piątek, 6 czerwca 2014

Humor na piątek

Dzisiaj będzie o zwierzątkach.


***
Idzie stary byk po łące z młodym byczkiem. W pewnym momencie młody woła do starego na widok stadka jałówek:
- Chodź podbiegniemy szybciutko i przelecimy parę.
Na co stary:
- Po pierwsze nie podbiegniemy, tylko podejdziemy, po drugie nie szybciutko, tylko po woli, a po trzecie nie parę tylko wszystkie.


***
Przychodzi zajączek do sklepu niedźwiedzia:
- Jest chleb dwukilogramowy?
- Nie, jest jednokilogramowy.
Następnego dnia:
- Jest chleb dwukilogramowy?
- Nie, jest jednokilogramowy.
Niedźwiedź postanowił upiec chleb dla zajączka.. Przychodzi zajączek:
- Jest chleb dwukilogramowy?
- Jest!
- To poproszę połowę...


***
Pewna pani wybrała się do Afryki na safari i zabrała ze sobą swojego pupila - pudelka. W trakcie wyprawy piesek wypadł z jeepa, czego nikt nie zauważył. Biegł za samochodem, biegł, biegł... ale nie dogonił. Nagle słyszy gdzieś za sobą szelest i kątem oka dostrzega zbliżającego się lamparta. Zadrżał ze strachu, przed oczami przeleciało mu całe życie. Wtem jednak patrzy, a kawałek dalej w trawie leżą jakieś poobgryzane szczątki.
"Może nie wszystko stracone" - myśli pudelek i dopada do padliny. Lampart wyłazi z krzaków, patrzy - a tam jakiś dziwaczny mały stwór coś zajada, ciamka, mlaska. Lampart już - już ma na niego skoczyć, ale słyszy jak stwór mruczy do siebie: "Mmmm... jaki smaczny ten lampart... rarytas... mięsko palce lizać... a kosteczki - co za rozkosz...".
Lampart przeraził się i dał nura w krzaki. "Całe szczęście, że mnie nie widział ten mały diabeł, bo zeżarłby mnie jak dwa razy dwa" - myśli uciekając. Pudelek odetchnął, ale zauważył, że na drzewie siedzi małpa, która najwyraźniej obserwowała całą sytuację, bo minę ma zdziwioną. Nagle małpa puszcza się biegiem za lampartem i wrzeszczy. "Oj, niedobrze" - myśli pudelek. "Ta cholerna małpa wszystko mu wygada. Co robić?"
Małpa faktycznie dopada lamparta i opowiada mu, jak to został wystrychnięty na dudka. Lampart wnerwił się strasznie. Kazał małpie wsiąść mu na grzbiet i wrócić ze sobą na polankę, żeby była świadkiem tego, jak rozprawi się z tym stworem. Wracają, patrzą, a tam pudelek rozwalony na grzbiecie, dłubie w zębach pazurem i gada do siebie: "Gdzie do cholery ta małpa? Wysłałem ją po kolejnego lamparta, a ta cholera, nie wraca i nie wraca..."


***
Chłop miał 200 kur i ani jednego koguta. Poszedł do sąsiada, kupić tak ze trzy na początek.
A sąsiad na to:
- Ale po co trzy? Słuchaj stary - ja ci sprzedam Kazia. Kazio to jest taki kogut, że ci te wszystkie 200 kur spoko obsłuży.
OK, po trzeciej wódce dobili targu, chłop wrócił z Kaziem do gospodarstwa, wypuścił go z klatki i mówi:
- Słuchaj Kaziu - to jest teraz twoje gospodarstwo, 200 kur na ciebie czeka, wyluzuj się, jesteś tu jedynym kogutem, nie ma co się spieszyć, tylko mi się nie zmarnuj - kupę kasy za Ciebie dałem.
Ledwo skończył mówić, SRU! Kaziu wpadł do kurnika. Przeleciał wszystkie kury kilka razy, tylko pierze leciało. SRU! Poleciał do budynku obok gdzie były kaczki - to samo. Chłop krzyczy, próbuje go hamować. Ale gdzie tam! SRU! Poszedł Kazio za stadem gęsi i zniknął w oddali. Rano chłop wstaje, patrzy - leży Kaziu na podwórku, kompletna padlina. Nad nim krążą sępy. Podbiega i krzyczy:
- A widzisz Kaziu, mówiłem Ci, daj spokój, tyle kasy w błoto...
A Kaziu otwiera jedno oko i syczy przez zaciśnięty dziób:
- Cśśś, spie*dalaj, bo mi sępy spłoszysz!!!

Udanego weekendu!


środa, 4 czerwca 2014

BB

BB zazwyczaj znaczy Bed and Breakfast. Czyli pokój hotelowy ze śniadaniem.
W slangu angielskim znaczyć może też:
- be back (będę z powrotem)
- bye bye (do widzenia)
- baby (kochanie)
- best before (najlepsze przed)
i wiele wiele innych.
Dla mnie dzisiaj BB znaczy - Beauty Blender! Już wyjaśniam.

