czwartek, 6 lipca 2017

O pamięci

Tak szczerze mówiąc, niewiele pamietam z dzieciństwa. Byłam jakimś dziwnym dzieckiem, szybko mówiłam, czytałam, nauczyłam się rosyjskiego zanim poszłam do szkoły (czytać i pisać żeby nie było, mówić się dopiero nauczyłam w szkole), pięknie śpiewałam, nie broiłam, nie pyskowałam, pomagałam mamie w domu nawet jako kilkulatka i opiekowałam się siostrami. W szkole zawsze piątki, na religii szóstki (chociaż skala była od 2 do 5), bo bardzo szybko zapamiętywałam, to łatwiej mi było recytować te nabożne formułki, a tego przecież od nas wymagano, wykucia katechizmu na pamięć. Wszystkie piosenki z "Drogi do nieba" umiałam na pamięć śpiewać, pamiętam jak jakaś nowa zakonnica prawie nakrzyczała na mnie za niemanie modlitewnika ze sobą na mszy, a ja nie potrzebowałam, bo wszystko pamiętałam. Szczęka jej spadła jak jej udowodniłam. Do dzisiaj wiele rzeczy pamiętam. 31 zwrotek "Pani Twardowskiej" nauczyłam się w pół godziny w drugiej klasie podstawówki, bo mi się bardzo wierszyk podobał. W czwartej klasie podstawówki zgłosiłam się do konkursu wiedzy o "W pustyni i w puszczy", bo książka mi się bardzo podobała i przeczytałam ją dość szybko i zajęłam drugie miejsce. Dlatego, że nie wiedziałam, że Staś ugotował rosół z żółwia. No nie pamiętałam, a to dlatego, że od chwili zgłoszenia nie zajrzałam do książki i się po prostu nie przygotowałam, bo nie wiedziałam, kiedy ten konkurs będzie i wywołano mnie na niego z lekcji. Szkoda, że nie było konkursu z "Faraona", bo tę książkę przeczytałam ze czterdzieści razy. Miałam doskonałą pamięć i wykorzystywałam to w niektórych dziedzinach. Ale tylko w tych, w których mi pasowało. Nadszedł bowiem czas, że nie wystarczyło mi nauczyć się na pamięć, ja również chciałam ZROZUMIEĆ. I tak nastał okres "zdebilnienia".
Owszem, mogłam przejść przez szkołę jako kujon. Zapamiętać regułkę chemiczną czy wzór matematyczny to przecież dla mnie nie był problem. Ale zrozumieć, dlaczego tak a nie inaczej, dlaczego ten wzór matematyczny działa w tym przypadku, a w innym już nie działa, dlaczego w kablu płynie prąd i skąd się bierze, to dla mnie niestety była magia. Zaczęłam zauważać, jak wybiórczo działa mój mózg i jak odsiewa nieprzydatne dla mnie informacje. Na przykład daty historyczne, owszem zapamiętywałam główne wydarzenia i daty, ale szczegółów nijak nie mogłam, bo nie chciałam, bo mnie to po prostu nie interesowało. Co innego taka geografia na przykład. Nie było zdziwienia, kiedy na ogólnowojewódzkich testach jako jedyna z całej szkoły zdobyłam 100 procent, geografia była jedynym przedmiotem w szkole, z którego nigdy nie dostałam mniej niż pięć. Szóstek przypominam, nie było.
Bardzo lubiłam tez biologię, pewnie dlatego, że to takie życiowe, poznawać cykl rozwojowy niesporczaków. W ogóle, dziwnym człowiekiem byłam. Biegle posługiwałam się rosyjskim, ale do francuskiego nie za bardzo się przykładałam. Uwielbiałam literaturę, natomiast analiza wiersza dla mnie była przegięciem, Sama pisałam, więc wiedziałam, że zazwyczaj nie to autor ma na myśli, co czytelnik sobie wyobraża. Matematyki nienawidziałam całym sercem, ale z rachunku prawdopodobieństwa byłam najlepsza w klasie. To był jedyny moment, kiedy z matematyki w liceum dostałam więcej niż dwóję. Przypominam, że dwója to była w tamtym czasie najniższa ocena. Fizyki nie lubiłam jeszcze bardziej niż matematyki, za to bardzo pociągała mnie astronomia, a raczej ta jej nieobliczeniowa część. W klasie biologiczno-chemicznej będąc, nie lubiłam chemii przez całą szkołe, dopóki nie zaczęła się chemia organiczna i zaczęła mnie ona pociągać. O tym, że jest to naprawdę trudna dziedzina, dowiedziałam się dopiero od studentów chemii kilka lat później, bo dla mnie jakoś była to wtedy łatwizna.
