środa, 7 listopada 2012

W schronisku

Córka moja właśnie zaczęła pracę jako wolontariusz w schronisku dla kotów. Tego samego, z któego wzięliśmy naszego Tigusia. Daleko od domu, musi dojeżdżać półtorej godziny w jedną stronę. Była dopiero jeden raz, ale wróciła zachwycona i w piątek idzie ponownie.
Taka praca to nie łatwy kawałek chleba, w dodatku jak się robi coś za darmo. Koty mają tam luksus w porównianiu do niektórych polskich schronisk, ale nasprzątać się trzeba. W każdym baraku kilka klatek, w każdej klatce kot lub większa ilość kotów, zależy od sytuacji. Na początku taki kot wsadzany jest do pojedynczej klatki, żeby się przyzwyczaił. Część kotów to dzikusy, nie miały nigdy do czynienia z człowiekiem. Część niestety została oddana przez właścicieli którzy nie mogli bądź nie chcieli się nimi zajmować. Każdy nowy kot jest sprawdzany przez weterynarza, odpchlany, odrobaczany, sterylizowany. Kocie klatki to są odpowiednio dobrane pomieszczenia z wydzieloną ogrzewaną częścią do spania, z osobnym miejscem na kuwetę i częścią dzienną, gdzie kot ma jedzenie, picie i coś do zabawy oraz gdzie może obserwować świat i inne koty. Po jakimś czasie, gdy kot się już oswoi i przyzwyczai, przenosi się go do tzw. klatki otwartej, gdzie wspólnie mieszka kilka kotów, każdy ma swoje własne miejsce do spania i kuwetę, a przestrzeń do zabawy jest wielka i przypomina wybieg małp w zoo - drapaki, huśtawki, co tylko dla kota można wymyśleć. Są jednak koty które nie są w stanie się szybko oswoić, takie czekają albo na adopcję w pojedynczej klatce albo ... smutne to, ale jest też barak z napisem "koty niebezpieczne" - to takie które nie chcą albo nie są w stanie się oswoić. Niestety, taki kot spędzi prawdopodobnie resztę życia w klatce, chyba że w końcu się jakoś udomowi. Bo zwierząt w schroniskach się tu nie usypia.
W ośrodku jest kilka kotów wolno chodzących - to takie które postanowiły zamieszkać na stałe na terenie schroniska, śpią w kuchni, a pałętają się po całym terenie, wycierając się o każde nowo przybyłe nogi. Te koty nie są już do adopcji, ale jest wiele innych, które naprawdę z cierpliwością czekają na nowego opiekuna. Przerażająca jest historia dwóch kotek znalezionych w pustym domu, który został sprzedany przez właścicieli, którzy zostawili dwie ciężarne kotki na pastwę losu. Każda z nich po osiem maleńkich kociąt. Ktoś zauważył, zadzwonił do schroniska, przyjechali, zabrali wszystkich. Matki zostały doprowadzone do ładu, zaszczepione, wysterylizowane, umieszczone w oddzielnych kojcach, a ośmiotygodniowe już teraz maleństwa znalazły się w klatce z dużą liczbą podobnych im sierotek. Jedna z tych kotek zrobiła ogromne wrażenie na córce - miała tak smutne oczy i tak zrezygnowany wyraz pyszczka, jakby chciała się zaraz zabić. Nic dziwnego że się tak czuje - po tylu przejściach w tak krótkim czasie.
Koty są różne, jak wiadomo, niektóre przychodzą i się łaszą, dają głaskać i wręcz o to proszą, inne syczą i warczą. Nie inaczej jest z kocimi maleństwami. Barak kiciusiów jest najlepszy z wszystkich. Pomimo tego że większość z kiciusiów śpi, w tym samym czasie inna cześć kiciusiów nie śpi, a co robią małe dzieci? Dokazują. Więc w takiej klatce trzeba niezmiernie uważać żeby przypadkiem nie nastąpić na włochatą kulkę która pojawia się nie wiadomo skąd i zaraz znika, albo i nie znika. Jest wśród maleństw wielkości pięści jeden starszy wyjadacz, może 3-4 miesięczny, który pomimo że mały to już bardzo duży. I te kocie miniaturki wskakują na starszaka, straszą go, szarpią po cztery-pięć naraz, a on bawi się razem z nimi, choć może troszkę dostojniej. Wielki ubaw z tymi kociakami. Ale trzeba pamiętać że one też czekają na swój dom.
Po powrocie spytałam córki, czy nie wyniosła jakiegoś kiciusia w torebce - nie wyniosła, ale zrobiła zdjęcia, z czego ja dostałam tylko dwa.

