poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Ogrodowo

Drogi Pamiętniczku,
W sobotę wstałam, zjadłam śniadanio-obiad i czytałam książkę. A potem zjadłam kolację i skończyłam książkę. A potem poszłam spać, bez prysznica, bo przecież brałam po wstaniu a skóra nie lubi ciągłego moczenia.
W niedzielę natomiast była ładna pogoda, to aż się nie chciało w domu siedzieć. Ale iść też nigdzie się nie chciało, bo tyle w domu do zrobienia. Pojechaliśmy więc na targ z samego rana, nakupiliśmy owoców różnych i jabłek Bramley, bo wymyśliłam, że mogę ciasto z nimi upiec, jako że miałam w zamrażarce gotowe ciasto francuskie. Nie wiem czy w Polsce są podobne jabłka, bo te są wielkie, zielone i tak potwornie kwaśnie, że aż zęby mi ścisnęło jak później spróbowałam.
Po drodze z targu wstąpiliśmy do sklepu, gdzie kupiliśmy towary różne i także te w postaci kilku dodatkowych butelek wina na nasze wesele. Jak wróciliśy do domu to była zaledwie jedenasta, o boszsze, wczoraj o tej porze jeszcze spałam. To co zrobić z takim pięknym dniem, oprócz ciasta.
Okazało się niezbędnym poczynić kilka prac ogrodniczych, jako że nazajutrz wejść ma ekipa w celu całkowitego przebudowania naszego ogrodu. Ale będzie jazda. Nawet myśleć mi się o tym nie chce, boję się że coś zrobią nie tak, a w ogóle jak to będzie wyglądało, bo już się do tego syfu co mam trochę jednak przyzwyczaiłam. W każdym razie, człowiek głupi nie jest, jak jutro mają wszystko wynieść i wyryć to nikt nie będzie przecież w ziemi grzebał i chwasty wyrywał. Ale.
Pokazywałam Wam te kilka kwiatków parę tygodni temu. Otóż oprócz ziół w doniczkach i żonkila w ziemi znalazłam zaniedbaną różę. I rabarbar. I tulipany. I całkiem przystojne mnóstwo krokusów i żonkili, a przecież zaledwie dwa tygodnie temu był tylko jeden. I szkoda mi się tego wszystkiego zrobiło, na zmarnowanie pójdzie, a ja będę musiała zakupić nowe. Więc wykopałam ten rabarbar, wykopałam różę, wykopałam kwitnące już tulipany i nie kwitnące jeszcze (bo dopiero zaczynające rosnąć) krokusy i żonkile, a potem pozakopywałam to wszystko w wielkich donicach i niech se rośnie. A jak już ogród będzie gotowy, to powysadzam to wszystko z powrotem w ziemię i za rok będę miała ładnie i kolorowo. Nie wykopałam tylko malin, Szkoda mi ich bardzo, bo lubię, ale niestety, rozłazi się toto jak chwast i nie moge sobie na to pozwolić w nowym ogrodzie. Chyba że posadzimy je za płotem, z drugiej strony. To zawsze można zrobić potem.
Poprzesadzałam też zioła w nową ziemię, chyba ją lubią. Poprzenosiłam wszystkie donice w jedno miejsce, gdzie nie będą przeszkadzały budowlańcom. Kilka było tak wielkich i ciężkich, że musiałam poprosić Chłopa o pomoc. Który w tym czasie organizował garaż, czyli montował jakieś półki, wieszaki, potem na nich coś tam ponawieszał. Oczywiście co chwila pytał o moją opinię, w końcu powiedziałam, że nie potrzebuje z każdą duperelą do mnie latać, to jego garaż to niech urządza sobie jak chce. Ja mam tylko mieć łatwy dostęp do moich rzeczy ogrodniczych i rowerowych. To wszystko. No i tak garaż zaczął nabierać jakiegoś zorganizowanego kształtu, za parę lat będzie nawet miejsce na jeden samochód może.
A dzisiaj, Drogi Pamiętniczku, od samego rana urwanie głowy, choć nie ma mnie w domu, ale i tak myślę, myślę i myślę, o tym co zastanę jak do niego wrócę...

