sobota, 7 lipca 2018

Coś pysznego na odmianę

Bardzo lubię napój z kwiatów czarnego bzu, po tutejszemu elderflower water. Nie pamiętam, żebym w Polsce widziała, a tutaj jest to bardzo popularny smak. Zasuszone kwiaty czarnego bzu zawsze wysyłała mi mama, bo to podobno dobre na przeziębienia. A ja i tak lubię takie różne ziołowe herbatki. Nigdy mi do głowy nie przyszło, że mogę sobie pójść i sama nazbierać, no bo po co, jak tato pojedzie do lasu w Polsce i dostanę gotowe? Powiem szczerze, że nawet nie zastanawiałam się, gdzie i czy takie cudo rośnie u nas. Aż do momentu, kiedy poszłam sobie raz na dłuższy spacer przez pola i tam wzdłuż  ścieżki zobaczyłam drzewka, czy też krzaki czarnego bzu, pachnące, oblepione kwieciem. I wtedy postanowiłam. Zaczęłam szukać informacji o nalewkach z kwiatów czarnego bzu, bo początkowo chciałam zrobić nalewkę, gdyż uwielbiam je robić, a potem stoi to latami, bo kto by to pił. Mam pewnie z piętnaście butelek nalewek wszelakich z lat poprzednich i cztery karafki z tymi ulubionymi. No ale od nadmiaru głowa nie boli. Od nalewek poszło do syropów. 
Czas leciał, kwiaty zaczęły już przekwitać, w końcu złapałam Chłopa niedzielnego poranka i mówię, nic mnie to nie obchodzi, idziemy do lasu. Pojechaliśmy do lasu, ale zamknęli nam drogę, bo jakieś zawody Ironman były, to wiadomo, pół kraju trzeba zamknąć żeby sobie paru facetów mogło na rowerach pojeździć. Wróciliśmy więc do pobliskiego lasku, z którego oprócz ukąszeń jakichś bydlaków nie przywieźliśmy nic, bo znaleźliśmy tylko jeden krzak, a i to już prawie przekwitnięty. Mówię więc, trudno, ja jestem nastawiona na tryb czarny bez, bez niego do domu nie wracam. Jedziemy do ostatniej deski ratunku. Czyli tam, gdzie pierwotnie napotkałam to cudo. Trudno, nie w lesie a na polu, za to dość daleko od drogi, więc musi się nadać. Na szczęście jeszcze był, choć też już zaczął przekwitać. Narwaliśmy całą szmacianą torbę (bo wyczytałam, że do plastikowej lepiej nie) i zawieźliśmy toto do domu. Wyłożyłam wszystko na starym prześcieradle na słoneczku w ogrodzie, żeby robaczki sobie pouciekały. Poszłam do domu po szklankę wody, wracam, a tam... Tiggy na samym środku prześcieradła mości się wygodnie w kwietnym łożu... Niestety, okrutna i zła, pogoniłam kota, z pełną rezygnacji nadzieją, że może syrop z kocich włosów jednak będzie miał trochę zapachu białych kwiatów. Trochę mnie zapach jednak stropił, bo to co pachniało pięknie na krzakach, zmieniło się w niezbyt piękny aromat, zupełnie niepodobny do kwiatów czarnego bzu. 
No cóż, przeliczylam kwiaty, żeby odpowiednio dobrać proporcje składników, wyszło mi ze sto dwadzieścia, kilka wywaliłam, bo już były przekwitnięte i się sypały. Wniosłam to wszystko do domu i pojechaliśmy do sklepu po cukier i cytryny. Kiedy wróciliśmy, uspokoiłam się, bo cały dom pachniał pięknie białymi kwiatami. Doszłam do wniosku, że ten poprzedni, nico przykry zapach to po prostu zielone gałązki. 
Zdjęć z tych przygotowań nie będzie, bo nie zrobiłam, dlatego opowiadam co i jak. 
Wzięłam więc największy gar, jaki mam, a jest on siedmiolitrowy z kawałkiem, wlałam cztery i pół litra gorącej wody z czajnika (żeby się szybciej zagotowało) i jak się już zagotowało, wsypałam trzy kilo cukru. Niektórzy dają tyle samo wody ile cukru, ale dla mnie to trochę za dużo. Mieszałam co chwilę, żeby się cukier rozpuścił, a potem odstawiłam żeby przestygło. 
W międzyczasie wzięłam dużą szklaną miskę (zarówno gar jak i miska są na zdjęciach poniżej) i odcinałam do niej kwiaty, po prostu nożyczkami ciachałam te kwiatki od zielonych gałązek, jak najkrócej się dąło. Do lekko przestudzonego syropu dodałam sok z dwóch cytryn i dwie łyżeczki kwasku cytrynowego z torebki (podobno lepiej konserwuje) oraz dwie cytryny pokrojone w plasterki. Niestety, zrobiło mi się tego syropu tyle, że nie dałabym rady wmieszać do tego wszystkich kwiatków, więc podzieliłam go na pół, jedna połowa kwiatków została dodana do gara, a następna połowa powędrowała do miski. Przykryłam i odstawiłam w spiżarni na dwa dni. Co jakiś czas podnosiłam pokrywkę i mieszałam lekko. 
Po dwóch dniach spanikowałam, że przecież tego tyle, a ja nie mam do czego tego rozlać, więc poszłam do TKMaxxa i kupiłam trzy litrowe butelki do wekowania. Bo chciałam część zapasteryzować, żeby się za szybko nie zepsuła, przecież tyle tego jest, że będziemy pili cały rok. Miałam kilka butelek z porcelanowym korkiem, takich jak kiedyś sprzedawali oranżadę czy piwo, teraz na szczęście wóciły do łask więc łatwo je kupić. I do tych butelek powędrował sok "na teraz". 
OK, to teraz relacja ze zdjęciami, chociaż i tak za mało zrobiłam. 
Najpierw oczywiście wymyłam i wyparzyłam butelki. Potem odcedziłam syrop przez złożoną  czystą ścierkę kuchenną rozłożoną na sitku.


