niedziela, 31 grudnia 2017

Ostatni post w tym roku

Nic wielkiego. Ostatni dzień roku. Sentymentalnie, melancholijnie, ckliwie, podsumowałam go sobie i wyszło, że był to fajny rok. Człowiek tak narzeka, narzeka, wymyśla coraz to nowe problemy, a jednak w sumie i tak wychodzi, że te wszystkie rozterki, stresy i nerwy nie były wcale potrzebne. Tak że rok był fajny, a zakończenie jeszcze fajniejsze, bo wczoraj wygrałam po raz pierwszy coroczny świąteczny turniej badmintona. Dostałam wielki puchar przechodni, stoi sobie dumnie na półce.


Puchar szczególnie dla mnie wyjątkowy, bo ufundowany w celu uczczenia pamięci naszego kolegi Andrew Broadley, który wygrał ten turniej kilka razy. Andrew zginął w wypadku motocyklowym kilka miesięcy temu, osieracając trójke dzieci. W moim sercu zapisał się szczególnie, bo był moim instruktorem jazdy na motorze i to on wyprowadził mnie na drogi. Spoczywaj w pokoju, Andy.

A co jeszcze? Amazon wyszedł z siebie. Dziś niedziela, ostatni dzień roku, a oni mi o jedenastej rano dostarczyli moje kredki i pisaki. No to zaczynam nowy rozdział w życiu, czyli bycie artystkom. Już pokolorowałam kolejny obrazek :-)

Jaki będzie nowy rok? Na pewno dla mnie bardzo ważny, bo planuję wielką rzecz, a na pewno po drodze wpadną inne Wielkie choć Nieco Mniejsze Rzeczy. Życzę sobie umiarkowanego spokoju i nowych, wykonalnych pomysłów na przyszłość, bo trzeba być umysłowo aktywnym żeby długo żyć. Tak dowiedli naukowcy z wielku uniwersytetów. A moim Czytelnikom życzę wytrwałości w obserwowaniu moich poczynań i dziękuję, że jesteście ze mną kolejny rok. Idę piec ciasto na wieczorne balety. Do zobaczenia w Nowym Roku!






piątek, 29 grudnia 2017

Poświąteczna pożoga artystyczna

W sumie, to nie wiem czemu się tak denerwowałam tą blachą, bo po głębszych oględzinach dwa dni później (ociągałam sie ile mogłam) okazało się że żadnych zadrapań nie ma, a to co widziałam to byl osad po czyściku do piekarnika. Bo jakoś trudno było mi uwierzyć że to można porysować, po tym co ja z tą blacha robiłam. Jednak porządna niemiecka robota. Teść zrehabilitowany, ale problem na linii mycie ręczne - zmywarka pozostał i pozostanie na zawsze. Mamy po prostu różne style życia, a on za wszelką cenę próbuje mnie przekonać, że jego jest lepsze. No nie da się, ja jestem już niestety zupełnie dorosła i od dwudziestu pięciu co najmniej lat prowadzę swoje własne gospodarstwo domowe, więc mam swoje nawyki i metody i moje jest najlepszejsze dla mnie i koniec.
I tak to minęły święta. Wigilia jak zwykle była hitem, tym bardziej że córka się stawiła jak obiecała, a nie tak jak w zeszłym roku. Skromnie było jak na polską tradycję, tylko ryba po grecku, pierogi z kapustą i grzybami, barszcz z uszkami i dwa rodzaje śledzi. Chleb osobiście pieczony, kompot z suszonych śliwek i rodzynek i sernik z makowcem. Czyli to wszystko co lubię. Dzień świąteczny mieliśmy po brytyjsku, czyli indyk pieczony (nie nadziewany, bo o nadzieniu nikt nie pomyślał), ziemniaczki pieczone, pieczona marchewka i parsnip, który długo uważałam za korzeń pietruszki a jest to po prostu pasternak, brukselka gotowana i gravy czyli rzadki sos. I powinien być sos żurawinowy, którego zapomniałam zrobić, a przecież kupiłam świeże żurawiny. Zamroziłam, będzie na potem :-) A na deser był Christmas Pudding, czyli coś co nawet ciastem nie jest, nie wiem jak to nazwać, ale dość dobre. Po prostu deser z suszonych owoców. Kupiony w Aldi. Bo kto by to gotował.
W drugi dzień świąt, jak co roku miałam urodziny, więc kicha. W trzeci dzień świąt goście pojechali, a my mieliśmy w końcu czas na odpoczynek. Zrobiliśmy sobie więc wycieczkę po sklepach, bo mieliśmy jedną rzecz do kupienia, ale z powodu wyprzedaży oczywiście kupiliśmy więcej niż potrzebowaliśmy, a jeszcze więcej pozostało nie kupione, bo albo rozmiar nie taki albo kolor nie ten.
A dnia następnego (czyli wczoraj)  uruchomiłam swoje zapędy artystyczne. Otóż bowiem zakupiłam byłam sama sobie w prezencie świątecznym dwa zestawy kolorowanek dla dorosłych, nie żeby jakieś zboczone tylko bardzo fajne z bardzo drobnymi elementami kolorowanki relaksujące. Chłop wygrzebał gdzieś z czeluści garażu kredki i pisaki i przystąpiłam do kolorowania.