A jednak wybrałam polonistykę. Z perspektywy czasu nie wiem, czy dobrze zrobiłam. Tak jak w szkole, zamiast wykuć starałam się zrozumieć, a niestety na studiach w Polsce w tamtym czasie uczenie się na pamięć było wymagane. I znowu, pamięć wybiórczo traktowała wszystkie dostarczone wiadomości, na przykład z literatury zapamiętywałam bardziej tresć utworów niż ich autorów, natomiast z filozofii zapamiętywałam nazwiska i nic poza tym. Za to gramatykę opisową i historyczną miałam w małym paluszku, choć tam rządziły reguły a czasami także ich brak. Mój mózg gromadził mnóstwo informacji, a nie potrafiłam zapamiętać nazwisk sąsiadów. A co dopiero ich twarzy. Mój eksmałż wiele razy zarzucał mi, że jestem niegrzeczna bo nie mówię sąsiadom dzień dobry, a ja nawet nie wiedziałam, że to nasi sąsiedzi. Natomiast potrafiłam wyrecytować wszystkie szkolne i uczelniane listy obecności, daty urodzenia wszystkich członków rodziny łącznie z babciami, nawet rozmiary poszczególnych pokoi w ich mieszkaniach.
Potrafię błyskawicznie przeliczyć procenty i rozwiązać skomplikowane Sudoku, ale mylę prawą z lewą stroną, górę z dołem i przód z tyłem. Znaczy, głowa myśli prawo, więc ręka pokazuje prawo ale gęba mówi lewo. Chłop ma nakazane nie słuchać tylko patrzeć na ręce jak pyta o kierunek. Ale to jest chyba częsta nasza, kobieca przypadłość, prawda?
A od czego to zaczęłam te wspominki? O ty, że niewiele z dzieciństwa pamiętam. Pamiętam jednak bardzo wyraźnie taką sytuację. Gdy byłam w pierwszej klasie szkoły podstawowej, dostałam małego misia. To był maleńki misio, biały w niebieskim sweterku. Miałam go zaledwie dwa dni, a już zdążyłam go pokochać całym sercem. To był mój pierwszy miś, nigdy wcześniej żadnego nie miałam (fajnych miałam rodziców, co nie?), spałam więc z nim, zabierałam go wszędzie, to był taki mój Plastuś. Mama wysłała mnie na religię. Wiadomo, wtedy na religię chodziło się po szkole, do salki przy kościele. I chodziło się samemu, rodzice nie odprowadzali, może tylko jeden raz, żeby drogę pokazać. Poszłam więc, dźwigając w małej siedmioletniej rączce nowy koszyczek wypełniony książkami, bo po drodze na religię była biblioteka. A książeczek tych było dziesięć. Zawsze dziesięć, bo po jednej na każdy dzień plus trzy w zapasie. Pani bibliotekarka śmiała się, że będą musieli książek dla mnie dokupić, bo w bibliotece dziecięcej było mniej książek niż w dorosłej, a dorosłych książek przecież by mi nie pożyczyli. Próbowałam :-)
W każdym razie, zataszczyłam te książki w koszyczku na religię, misia trzymając w kieszeni. Ale na religii pochwaliłam się misiem, bo to mój pierwszy miś i w dodatku taki ładny i włożyłam go do koszyczka. I pamiętam, że go miałam w bibliotece, ale kiedy wróciłam do domu, misia w koszyczku nie było! Możecie sobie wyobrazić moją rozpacz. Oczywiście, że chciałam wracać, szukać misia, ale mama mnie nie puściła samej, bo było już przed siódmą. Zgodziła się jednak pójść ze mną, przeszłyśmy całą trasę aż do salki i byłyśmy też w bibliotece, pytając panią bibliotekarkę o zaginionego misia. Kamień w wodę. Długo po nim płakałam.
Pamięć o jedynym misiu mojego dzieciństwa nigdy nie zagasła.