czwartek, 5 kwietnia 2018

Skuteczna rada poszukiwana na cito

Nie będę wypytywać wujka Gugla, bo wiadomo co mi wynajdzie. Od alergii do kiły włącznie, poprzez raka mózgu i ciążę pozamaciczną. Zapytam Was, Mądre Kobiety i Inteligentni Panowie. Ale najpierw wyjaśnię od początku. Coś mi się z ryjem porobiło.
W niedzielę myłam twarz wieczorem, jak zwykle. Nie miałam na sobie makijażu więc tylko pianką do twarzy Clinique rozprowadzoną szczoteczką soniczną, jak zwykle dwa razy po trzydzieści sekund. I wszystko było OK, ale kiedy wytarłam twarz, zaczęło mnie piec koło prawej skroni, tak bardziej na wysokości pomiędzy kątem oka a policzkiem, I z drugiej strony tak samo, tylko trochę mniej. Próbowałam, jak zwykle, nałożyć krem do twarzy, piekło jak cholera. Krem do oczu - piecze. No cóż, popiecze i przestanie, pomyślałam, może za mocno cisnęłam szczoteczkę, może mnie Chłop zarostem podrapał. Poszłam spać, a rano wstałam z czerwonym śladem koło oka, jakby mi kto świeżo przywalił. Umyłam twarz najdelikatniej jak potrafiłam, nałożyłam krem na dzień, wszystko dobrze, tylko to zaczerwienienie, ale przynajmniej nie piecze.
W ciągu dnia wklepywałam sobie w tę okolicę jakieś kremy, bo zrobiło się to bardzo suche i nawet Chłop zauważył wieczorem że mam jakieś dziwne zmarszczki. To nie zmarszczki głupolu, powiedziałam, tylko skóra mi się wysuszyła w tym miejscu, musze poczekać aż odpadnie. A potem taki sam scenariusz, mycie, krem, pieczenie ryja. Zmyłam to wszystko wodą i nałożyłam krem dla alergików z egzemą, który mi pozostał po córce. Na wygładzenie zmarszczek nie pomogło ale przynajmniej złagodziło pieczenie. Rano znowu było dobrze, ale skóra coraz bardziej sucha. Wczoraj wieczorem znowu to samo. Zmyłam makijaż delikanie "smalcem" Clinique (nazywam tak czyszczący balsam Take The Day Off), potem delikatny płyn do mycia twarzy, szczoteczka soniczna, bardzo delikatnie i nie dotykając piekących okolic,  potem krem na noc. Cholera jasna, piekło jak sam diabeł. Cała twarz mnie piekła i szyja. Zmyłam krem wodą, nałożyłam krem dla alergików, pomogło ale wciągnęło błyskawicznie. Nałożyłam krem po raz kolejny. Piecze. Emulsja dla alergików. Pomogło tylko znowu wchłonęło się niemożebnie szybko.
I tak, mam kilka teorii.
1. Stres - miałąm podobne sensacje kilka lat temu, przy okazji rozwodu, tylko wtedy zrobiło mi się takie coś w kształcie motyla na gębie. Zmiana trybu życia i krem od lekarza pomogły po miesiącu. Teraz, nie powiem, stres był i nadal jest, chociaż nie aż taki. Nie wykluczam jednak. Tylko że do wesela pozostało cztery tygodnie, a musi mi się takie coś robić właśnie teraz!
2. Zarost Chłopa. Może się do mnie przytulił za mocno. Teorię tę jednak szybko odrzuciłam, raczej niemożliwe.
3. Krem. Dostałam od siostry na urodziny nowość Avon - Anew Reversalist Infinite Effects Night Treatment Cream. Wiadomo, że jestem zupełnie nieodporna na nowinki więc jak tylko zobaczyłam reklamę to chciałam to mieć, a że siostra jest reprezentantką Avon w Polsce to mi to kupiła. Założenie jest super - przez tydzień stosujesz krem z jednej strony tubki, przygotowując twarz do właściwej kuracji, a przez kolejny tydzień stosujesz krem z retinolem z drugiej strony tubki. I tak na przemian.
Obstawiam krem. Przez pierwszy tydzień stosowania było wszystko super, fajna tekstura, ładnie i delikatnie pachnąca i ładnie się wchłaniająca. Pieczenie zaczęło się w drugim tygodniu, po około trzech dniach stosowania tej strony z super-retinolem (co to właściwie jest?!). Myślę, że to ten krem, ponieważ rano używam kremu na dzień i nie ma pieczenia.
Przy okazji poczytałam sobie o retinolu. Podobno tak ma być, podobno skóra tak zazwyczaj reaguje, podobno się przyzwyczaja i podobno na skutki trzeba czekać około trzech miesięcy. A ja nie mam tyle czasu, bo za cztery tygodnie mam ślub i nie chcę mieć czerwonego i przesuszonego ryja.
Tak więc odstawiam krem na jakiś czas, wrócę do niego po wakacjach, a tymczasem Was Drogie Koleżanki i Koledzy, proszę o radę, co zrobić żeby jak najszybciej przywrócić skórę do stanu używalności? Jakieś domowe sprawdzone sposoby na błyskawiczne nawilżenie i odżywienie? HELP!!!

wtorek, 3 kwietnia 2018

Było se i se minęło.

Czy ja powiedziałam ostatnio, że łazienkę w pół godzinki machnę? O, ja naiwna! Po umyciu ścian poszłąm owszem, wystosować sernik, bo co człowiek tak będzie siedział bezczynnie. Zabrakło mi jednak śmietany, a każdy znany mi puszysty sernik (a taki chciałam) niestety zawiera. No ale nie chciało mi się do sklepu po śmietanę lecieć, więc wyszukałam taki z rosą. Najpierw poczytałam, potem skonstruowałam, takie coś:


Sernik miał na górze piankę bezową, ale nie miała wyschnąć jak beza tylko pozostać piankowa i miękka. I taka pozostała, a z czego jestem dumna. 