Pierwsza strona z kolorowanki wygląda tak:


No to zaczynamy. Powiem szczerze, że zabierałam się do tego jak do jeża. Hmm.... kiedy to ja ostatnio kolorowałam. Osobiście to chyba ze trzydzieści pięć lat temu, a z dziećmi to dwadzieścia. Najpierw ostrożnie próbowałam wyobrazić sobie, co ja z tym wszystkim chcę właściwie zrobić. 


Okazało się, że pisaki są stare a kolory dość ponure. Kojelny rząd kółek zrobiłam więc kredkami.


Ale kredki też okazały się do dupy. Twarde i stare. Łamały się przy każdej próbie strugania. No ale jak postanowiłam tak dokończyłam. 



Zupełnie dokończone dzieło wygląda tak. Nie jestem zadowolona, ale ta próba dała mi bardzo dużo do myślenia. Kolejny dzień spędziłam na poszukiwaniu odpowiedniego sprzętu do rysowania. Bo postanowiłam, że nauczę się, Proszę Państwa, być artystką. Po przeczytaniu kilkunastu komentarzy, obejrzeniu kilkunastu demonstracji na YouTube i przemyśleniach własnych, zamówiłam zestaw 48 kredek Prismacolor Premier, zestaw 30 cieńkich pisaków Staedler Triplus Fine Liner i temperówkę do kredek Staedler. Przy okazji olśniło mnie, że moje dzieci przez całe swoje dziecięctwo używały drogich, bardzo dobrej jakości kredek, od Koh-i-Noor do Faber Castell, więc to dlatego ich obrazki są pomimo upływu lat nadal żywe i pełne kolorów. A poza tym, jak jeszcze raz zechca nazwać mnie złą matką to mam argument nie do odparcia. Zła matka nie kupuje dzieciom kredek Faber Castell i farbek Windsor & Newton oraz  złotych strun D'Addario do skrzypiec. O! 
I teraz mam przynajmniej wytłumaczenie dlaczego wydałam 50 funtów na kredki. 

Przy okazji zapytam moje Czytelniczki i Czytelników, bo wiem że conajmniej kilkoro z nich para się sztuką, jakie macie doświadczenia z kolorowankami i kredkami, na co powinnam zwrócić uwagę, jak dobierać kolory, jaki sprzęt i tak w ogóle, jakieś porady dla początkującej "art-ystki"?


Fajnym artystycznym akcentem świątecznym był prezent od córki. Moje dwa koty oprawione w ramkę. Córka co prawda specjalizuje się w portretach ludzkich i zwierząt jeszcze (jak twierdzi) nie potrafi, ale ten obrazek odzwierciedla moje dwa kotwory bardzo dosadnie i z powodów sentymentalnych zawisł w gabinecie na ścianie sąsiadującej z moim biurkiem. Na której to ścianie mają zawisnąć te wszystkie motylki, koniki i tęcze. 