To co zostało, powędrowało również do scierki, z której wycisnęłam ostatnie soki. 


Teraz, po kolei przelewałam syrop do butelek przez lejek, na którym położyłam małe sitko wyłożone ręcznikiem papierowym. W ten sam sposób filtruję nalewki, z tym że do nalewek nie stosuję ręcznik papierowy a wielokrotnie złożoną gazę. 


Butelki z gotowym syropem.



Produkcja trwa. Widzicie syrop w garnku, za chwilę zostanie przelany do reszty butelek. 


A tam z tyłu, to co? :-) Oczywiście wódka do nalewki. Kupiłam w zeszłym roku na statku, dwie litrowe butelki, wódka dobra, 50%. W misce na zdjęciu powyżej (w górnym roku) jest już rozrobiona nalewka, w proporcji mniej więcej pół na pół, pół litra syropu i pół litra wódki, ale wydaje mi się, że troszkę jeszcze rozrzedziłam, bo mi się wydawało za mocne.


Na koniec, pozakręcane szczelnie butelki i słoiki z syropem wstawiłam do zimnego piekarnika, ustawiłam temperaturę 150 stopni, czas 35 minut. Po czym wyłączyłam piekarnik i dałąm im wystygnąć. Wklęsłe pokrywki są znakiem, że pasteryzajca przebiegła pomyślnie. A pozostałe butelki, te z ceramicznym korkiem jak na zdjęciu powyżej, niestety nie nadają się do pasteryzacji, więc syrop z nich będzie używany na bieżąco. Zesztą, myślę, że przy takiej ilości cukru żadna pasteryzacja nie jest potrzebna. Oprócz tego mam dwa litry wybornej nalewki, która dojrzewa teraz, aż będzie można ją zacząć pić po kilku miesiącach. Być może jeszcze ją przefiltruję, zobaczę.

Naprawdę, jestem bardzo zadowolona z tego wyrobu, wystarczy nalać odrobinę do szklanki i uzupełnić wodą, najlepiej smakuje z wodą sodową lub gazowaną, próbowałam też z tonikiem. Pycha.

piątek, 6 lipca 2018

Upał. Wcale nie żartuję.

