Ledwo przyszłam i już muszę się Wam pochwalić. I tak za dużo w pracy nie porobię bo głowę mam dzisiaj jakoś dziwnie do myślenia lekką czy też ciężką, w zależności od interpretacji. Już od rana nie mogłam załapać że 6 - 2,10 = 3,90.
6 to był mój balans przed kupieniem kawy, 3,90 po kupieniu kawy.
Zachodziłam w głowę przez całą drogę z kafejki do biura, jak to możliwe jest, gdzie się podział mój balans, przecież ja kupiłam tylko kawę, miałam 6 a nagle mam 3,90, to gdzie reszta? Przecież kawa kosztowała tylko 2,10. Na kalkulatorze w końcu musiałam wyliczać. Czaicie??
W taksówce na luncz też tylko polegałam na słowach innych, bo jakoś ciągle 12 funtów podzielić na cztery osoby to mi wychodziło 4. No cóż, szczyt wyżyn inteligencji dopadł i mnie, właśnie dzisiaj.
Dzisiejszy christmas luncz to zupełne przeciwieństwo do poniedziałkowego. Restauracji nie będę szczególnie opisywać, bo już opisywałam
tu, nadmienię tylko że był to przybytek z rodzaju jedz ile chcesz (albo raczej ile Ci do brzucha wlezie). Ale jakby nie było, powtórzę to jeszcze raz, restauracja Cosmo jest najlepszą tego rodzaju w mieście. Olbrzymi wybór dań z różnych kuchni świata, za napoje płaci się tylko raz i potem się dolewa samemu, ogólnie bardzo fajne miejsce.
W cytowanym już poście z września ubiegłego roku zdjęcia pokazują sporo wolnych miejsc, dzisiaj wolnych miejsc w ogóle nie było a większość gości musiała zarezerwować stoliki znacznie wcześniej. Restaurację otwierali o 12.00 i utworzyła się przed otwarciem olbrzymia gruba kolejka. Co akurat nie jest dziwne bo tam często są kolejki na przykład w weekend. Wyglądało to w środku mniej więcej tak:
Pozwólcie teraz że przejdę do rzeczy, czyli jedzenia. Pod wtorkowym postem o jedzeniu pojawiły się komentarze że dzieła sztuki na talerzu to do galerii niech se wstawią, a do restauracji jedzenie dać.
Tadam!
Jako że każdy komponuje sobie swój własny talerz z tego na co ma akurat ochotę, oto moja przystawka - trochę z kącika włoskiego (makaron, zapiekany kalafior, risotto z bakłażanem) i trochę z japońskiego, a co! Suszi z piklowanym imbirem i wasabi. Jak se popaćkałam suszi tym wasabi, jak se wciągłam, to mi się nie tylko świeczki w oczach pokazały i rurę mi zatkało, ale czułam jak mi przeczyszcza wszystkie przewody do samego czubka mózgu! Wszystkie zatoki mi odetkało z wielkim sukcesem :-)
A to danie, powiedzmy że główne. To moje podejście do kącika tajskiego. Trochę ryżu, trochę makaronu, trochę różnych mięsek, dużo warzyw. Mniammmm...
Po wtrząchnięciu powyższego niewiele miejsca w brzuchu zostało, ale musiałam spróbować jeszcze coś z chińszczyzny (niestety tylko na tyle mnie było stać pojemnościowo). Już bez ryżo, bo kto by się tam węglowodanami napychał. I znowu fasolka bo ją uwielbiam.
No a na koniec, kiedy miejsca w brzuchu już w ogóle nie zostało, a trzeba było jeszcze dopakować deser, wybrałam sobie bardzo lekkie i niewinne odrobinki. Kulka lodów waniliowych, pół kulki czekoladowych, kilka winogron, plasterek brzoskwinki, dwa kawałeczki melona, ptysiowa kulka czekoladowa z kremem w środku i ciasto kremowe, w rodzaju naszej karpatki.
Naprawdę, nie lubię wyrzucać jedzenia i próbowałam zjeść wszystko co miałam na talerzu ale przy karpatce, która była ostatnia w kolejce, mój żołądek powiedział zdecydowane STOP więc wyjadłam tylko krem. No cóż, nie dało rady spróbować tych wszystkich tortów, ciast, czekoladek różnego rodzaju, galaretek i tak dalej. Zupełnie pominęłam kuchnię brytyjską i hindusko-arabską, większość chińskiej i część japońskiej. Nie tknęłam sałatek i surowizny.
Nie wiem jak ja dotrwam teraz do wieczora bo ruszać się nie mogę a o konsumpcji czegokolwiek nie mogę nawet myśleć. Próbowałam się przekonać że do jutra to tylko dieta wodna ale nawet woda mi nie wchodzi. Przerzucam się na dietę powietrzną. Do jutra.