środa, 5 lipca 2017

Co robię gdy nic nie robię

"No weź się za coś, rób coś, nie siedź tak" - słyszałam od swojej mamy w dzieciństwie niemal codziennie. U mojej mamy nie było miejsca na nic-nierobienie, trzeba było ciągle coś robić. Jak w każdej rodzienie w tamtym czasie, dzieci wykonywały różne prace domowe, sprzątanie, odkurzanie, mycie kibla i robiłam to też ja to było w porządku, nie tak jak teraz, ale to nasza wina, że tak poprzyzwyczajaliśmy. No dobrze, oddam jej tu honor, bo nie tylko o pracę fizyczną chodziło. Nauka była oczywiście priorytetem i jak się uczyłam to się uczyłam. Mnóstwo także ksiażek czytałam i czytanie zaliczało się do robienia. Tak samo jak próbowanie grania na instrumentach. Sport też, choć najczęściej wiązało się to z wyjściem z domu, ale nie zawsze, bo ćwiczyłam też w swoim pokoju. Oglądanie telewizji też było "robieniem", zresztą tej telewizji było wtedy jak na lekarstwo i najczęściej oglądało się coś z całą rodziną.
Tak więc robiłam codziennie, dużo i różnorodnie, ale w przerwie pomiędzy jedną a drugą czynnością lubiłam sobie po prostu usiąść w fotelu w swoim pokoju, włączyć muzykę i... no właśnie, co? Książki nie czytałam, krzyżówki nie rozwiązywałam, w telewizor nie patrzyłam bo go nie miałam, siedziałam tak po prostu w fotelu na wprost drzwi i myślałam. I wtedy najczęściej wchodziła mama i wyjeżdżała z tym tekstem o nic-nierobieniu. A ja po prostu musiałam sobie pomyśleć.
Kiedyś, patrząc tak na te swoje białe drzwi, w których zamiast wybitej szyby zainstalowana była jakaś laminatowa pływa pomalowana na biało, wymyśliłam, że na tych drzwiach namaluję tęczę. Pisakami.
Tęcza zajęła mi jakiś czas, przecież musiała być równa i kolorowa, ale czeskimi pisakami koh-i-noor się udało. Do dzisiaj nie wiem, czy tęcza miała kolory na właściwym miejscu, w każdym razie było ich siedem. No ale sama tęcza to za mało na całe drzwi, na szczęście pisaków było dużo. Nad tęczą walnęłam więc słońce i parę obłoczków. Nie wystarczyło do całości obrazu, więc pod tęczą znalazła się plaża i kawałek morza. A po lewej stronie wielka palma. Jednak i to było zbyt łyse, czegoś mi brakowało. Oczywicie - jak plaża to i piękne dziewczyny, co nie?  No to rąbnęłam sobie autoportret od tyłu. W znaczeniu - taka chciałabym być. Czyli siedzi sobie piękna dziewoja na ławeczce na plaży. Na ławeczce, bo wtedy można od tyłu namalować rączki i nóżki, a jakby siedziała na plaży to poza bujną czupryną nie byłoby widać nic, a ona miała być piękna, zgrabna i powabna, tylko trochę proporcji nie uchwyciłam i ramiona wyszły mi stanowczo za krótkie. Cóż, DaVinci to ja nie jestem, Picasso też nie choć chyba bardziej. W każdym razie, dzieło moje powstawało cały wieczór, a jak mama weszła do pokoju to się za głowę złapała. No ale, mój pokój moja twierdza. Się zamaluje jakby co.
I żeby Wam pokazać mniej więcej, jak to leciało, popełniłam szkic na tymże tutaj komputerze, choć pamięć moja ulotna jest i zdolności już artystyczne zanikają powoli. Moje drzwiowe arcydzieło było o wiele piękniejsze, o wiele barwniejsze i pełne życia i jestem z niego dumna po dziś dzień. Nikt nigdy nie ośmielił się popełnić choćby słowa recenzji. Sie nie znajo.