Od dwóch tygodni mamy w Szkocji upały. Nie śmiejcie się, 22 stopnie to tu jest upał, a przy 26 człowiek się rozpuszcza. 28 czerwca w Matherwell zarejestrowano rekord wszechczasów - 33,2 stopnia Celsjusza. Ja Wam powiem - to cieplej niż na Malediwach. I w dodatku od początku czerwca nie spadła ani kropla deszczu.
Generalnie wskazówka termometra nie spada niżej niż dwadzieścia stopni. W sobotę na przykład wiała niewielka bryza, ale bez tego to by człowiek normalnie zdechł. Ja lubię słoneczko, mnie jest potrzebne słoneczko, zalecenie lekarskie mam żeby używać. Ale jak w sypialni mam dwadzieścia pięć stopni to przepraszam, ale to nie jest temperatura do życia. A okno mogę uchylić na noc, nawet do tego cholernego światła już jakoś przywykłam, no to się znowu pieprzone gołębie przypałętały i drą mordy od piątej rano. W dodatku, z moją astmą naprawdę nie jest mi łatwo. Staram się jednak tym wszystkim cieszyć, bo wiem, że lato minie i będę tęsknić do słońca, tak jak teraz tęsknię za Antarktydą.

Dla tych, którzy nie mają Fejzbuka, a także dla wszystkich, którzy mają, ale im umknęło, a także w ogóle dla wszystkich, prezentacja ubiegłego weekedu.

Po skoszeniu trawy trza się napić kawy.


A potem odpocząć, koniecznie z giczami do słońca. 


Po czym należy wstać niechętnie, i z powodu tymczasowego braku Chłopa, który spędza przedpołudnie w sklepie, osobiście zrobić sobie koktajl z dostępnych w lodówce owoców. Z lodem. 


A potem udawać, że się lubi mieć na sobie kota.


A po południu poszliśmy na plażę. Są w mojej okolicy naprawdę fajne plaże, ale Chłop, pomimo mieszkania tutaj od dwudziestu lat, nigdy nie był na słynnej miejskiej plaży Portobello. No to poszliśmy.


Był właśnie przypływ. Woda była niezwykle brudna. Albo mi się tak wydawało. 


 I sesja zdjęciowa w ilości sztuk dwóch.



I tak to mi zleciał cały ubiegły weekend :-)

czwartek, 5 lipca 2018

Jeszcze o czerwcu

Patrze na tego mojego bloga i widzę, że małżeństwo mi nie służy. Wcale a wcale. Jeden post w tygodniu, co to jest??! A w sumie, może to i lepiej napisać coś rzadziej a za to treściwiej? Dzisiaj nie będzie treściwiej wcale, ale zdjęcia do bloga zrobiłam to pokazuję. 

Otóż następnego dnia po tym poprzednim, zaraz po kolacji Chłop poleciał na górę teleskopa nastawiać, bo jak się wczoraj naoglądaliśmy to dzisiaj tez możemy. Podobno można gwiazdy w dzień też oglądać, ja tam nie wiem, bo żadnych nie widzę. Tak wygląda teleskop (ten po prawej, na trzech nogach):


A tak wygląda wziernik, czyli to do czego się zagląda. Na to Chłop nakłada różne takie przystawki, podobno powiększające. Jedna to jest taka, że aż mrówki widać by było na Księżycu. Gdyby takie rzeczywiście na tym Księżycu mieszkały, w każdym razie ja żadnych nie zaobserwowałam. Zaobserwowałam za to jakieś rozmazane kulki, a w ogóle to trzeba w tym cholerstwie szybko okiem trafić, bo ten księżyc zapieprza jak durny i co raz z ekranu ucieka. 


Tak wyglądał księżyc tamtej nocy, widziany przez okno. Oczywiście, wciąż mieliśmy białe noce choć już wczoraj Chłop zaobserwował ciemność, ja się pytam gdzie bo ja tam nic nie widziałam. A to co poniżej to wykonanie z ajfona.


A to ja, z właściwej strony teleskopu. Wiedzieliście, że teleskop odwraca obraz do góry nogami?


I jedyne zdjęcie księżyca, które udało nam się zrobić na najmniejszym powiększeniu. Udało to bardzo mocno powiedziane. Nam się nie udało. Nie wiem, może zmęczeni byliśmy, a może ten Księżyc tak zapieprzał, a może ajfon od tego upału zwariował. I o tym będzie następna notka.