czwartek, 30 sierpnia 2012

Szpiegostwo dla dobra rodziny

Przyznam się - jestem wścibską matką. No może nie taką wścibską żeby grzebać dzieciom w szufladach w poszukiwaniu niewiadomego, ale jak wiem że w tej szufladzie leży mój paracetamol który pożyczyło dziecię me trzy miesiące temu na przeziębienie i teraz mnie na przykład boli głowa i potrzebuję wziąć tabletkę żeby normalnie zasnąć, to kieruję się do tej szuflady i wyciągam co moje. Jak dziecięcia nie ma w domu oczywiście, bo inaczej toby dopiero było! Staram się nie wchodzić do pokoi dzieci tak bez przyczyny, ale jak mój jedyny dezodorant został pożyczony przez córkę dwa dni temu i leży pod jej łóżkiem, do czego sama mi się przyznała, to chyba jest przyczyna, czyż nie? Nie żeby to był tak NAPRAWDĘ mój jedyny dezodorant bo gram w badmintona, a po tym graniu się kąpię i w torbie mam specjalną kosmetyczkę z zestawem szamponów, płynów do mycia i innych niebędników, w tym i dezodoranty oczywiście, więc jak potrzebuję to sobie używam, ale tak dla zasady, co moje to moje i chcę to mieć u siebie. Albo jak wiatr hula po domu, przeciąg że uszy urywa, bo córka nie zamknęła okna w pokoju i w ogóle drzwi od pokoju też i sobie poszła w siną dal, to co, mam nie wejść i nie zamknąć? To wejdę i zamknę. A przy okazji, bo bystra i czujna jestem, rzucę szybko okiem i zawsze dostrzegę coś czego nie powinnam - a to brudna szklanka z zawartością że nie ośmielę się powąchać, a to porwany list z treścią nie dla moich oczu, a to niedopałki papierosów pod łóżkiem. Tak jakbym nie wiedziała że pali, bo przecież śmierdzi na przestrzał. No dorosła jest, to teoretycznie jej wolno, ale nie w moim domu, miała powiedziane że jak już chce się zatruwać to nie naszym kosztem i niech sobie wyłazi na zewnątrz. Wyłazi częściowo - to znaczy najczęściej lezie gdzieś w dal, a czasami wystawia łeb przez okno, albo i nie. Głupie to, ech głupie, myśli że nic nie czujemy. Ale ja taka sama byłam w jej wieku. A mój pokój to musiał śmierdzieć - nie powiem jak. Zdarzało się że siedem osób w nim paliło. Ale dla mamy mojej oficjalnie to ja nie paliłam, tylko moje koleżanki. Śmiech na sali, głupia byłam i myślałam że mama też jest głupia. No ale tacy są młodzi, ich prawo głupim być.
Był czas że składałam synowi ubrania i zanosiłam je wprost do szafy, zdarzyło się dnia pewnego że mąż zobaczył że grzebię w szafie syna i stoczył ze mną krótką ale błyskotliwą rozmowę. No bo skąd miałam wiedzieć że w szafie nastolatka się nie grzebie, tak samo jak nie zagląda się pod łóżko i nie otwiera szuflad? Nie byłam nigdy nastolatkiem, co nie? Zrozumiałam więc że lepiej nie robić tego wszystkiego powyżej jeśli się nie chce być kompletnie zaskoczoną i zobaczyć coś czego nigdy by się nie chciało widzieć.
Ale za inteligentną też się uważam więc doskonale wiem czego mogę się spodziewać w rzeczach syna, a jeżeli niedaleko pada jabłko od jabłoni to nic nie jest w stanie mnie zdziwić, z czego mój mąż najpewniej sprawy sobie nie zdaje. Będę więc wścibska odrobinę, na tyle żeby nikomu krzywdy nie zrobić i przede wszystkim - żeby nie dowiedział się o tym sam zainteresowany. Albo w ogóle nikt. Nazwijmy to szpiegostwem dla dobra rodziny.
No i tak zupełnie niechcący, nie żeby rozmyślnie i z premedytacją, ale przypadkiem weszłam ostatnio do pokoju syna, a że bystra jestem jak mówiłam to od razu zauważyłam na jego biurku kartkę w wypisaną listą rzeczy do zrobienia. Pamięć mam fotograficzną, to znaczy robię zdjęcia swoim ajfonem który zawsze mam pod ręką hehe, ale nie będę tu przytaczać całej listy, bo jak przypadkiem ktoś się dowie to los mój marny!
Ale co najlepsze na tej liście, to to że oprócz rzeczy związanych z edukacją są: wygląd, samochód, spanie (??), gotowanie i dziewczyna (!!)
Jakby nie był ładny i nie spał ile wlezie. Dojrzewa mój chłopak, oj dojrzewa!

