czwartek, 24 marca 2016

Wzrok dziki, suknia plugawa...

No dobra, może nie taka plugawa ta suknia bo się do roboty wystroiłam więc powiedzmy że suknia... jest.
A oto geneza mojego posta.
Wróciłam wczoraj bardzo późno do domu. Głowę umyć musiałam. Ale o pierwszej w nocy suszarki włączać nie będę. No to rozłożyłam se gruby ręcznik na podusi i tak jak rozczesałam grubym grzebieniem te mokre kudły tak spać poszłam. Z zamiarem że sobie rano naprostuję jakbym się w charakterze stracha na wróble obudziła.
Rano wstałam o zwykłej porze. Zajrzałam do lusterka a tam... pudel! A z tyłu mokra włoszka bo mi kudły jeszcze po nocy nie wyschły. Postanowiłam że idę do pracy na pudla bo po pierwsze primo nie chciało mi się z lokownicą ślęczeć pół godziny a po drugie primo to czasu nie miałam. Jak zwykle.
No i teraz specjalnie dla Was, sesja zdjęciowa pudla ze wzrokiem dzikim i suknią nie tak bardzo plugawą, a zresztą niewidoczną przecież.









No i sami widzicie jak ja między ludzi wychodzę. Ale co tam, dla mnie dzisiaj jakby piątek, bo jutro mamy już wolne i tak już do wtorku! Huraaa! Może trochę snu nadrobię.
No to do jutra!

poniedziałek, 21 marca 2016

A w niedzielę byłam małpą

Z kilkoma kobietkami z klubu motocyklowego wybrałyśmy się na Go Ape, czyli do parku linowego. Go Ape znaczy mniej więcej "Bądź Małpą", programy są przystosowane dla różnych grup wiekowych, dzieciaki są Tarzanami, młodzież 15-17 lat to Pawiany, zaś my jako dorosłe osoby byłyśmy Gorylami.  
Najpierw trzeba się było zapoznać z warunkami umowy i podpisać cyrograf że bawimy się na własne ryzyko i zawsze możemy zrezygnować jeśli uznamy że nie podołamy.



Potem każdy dostał uprząż i przeszedł krótkie szkolenie praktyczne z podczepiania różnych karabińczyków i operowania uprzężą.


A potem fiuuuuu.... i w dół na zip wire. Po polsku chyba lina zjazdowa. Nie wiem jak długi był pierwszy zjazd. 200-300 metrów? Hmm.... O tym potem.


I lądowanie. Kto pomyślał że to było straszne, od razu powiem że był w wielkim błędzie.


Najstraszniejsze dopiero miało nadejść.



Z dołu wydaje się to takie easy peasy, luz blues, Ha, najpierw trzeba wejść na wysokość po trzęsącej się drabince linowej. Potem po różnych telepiących się i uciekających spod stóp mostkach, albo po prostu po linie. Osądźcie sami po zdjęciu na dole, jak odważna byłam!  


Każdy "zestaw ćwiczeń" kończył się zjazdem na linie, krótszym bądź dłuższym ale zawsze traktowanym jako błogosławieństwo i nagroda po tych nadrzewnych akrobacjach. Każda kolejna stacja była coraz trudniejsza, drabinka dłuższa, platforma mniejsza, mostki bardziej wymyślne i na coraz większej wysokości. 



 
Pojawienie się takiej siatki stanowiło preludium do czegoś coraz bardziej mrożącego krew w żyłach.



Jak na przykład takie przejście przy użyciu końskich strzemion.






Poniżej kilka zdjęć z ukrytej kamery, którą miała na sobie koleżanka. Sama nie wiedziała co się nagrywa. 






Niestety nie udało się nikomu zarejestrować ostatniej kulminacyjnej stacji, która miała dwa zadania końcowe do wyboru. Jedno dla tych o mocnych nerwach. Tylko trzy z naszej siedmioosobowej grupy się na to zdecydowały, w tym ja. Zadanie było proste - zjazd po linie wprost na siatkę, wspięcie się po siatce na platformę a stamtąd przejazd przy użyciu liny na ostatnią platformę, po czym wspięcie się wąziutką drabinką do platformy zjazdowej. Takie coś już było na samym początku, o takie coś jak to:

 Zjazd:

Walnięcie w siatkę:


Wspinanie się żeby dojść na platformę (tak, to ja na tej siatce):



