nie wiadomo skąd osa, za nią jej koleżanki. Dałam im kropelkę dżinu, ale nie chciały. Umoczyłam więc w tej kropelce kostkę cukru, do której przyssała się nasza osunia, na dodatke zrobiła się agresywna i odgoniła wszystkie pozostałe osy. Jak skończyła, była obżarta jak bąk, ledwie mogła się unieść nad talerzem. Nie wiem, co się z nią stało, bo poszłąm na zakupy.
W przedszkolu kupiłam trzy małe lawendy do mojego biednego ogródka, w sklepiku dwa olejki lawendowe. Chłop od razu wymaział je sobie na głowie i uznał, że są wspaniałe. Teraz będzie codziennie udawał, że go głowa boli :-)
Niedaleko Lawendy jest Castle Howard, wielka posiadłość z imponującym zamkiem. Ale już było za późno na wizytę, za to przyzamkowy sklep ogrodniczy był otwarty. I powiem szczerze, był to najlepszy sklep ogrodniczy, jaki widziałam. Piękne, zadbane, ładnie wyrośnięte rośliny, drzewka i krzewy całe w owocach, przepiękne ornamenty, byłam pod wielkim wrażeniem.
Zakupiliśmy sobie po krzaku czarnej i białej porzeczki, jakieś trzy rośliny do posadzenia w ogrodzie jesienią i cebulki szachownicy. Kupiłabym wszystko, gdybym tylko miała gdzie to wysadzić :-)
A na koniec zdjęcie z zamku Howard, które udało mi się zrobić przez bramę.
No cóż, trzeba tu będzie wrócić, i do Lawendy i do Zamku. Ale to już w przyszłym roku. Właściciel Lawedowych Pól, starszy człowiek trudniący się podnoszeniem papierków i rozmową z gośćmi, zdradził nam w sekrecie, że najlepszy dzień na wizytę jest 12 lipca. Wtedy lawenda jest w pełnym rozkwicie. No cóż, może uda się sprawdzić, mam przecież na stanie 3 krzaczki, co nie? :-)