środa, 29 sierpnia 2012

Zgubne skutki picia kawy

Pisałam kiedyś o umarłych blogach. Nie chcę żeby mój blog umarł. Jeszcze nie teraz. A boję się że niektórzy tak pomyślą, bo przecież nie pisąłam nic od dłuższego czasu. To znaczy, prawie dwa tygodnie to jednak szmat czasu, ale co to jest w porównaniu do wieczności, jak to mówią. Zbieram się więc w końcu i zaczynam znowu.
Popełniłam wczoraj straszny błąd - wypiłam wieczorem pyszną kawę. Niby nic, bo zazwyczaj na mnie kawa nie działa, piję tylko late i tylko w weekendy, tak dla rozrywki bardziej niż z potrzeby, jako deser jest naprawdę wyśmienita. Rzuciłam picie kawy trzy lata temu, przedtem byłam "kawowa", teraz jestem "herbaciana" i lepiej się z tym czuję, głowa mnie nie boli, ciśnienie w normie, w normie powtarzam, a nie za niskie jak wtedy kiedy litrami piłam kawę. Tak więc kawa po obiedzie - nie nie! Ale co mnie wczoraj podkusiło to już nie wiem. Chciało mi się słodkiego chyba, a że cukru właściwie nie używam, słodycze tylko raz w miesiącu, to taka kawa z mlekiem jest dla mnie doskonałym substytutem. No i miałam.
Całą noc kręciłam się w łóżku jakbym miała kręćka, gorąco, duszno, a jak się odkryję to za zimno. Do chłopa się nie przytulę bo nie chcę go budzić, kota raz nie ma, a raz nagle jest. Łazić po nocy nie będę, bo nie mogę tak się tłuc jak Marek po piekle, przecież dopiero wtorek, jutro do pracy, do szkoły, trzeba spać żeby rano wstać... Ale jak jak się nie da?
No to zaczęłam wymyślać. A może jestem chora? O, właśnie zabolał mnie brzuch, o kurczę, coraz bardziej boli, to na pewno wyrostek, bo z prawej strony. Przekładam się na wznak, robię sobie badania poprzez tkankę tłuszczową, ale nie, to chyba nie wyrostek bo teraz to boli z lewej. A tak naprawdę to chyba wcale nie boli tylko w ciemnościach różne rzeczy przychodzą do głowy. Na pewno mam raka, tylko jakiego?
Coś mnie gardło boli, może to węzły chłonne? O nie, tylko nie to, ten rak jest najgorszy. To może inny, o właśnie, przecież mnie właśnie bolał brzuch. Ale nie, przecież wszystko miałam tam już wybadane i nic nie wykryli. A do cholery z tym wszystkim, tylko się człowiek z boku na bok przewraca, a tu już czwarta rano, a o szóstej trzydzieści budzik zadzwoni.
Przewracam poduszkę na drugą stronę, sprawdzam palcem od nogi czy kot śpi w dole łóżka, śpi.
Myśli pędzą przez głowę jak huragan, jakbym mogła tobym takiego posta na blogu odwaliła, a pewnie może i ze dwadzieścia, tyle mi przez głowę przeskakuje. Ale nie mogę bo noc jest a rano trzeba wstać. Jutro dopiero środa... Cholera jasna, budzik dzwoni, szósta trzydzieści. no nic, mam jeszcze dwie drzemki...