A dzisiaj dorwałam w poświątecznej wyprzedaży dwa obrazy, na które polowałam od dłuższego czasu, naszej lokalnej artystki Shirley MacArthur. Oczywiście reprodukcje, bo na oryginały mnie nie stać, a poza tym ona sama oryginałów już nie ma bo wyprzedała. Wiszą sobie teraz moje kopie majestatycznie na ścianach przy schodach. Kolejne cztery zamówione przez internet :-)



A jak ja będę już Wielko Artystkom, to sobie sama takie namaluję i ponawieszam wszędzie, gdzie tylko będzie wolne miejsce. I Wam też wyślę, a co!



niedziela, 24 grudnia 2017

Dzień przed Wigilią.

Dzień przed Wigilią. W sumie to niby wszystko było jak należy, całe święta należycie i zawczasu przygotowane, goście w komplecie i tylko wyczekiwać pierwszej gwiazdki. Jeszcze tylko kupić parę buraków na barszcz i ogórki kiszone do sałatki. Objechaliśmy wszystkie supermarkety, ale niestety, "polskie" półki zionęły pustkami. Cholerni Polacy, wszystko wykupili. Z westchnieniem oznajmiłam Chłopu że trzeba jechać do polskiego sklepu. Na szczęście otworzyli jeden nie tak daleko od naszej trasy. Wchodzimy, a tam... no szlag by trafił, zamiast ogórków kiszonych w słoiku obok korniszonów i kiszonej kapusty -  ze trzydzieści rodzajów różnych ogórków, większych, mniejszych, kiszonych, podkiszanych, małosolnych, kwaszonych, staropolskich, babuni i cioci Jadzi spod Olsztyna. Nosz kurna. I jak tu wybrać? Korniszonów tyle samo i wszystkiego zresztą, normalnie jak w jakimś cholernym Realu w Polsce. Z pół godziny zajęło mi wybieranie słoika ogórków, bo czytałam dokładnie wszystkie etykiety. W tym czasie Chłopa wysłałam na poszukiwanie musztardy, na szczęście widział to kiedys u nas w lodówce to wiedział jak wygląda. Tak że za jakiś czas słyszę triumfalne: Iwona! Iwona! Chodź, znalazłem! A ja: To bier i uciekamy stąd! A on: Ale Ty sama musisz, bo ja nie wiem co. A ja: Ale musztardę znalazłeś? A on: Tak, musztardę, ale Ty sama musisz. No to idę. Patrzę, a tam oczywiście cholerny Real. I zamiast jak normalnie, zwykła musztarda Kamis sarepska koło przyprawy do zup marki Winiary, to tam ze czterdzieści różnych marek, smaków i kolorów. Z musztardą poszło mi trochę szybciej, bo szukałam zwykłej, delikatesowej, ale i tak było ich chyba z pięć rodzajów. Dobrze że buraki chociaż udało mi się kupić wcześniej, bo nie wiem ile czasu bym tam straciła. I tak musiałam te buraki jako banany w kasie samoobsługowej nabić, bo towar tak rzadki, że aż go do systemu nie wprowadzili. No ale wszystko się udało i powrócilismy szczęśliwi do domu kończyć gotowanie. I wtedy trafił mnie szlag.
Zostawiłam byłam bowiem do odmoczenia blachę po pieczeniu makowca, która to się troszkę w rogu przypaliła po zetknięciu z wypływającą z ciasta masą makową. Wchodzę do domu, a tam niedoszły teść z uśmiechem kończy mycie blachy. Z uśmiechem podziękowałam. A potem, popatrzyłam na blachę. Popatrzyłam jeszcze raz. I k*rwa mać, jeszcze raz, bo oczom moim nie mogłam uwierzyć. Moja drogocenna oryginalna blacha ze specjalnej nierysującej stali Siemens, którą to aby wyczyścić po poprzednich właścicielach traktowała nawet papierem ściernym i nie porysowałam, ta moja wychuchana i wydmuchana blacha cała pościerana do gołego żelaza w trzech miejscach. I to poważnie.
Nic nie powiedziałam. Zupełnie nic. Ale Ojciec Chłopa ma zakaz dotykania zlewu kuchennego i brudnych naczyń w moim domu. A ja skutecznie spieprzone święta, zanim się jeszcze zaczęły.