Żeby nie było, powtarzam jeszcze raz, ostatniego zadania, chociaż było podobne do tego na górze,  nikt nie zarejestrował. Różniło się bowiem kilkoma istotnymi szczegółami. Siatka była mniejsza, na znacznie większej wysokości, a zjazd do siatki na linie około pięć razy dłuższy i znacznie bardziej stromy. Koleżanka przede mną już była podpięta ale wycofała się tuż przed skokiem. Powiedziała że nie może, serce jej za bardzo wali. Ja wahałam się długą chwilę, ale w końcu pomyślałam raz kozie śmierć, przecież mam uprząż, chwila strachu i będzie po wszystkim. Jak stanęłam na skraju platformy to myślałam że serce pogryzę. Było cholernie wysoko, nie wiem, dwadzieścia metrów może? A może to moja wyobraźnia... Anna, która zrobiła to przede mną i która w cudowny sposób motywowała mnie przez cały czas, krzyczała z drugiej strony: "Nie patrz w dół, nie próbuj skakać, nie odpychaj się, po prostu usiądź!" No to usiadłam... Momentalnie poczułam że spadam i wtedy wrzasnęłam i zamknęłam oczy, otworzyłam je w połowie drogi i wrzasnęłam tym razem triumfalnie, udało mi się na koniec machnąć odnóżami żeby w siatkę przypatolić plecami, co wydawało mi się bezpieczniejsze, a jak drugi ram dotknęłam siatki to już nie puściłam. Anna dalej krzyczała: "Nie wspinaj się jeszcze, idź bokiem po siatce aż dojdziesz do drzewa! Świetnie, super, jeszcze jeden krok, o teraz dawaj, do góry!!!" Adrenalina zrobiła że całe wspinanie zajęło mi z pół minuty, zapieprzałam po niej jak pająk, ani razu się nie zatrzymując na nabranie oddechu. Chciałam stamtąd zwiewać jak najprędzej. Gry przepinałam zabezpieczenia do następnej liny, ręce mi się trzęsły jak galarety. I nie przestały aż do samego końca...

A na samym końcu czekała nagroda. Poniżej filmik znaleziony na Youtube. 426 metrów cudownych widoków z wodospadami. To prawie pół kilometra!!!


Fiuuuu.... Zjeżdżając na koniec w dół byłam naprawdę szczęśliwa.




A oto cała nasza grupa kochanych babeczek. Dodam że poza mną i jeszcze jedną osobą wszystkie panie są po pięćdziesiątce. Da się? Da się!!!


I oto ja, cała w skowronkach, z certyfikatem podpisanym przez samego Naczelnego Goryla. 


To był wspaniały dzień. Myślę że teraz, gdy już wiem o co chodzi z tym całym "małpowaniem", z wielką przyjemnością zrobiłabym to jeszcze raz.

Pozdrawiam serdecznie wszystkich, a szczególnie Tych Mających Lęki. Przezwyciężenie ich jest skarbem którego nie da się kupić za żadne pieniądze... 

sobota, 19 marca 2016

Dla każdego coś dobrego

To był ostatni składnik który miałam wrzucić do mojego slow cookera (po polsku wolnowar mi się nie podoba) w celu ugotowania tajskiego curry. Miałam wielką nadzieję że uda mi się bez normalnych ekscesów, oba koty spały jak zabite na moim łóżku, które znajduje się na piętrze, po zupełnie przeciwnej stronie domu. Została mi dosłownie ostatnia pierś kurczaka do pokrojenia, już nawet pokroiłam ją cichutko w paski, kiedy usłyszałam znajome "tup, tup, tup" po schodach. No niestety, nawet odległość, przymknięte drzwi i sprawiedliwy sen nie powstrzymały Tigusia przed chęcią wyłudzenia ulubionej potrawy, czyli kurczaka.





No to dałam, jak miałam nie dać jak prosił i płakał.


No i co? Powąchał, polizał i... zostawił. Chyba mu z podłogi nie smakowało ba jak przełożyłam do miski to wsunął aż miło, na szczęście nie poprosił o więcej bo nażarty był z rana. 

A ja, po wstawieniu potrawy do gotowania, zajęłam się kończeniem mojego ulubionego dania, czyli sernika wiedeńskiego. Ot tak mnie naszło ;-)
He he, żartuję. Spodziewam się dzisiaj Bardzo Ważnych Gości i to dla nich ten sernik, w celu przypodobania się oczywiście. Bo co jak co, ale przez dobry sernik to każdemu można wejść prosto w... żołądek. A mój jest wprost przepyszny, nie za słodki, odpowiednio wilgotny, z waniliowo-migdałową nutą, pod pierzynką z wybornej gorzkiej czekolady. Tadam!


Ciasto dla gości, ale przecież musiałam, ach musiałam spróbować czy się nadaje. 


 W sam raz do pysznej kawusi.


Szkoda że po sernikach mam zgagę. Ale jak Bardzo Ważni Goście nie będą chcieli to sama zjem. 
A co tam, się poświęcę.