piątek, 17 sierpnia 2012

Przyjaciel nie wróg

Tak sobie myślę, jak to z tymi kotami jest? Jest ich na naszej ulicy dużo, w co drugim domu jest co najmniej jeden, nierzadko dwa. Te które mieszkają ze sobą, muszą się tolerować, bo nie mają wyjścia. Zazwyczaj jest to rodzeństwo, więc zna się od urodzenia i wtedy jest łatwiej. Kiedy jednak do domu przychodzi kolejny dorosły kot, sytuacja się komplikuje. Jak na przykład u naszych sąsiadów, u których jeden kot z rodzeństwa umarł, więc zaadoptowali dwa czarne maleństwa. I teraz Gruby Wielki Biały Kot nie tylko nie ma rodzeństwa, ale ma konkurencję i to podwójną. Ale jak to samiec alfa, zna swoją wielkość i pozwala sobie na tolerowanie dwójki czarnuchów tak jak każdego innego kota w okolicy. Bo na całej ulicy nikt mu nie podskoczy. Kroczy więc dumnie sam i nikt mu nie śmie podskoczyć. Dosłownie. A jak ma kaprys, to siada na samym środku otwartego okna i tak siedzi godzinami, a dwójka pozostałych kotów nie ma prawa wstępu. Siedzą sobie więc biedne w krzakach pod oknem i czekają aż ktoś z ludzi to zauważy i pogoni białego z okna.
Nasz Tiggy to towarzyski raczej kot. A raczej bardzo był, bo ostatnimi czasy pędzi wszystkich z naszego podwórka. Ale przedtem miał najlepszego kumpla Rudego, który przybiegał codziennie na gonitwy jak tylko zauważył naszego na podwórku, i vice versa. Jeden ganiał drugiego, potem drugi pierwszego, z płotu i na płot, miauczały, skakały, nikt nikomu krzywdy nie robił. Ale Rudy zniknął. Nie ma go.
Pojawiły się za to te dwa Czarne, a że młode i głupie były, to dawały sobą rządzić. I tu Tiggy gonił raz jednego raz drugiego, czasami dawał im pogonić za sobą. A jak nadszedł marzec to czarna kotka tak się marcowała z naszym pupilkiem że siedzieliśmy w oknach do północy, puchnąc od śmiechu. Bo o żadnym akcie miłosnym oczywiście nie mogło być mowy, ale co się najęczały, co się nawrzeszczały, namruczały i nawarczały... W końcu trudno już było wyczuć - przyjaciel to czy wróg?
Jest taki jeden kot - Duży Rudy, piękny, wypasiony, próbuje wchodzić na nasze podwórko, ale jak zobaczyłam po co on przychodzi to zaczęłam pędzić. Bo nie chce mi się cudzych kup sprzątać. Ten Duży Rudy kot to największy wróg naszego kota. Nie było jeszcze sytuacji sam-na-sam, żeby jeden drugiego nie przegonił, jak jeden idzie dołem to drugi zawsze płotem, bacznie się obserwując. Jak jeden po jednej stronie ulicy to drugi zawsze po innej. Ostatnio myślałam nawet że do scysji dojdzie, bo starły się na ulicy i walczyły na spojrzenia i machnięcia ogonem. Do tego doszły posykiwania i warczenie. Walki wręcz na szczęście nie było, bo nie wiem co bym zrobiła, polała wodą jak tego psa który rzucał się na nogi dziewczynek w celu nieprzyzwoitym?
A tu wczoraj syn woła żebym natychmiast podeszła do okna. Podchodzę a tu taki obrazek:


Po chwili uwaliły się jeden z drugim jak na kanapie, ale już nie zdążyłam fotki pstryknąć bo się bateria skończyła.
No więc jak to - przyjaciel czy wróg? Kto tam z tymi kotami dojdzie!