A najbardziej dumna jestem z rosy, bo podobno w piekarnikach z nawiewem nie wychodzi, a mnie wyszła i to jeszcze jaka!


A potem musiałam wysprzątać kuchnię, bo mnie przy tym pieczeniu się, jak zwykle, trochę narozrabiało. No i przyszedł czas na malowanie kibelka. Oczywiście zapomniałam już jak to jest i się trochę przeliczyłam. Zanim ponaklejałam te taśmy ochronne, zanim pozabezpieczałam całość przed wypaćkaniem, to trochę czasu minęło. Faktycznie, same ściany to szybciutko, ale całe to przygotowywanie to myślałam że mnie szlag weźmie. No ale w końcu jakoś pomalowałam, to trzeba było sprzęt doczyścić, żeby był gotowy na następną warstwę, bo przemalowywałam z ciemnego na jaśniejszy więc na jednej warstwie się nie skończyło. Ani nawet na dwóch. W sobotę bowiem dopiero musiałam dokończyć malowanie, jako że ta cholerna zielona farba przebijała przez dwie warstwy nawet. Nie mocno co prawda, Chłop nawet nie widział, ale ja widziałam i mnie bardzo w oczy kłuło. A potem pomalowaliśmy jajka, miało być jedenaście, ale wyszło osiem bo trzy stłukłam. Chłop je zabarwił i tak, pędzelkiem :-)
Machnęłam jeszcze w sobotę sałatkę i ćwikłę, a pod wieczór jeszcze żurek. A w niedzielę, jak zapowiadałam, pobudziliśmy się wcześniej, ale po co człowiek będzie wstawał, do czego? Koty się nakarmiło i z powrotem do wyra. I tak zleciało do dwunastej dwadzieścia. Po czym uznaliśmy że zgłodnielim i przekąszać trzeba. No to szybko usmażyłam święconkę, podgrzałam żurek, Chłop nakrył do stołu i tak sobie zasiedliśmy w spokoju, pijąc po drodze pyszną kawkę. A potem spędziliśmy cały dzień na kanapie jak jakie lwy, przekładając tylko części ciała z jednej strony na drugą, nadrabiając zaległości w oglądaniu telewizji, bo ten telewizor tylko wisi na ścianie i kurz zbiera. Obejrzeliśmy więc "Charlie and the chocolate factory" starą wersję z 1971, potem jakiś tam odcinek "Carry on" (brytyjski sitcom komediowy z lat sześćdziesiątych), przy któym się uśmiałam po same pachy, potem "Ice Age", potem nową wwersję "Charlie and the chocolate factory", a potem jeszcze coś i tak nam zleciał dzień. 
W poniedziałek Chłop poszedł do pracy, bo tutaj to nie jest już święto, a ja zostałam sama w domu, więc łaziłam tak z kąta w kąt, starając się coś tam posprzątać, coś tam poukładać, pobawić się z kotami, wyjść nawet nie było jak bo zimno, mroźno i wiało okrutnie sypiąc śniegiem co chwila. A wieczorem poszliśmy sobie do kina na komedię "Blockers", po polsku to chyba "Strażnicy cnoty" i dokładnie o tym ten film jest. Durna ta amerykańska komedia jak większość, ale bawiłam się świetnie i wyrechtałam się za wszystkie czasy. Szok przyszedł na koniec, jak trzeba było wyjść z kina. I żeby wytłumaczyć o co chodzi, muszę zdradzić trochę fabuły. Otóż film jest o grupie nastolatków kończących szkołę i wybierających się na prom (amerykański bal maturalny), który dla wszystkich ma być najwspanialszym i niezapmnianym do końca życia doświadczeniem. Trzy przyjaciółki zawiązują pakt, w którym zapowiadają utratę dziewictwa w tę noc. Przypadkowo (lub nie) dowiadują się o tym ich rodzice, którzy są również kimś w rodzaju przyjaciół. I zaczyna się pościg z czasem i z nic nie przeczuwającymi nastolatkami, aby ich powstrzymać przed spełnieniem zamiaru. Dorośli wkraczają w świat młodzieży, który dla nich jest czymś magicznym i niestety, nie za bardzo zrozumiałym, a młodzież ma jedną i nieodwołalną zasadę na tę noc: zero dorosłych. 
Jak już powiedziałam, bawiłam się świetnie, podobnie jak cała widownia, która chichotała  uroczo na widok majtek. Ale kiedy przyszło wyjść z sali, poczuliśmy się jak ci rodzice z filmu, którzy mieli zakaz wstępu na imprezę. Głupio i staro. Najstarszy szacowany przez nas wiek wszystkich (!) widzów to 25 lat. I tylko my, jak te stare dziady. Hi hi hi!