sobota, 1 lipca 2017

Retrospekcje



Tak sobie siedze i rozmyślam, ile się w moim życiu zmieniło w ciągu pisania tego bloga. Jeszcze kilka lat temu byłam niby w tym samym miejscu, a jednak gdzieś zupełnie indziej. Blog pomaga w odtworzeniu pamięci, więc się z Wami, moi Drodzy Czytelnicy, podzielę, gdzie byłam i co robiłam w tym samym mniej więcej czasie, w ciągu ostatnich sześciu lat.


1 weekend lipca 2011

Nie mam czasu na pisanie, bo jestem u rodziny w Polsce. A u rodziny to wiadomo, rozszarpują Cię na prawo i lewo, ledwo się do komputera dorwałam żeby parę zdań sklecić. Pogoda brzydka jak na polskie lato, ale co tam, najważniejsze że widze się z wszystkimi bo tęskniłam trochę. W domu Tiguś tęskni natomiast strasznie, nie chce jeść, miałczy i czeka. To pierwszy raz, kiedy zostal beze mnie w domu.


1 weekend lipca 2012

Nic nie piszę, bo jestem na Gran Canarii. Córka w Polsce, bo ma ważniejsze sprawy do załatwienia niż jakieś tam Wyspy Kanaryjskie. Tigusiem opiekuje się sąsiad, ale i tak tęsknię. Gran Canaria jest fantastyczna, zwiedzamy całą wyspę i wypoczywamy. Od tego są przecież wczasy. Po czasie okazuje się, że to były njednak najgorsze wakacje w życiu. Retrospekcja syna jest za to powalająca - tyle cycków w swoim życiu to on nigdy jeszcze nie widział!


1 weekend lipca 2013

Mija mi na sportowo. W porywach oglądam Wimbledon. Pierwszy raz biegam całą godzinę, po czym otwieram piwo. Piwo wielki syf  tak nawiasem mówiąc, być może dlatego że z puszki. Ze zmęczenia pobiegowego oglądam finał Pucharu Konfederacji.  A może mecz był wcześniej, a ja mam jakieś poijackei omamy. Kto by tam pamiętał jakieś mecze. Ale sportowo było i koniec.


1 weekend lipca 2014
Upływa mi bardzo filozoficznie, na rozpamiętywaniu męskości tego świata, na dywagacjach o wybaczaniu, a także na spacerze po plaży z synkiem. I rzucaniu kamieniami do wody, bo to taka fajna zabawa. A potem się narzeka, że ramię boli. 


1 weekend lipca 2015

WOW!
Czyli jestem w Kornwalii. Pierwsze wielkie marzenie właśnie się spełnia. Przeżywam magię każdego kamienia, jem lody i wygrywam całe 3 funty na loterii. Śpię w namiocie, gotuję sobie zupki chińskie na kuchence turystycznej i jest mi jak w raju. Albo nie, jeszcze bardziej BOSKO!


1 weekend lipca 2016

Kto by pomyślał! Oglądam mecze w telewizorze, jeżdżę na rowerze, wystawiam gicze do słońca i robię zdjęcia różom w ogrodzie rodziców Chłopa. Yorkshire jest przepiękną krainą. Nie Kornwalia to, ale jednak. Z otrzymanego rabarbaru piekę ciasto. Chłop nie wie, że jest bezglutenowe :-)

1 weekend lipca 2017

Córka jedzie odwiedzić babcie w Polsce, a ja dostaję pod opiekę Wnuczki. Barrie, Sissi i Cilly są już tej samej wielkości. Bardziej ciekawskie, bardziej oswojone, niż poprzednio. Koty warują pod sypialnią. Wykańczamy domek Chłopa. Oby jutro była pogoda, bo trzeba trochę ogarnąć ogródek, zanim się go wynajmie. Mam nadzieję na lampkę wina wieczorem.












Do następnego!