Na moje szczęście ale także utrapienie (!) mam koleżankę która jest beauty therapist, czyli pania która zajmuje się wszelkiego rodzaju zabiegami upiększająco-kosmetycznymi. I tu właśnie, wszem i wobec oświadczam że ta pani doprowadzi mnie do bankructwa, normalnie do bankructwa! Chociaż trzeba jej przyznać że wiele trików kosmetycznych które mi podaje to są proste przepisy z babcinej apteki, a które działają cudownie. No bo przecież każdy ma w domu miód czy kawę, czy jogurt czy cytrynę... A kremy które mi poleca wcale nie są z tej najwyższej półki. No ale ja dla mnie krem musi mieć odpowiednią cenę żeby działał, a już jak ma w nazwie "Laser" to ja się podniecam jak chorąży nowym glockiem.
Tym razem nie o kremie jest mowa a o tym najnowszym wynalazku, czyli specjalnej, super odlotowej gąbce do nakładania makeupu, która nie jest gąbką bo jest zrobiona z jakiegoś specjalnego materiału, a która to czyni podobno cuda na kobiecej twarzy. Tanie to nie jest bo pojedynczo kosztuje 13 funtów, w Polsce jakieś 79 złotych - podaję linka jakby ktoś chciał. A można też sobie poczytać na stronie producenta.
Więc kiedy mi moja zaufana kosmetyczna koleżanka nakazała wręcz sobie zakupić to cudo, wahałam się tylko do najbliższej wypłaty. Zakupiłam cały komplet, czyli 2 gąbki plus płyn do ich czyszczenia, a co, jak szaleć to szaleć :-) I oto dziś, nadeszło pocztą.
Świeże, pachnące, nieśmigane, nie wyjęte jeszcze z pudełka, fotografia prosto z biurka, oto ono:


Będę wypróbowywać jutro. Moje cudowne, nowe, miękkie różowe jaja...
Pozdrawiam!

poniedziałek, 2 czerwca 2014

No to masz.

Synuś pojawił się wreszcie w domu. Kazał się przeprowadzić trochę w środę, resztę w czwartek, a jeszcze i poduszka została na piątek do zabrania.
W środę zastałam w jego akademickim pokoiku część rzeczy ładnie spakowanych do pudełek lub różnej wielkości reklamówek, zanieśliśmy to razem do bagażnika - a co tam, tylko 3 piętra w tę i wewtę. W domu wypakowałam ładnie rzeczy z samochodu, zaniosłam do jadalni bo gdzie będę pudła na górę nosiła, niech sobie sam zaniesie jak przyjedzie.
W czwartek trafił mnie przysłowiowy schlack. Nie było spakowane dosłownie nic, a trzeba było wywieźć cały pokój. Mamo, pomóż! No to pomogłam. Popakowałam nie tknięte jedzenie z lodówki, brudne i czyste naczynia tudzież szklanki, pozwijałam niezbędne i najważniejsze przecież w życiu plakaty pościągane pieczołowicie ze ścian. Zanim to wszystko poznosiliśmy na dół, minęły dwie godziny, byłam tak wykończona że się musiałam rzucić na łóżko i poleżeć z pięć minut. No młodziutka już nie jestem. Ale wypakowywać z samochodu wszystko musiałam sama bo synuś został jeszcze "się zabawić".
W domu wywaliłam wszystko do jadalni, ale nie mogłam wszystkiego tak bezczelnie zostawić, bo przecież brudne talerze i szklanki... No to powędrowały na cykl oszczędny do zmywarki. Ale to nie wszystko, bo nie mogłam zostawić tego przemiło unoszącego się aromatu przez rok nie pranych skarpetek których góra piętrzyła się w przywiezionym  koszu na bieliznę. Jeszcze by mi koty zwymiotowały a wiecie jakie one czułe na zapachy są, to by dopiero było. No i poszłam spać dopiero o pierwszej trzydzieści w nocy, bo jeszcze ciasto musiałam upiec na rano do pracy. Taki pech. Więc rozumiecie sami dlaczego mnie trafił. Schlack.
A synuś pozostawał w mieście swojego studenckiego żywota przez dni trzy jeszcze, co robiąc, gdzie śpiąc i co jedząc, wiedzieć nie chcę. Pojawił się w niedzielę pod wieczór. Popałętał po domu. Napełnił trzewia. Pochwalił się że wie co się u mnie dzieje bo czyta mojego bloga...
No to ja na to, że jak czyta to dobrze, bo ja nie mam nic do ukrycia i jutro o nim napiszę. Więc piszę. Niech ma!

Synusiu, a teraz specjalnie dla Ciebie, zdjęcie z dedykacją :-) Poznajesz?