Ten śliczny czarnuszek będzie miał chyba kiedyś krawacik:


A tak musiał wyglądać kiedyś nasz Tiguś:


A córka powiedziała, że nawet gdyby musiała dojeżdżać trzy godziny w jedną stronę, to warto!

piątek, 2 listopada 2012

Wspomnienie

Wszyscy tylko o cmentarzach, zaduszkach, wieńcach, świecach, pamięci i przemijaniu piszą. A ja nie napiszę o cmentarzu ani o śmierci. Napiszę o zadumie. Swojej osobistej, corocznej, nostalgii która mnie dopada w tym właśnie czasie i dlaczego.
Jutro minie 8 lat odkąd wyjechałam z kraju. A że w soboty raczej nie piszę, postanowiłam to zrobić dzisiaj. Tak, od ośmiu lat Wszystkich Świętych jest dla mnie dniem zadumy nad swoim losem, nad swoimi decyzjami. Przypomina o niesamowitym smutku, o ściśniętym sercu i niepewności którą przeżywałam w tym czasie osiem lat temu. Przypomina o tych ostatnich dniach spędzonych tylko z najbliższą rodziną, bo z rodzicami i siostrami pożegnałam się już wcześniej. Ostatnie dni były tylko dla męża i dzieci. Potwornie trudne dla wszystkich z nas, bo nigdy wcześniej nie rozstawaliśmy się na więcej niż kilka dni. A tu przyszło mi wyjechać gdzieś w świat, gdzie wszystko było wielką niewiadomą.
Przez trzy dni płakałam. W ukradku, żeby dzieci nie widziały. Nie byłam w stanie się nawet kochać z mężem, bo co to za kochanie jak cię w gardle ściska. Wszystko było na zasadzie: to już ostatni raz, następny będzie nie wiadomo kiedy. Na lotnisku umundurowany pan w okienku pocieszał: pani Iwono, niech pani nie płacze... A ja jak dziś pamiętam te ostatnie spojrzenia przez barierkę na płaczące dzieci, smutny uśmiech męża... I płaczę, teraz też płaczę.
Kolejne dni potoczyły się tak szybko że o rozstaniu nie było czasu myśleć. Trzeba było załatwiać mieszkanie, pracę, telefon, wszystko od nowa, w dodatku to zupełnie inny świat. Jakoś się ułożyło, jakoś się udało, w sierpniu następnego roku byliśmy już wszyscy razem. Ale od 2004 roku okres Wszystkich Świętych przeżywam tak samo - smutek, płacz i zaduma. Odliczanie kolejnych lat. Wspomnienie tamtych chwil z lotniska. Wiem że to nie minie nigdy.
Każdy ma swoje smutki i smuteczki, każdy jakieś najgorsze wspomnienia. Moje jest właśnie takie.

czwartek, 25 października 2012

Niedobra

Po pracy zajechałam do sklepu kupić kilka podstawowych produktów, które się wlaśnie skończyły, a raczej zostały pożarte - chleb (bo nie miałam czasu piec), mleko, szynka, ser, takie minimum lodówkowe. Wysiadłam z samochodu pod domem, wychodzę, kot siedzi, ale zamiast normalnie przyjść i się przywitać jak zwykle, siedzi na ławeczce tyłem do mnie i udaje że mie nie widzi. Co jest? Wołam: Tigusiu, Tiguuuuuusiu, chodź do mamusi! A ten zdrajca jeden, jak siedział tak siedzi. No coż. Wyciągam reklamówki z bagażnika, wlekę się z nimi do domu, a tu jak mnie nagle coś nie pacnie w łydkę! Na szczęście bez pazurów, boby było i po rajstopach i po łydce. Bo przecież nie po kocie.
No wlazł za mną do domu, jak nie miał wleźć jak musiał zobaczyć co w torbach siedzi. Wsadził nos w każdą z nich, parchnął oburzony i znowu mnie po łydce. No i wtedy mnie oświecili. Mąż z synem oczywiście, że żarcie dla kota się skończyło i nie ma, więc dostał tylko maleńką puszeczkę, która leżała gdzieś na dnie zapomniana, z czasów kiedy próbowaliśmy wszystkie karmy i żadna mu nie smakowała, zwłaszcza w puszce. Co miał biedny Tiggy zrobić, zeżarł, i pierwszy raz wylizał miskę do czysta. I miał nadzieję że żarcie w torbach przyniosę a ja nie przyniosłam, niedobra. A przecież ma w miseczce obok suchą karmę cały czas, jak głodny to niech sobie doje. Ale gdzie tam, pan hrabia Tigiński zawsze dostaje mokrą karmę o tej porze to ma być mokra, suchej żreć nie będzie! I co ta niedobra miała zrobić, wzięła zajrzała do spiżarki, wyjęła puszkę tuńczyka w oleju, tę dla ludzi którą koty lubią najbardziej i dała biednemu maleństwu. Nie całą, połowa została dla synka. Taki chudy, niech też coś ma z życia.
A Tigusiowa szafka zapełniona została ponownie różnymi rodzajami karmy, puszki, tacki i saszetki - niech żre, niech ma, a więcej i tak nie dostanie bo kot ma mieć figurę kota a nie foki.