środa, 22 maja 2024

Iwona pastwi się nad sumieniem, moralnością i normalnością

Jest już maj, a właściwie się już kończy. Powoli, powoli wracam do "normalnego" życia. W momencie gdy to piszę, zastanawiam się, jak zdefiniować "normalność" w tym przypadku. Według Słownika Języka Polskiego PWN:

normalność

1. «bycie normalnym, zgodnym z normą»
2. «zdrowie psychiczne i fizyczne»
3. «życie toczące się według ustalonych, znanych praw i zwyczajów»

Definicji Wielkiego Słownika Języka Polskiego czy Wikipedii nie będę przytaczać, bo są zbyt obszerne i niewiele wnosza do moich przemyśleń. Pozostaję więc z tym co powyżej. Punkt pierwszy w całości odrzucam jako eufemizm, w ogóle co to jest za denificja, określająca normalność jako bycie normalnym? Normalnym czyli JAKIM? Wydaje się, że na to pytanie najbardziej może odpowiadać punkt trzeci, czyli być normalnym to żyć według ustalonych, znanych praw i zwyczajów. No OK, ale ustalonych gdzie, przez kogo? Znanych komu? Możemy się tu oczywiście wesprzeć dziesięcioma przykazaniami, z których trzy są dla mnie do wywalenia, choć rozumiem ich obecność w zestawie. Ale od czwartego wzwyż to przecież są to po prostu przepisy na człowieczeństwo. Popełnienie każdego z nich, nawet jeśli nie jest obwarowane oficjalnymi uregulowaniami prawnymi, wiąże się z poważnymi konsekwencjami w naszych osobistych życiach oraz życiach wielu osób bliższych i dalszych, znajomych i obcych. Dlaczego? Bo jesteśmy ludźmi, a w związku z tym mamy coś takiego jak sumienie, choć wielu z nas jest określanych jako osoby bez owegoż. Co jest zdumiewające to to, że można nie mieć sumienia, bo się pastwiło nad kotkiem czy pieskiem, ale można też nie mieć sumienia żeby zadeptać karalucha. Albo nie mieć sumienia żeby dokonać eutanazji na śmiertelnie chorym zwierzęciu i czekać aż samo odejdzie, ale też można nie mieć sumienia, żeby pozwolić na męczarnie śmiertelnie chorego zwierzęcia i właśnie tej eutanazji dokonać. 

To, co napisałam powyżej odnośnie sumienia, to sprawa bardzo indywidualna, bo dotyczy moralności, a tę każdy interpretuje we własny sposób. Biorąc moralność jako podstawę definicji sumienia, możemy się pokusić na stwierdzenie, że dzięki niemu (sumieniu) potrafimy rozróżnić dobro od zła, a dzięki temu oceniać postępowanie własne i innych ludzi. Sumienie kieruje się normami moralnymi, zależnymi od otoczenia społecznego i wychowania człowieka, a czynnikiem decydującym w postrzeganiu i przestrzeganiu tych norm jest poczucie winy, które występuje, gdy uświadamiamy sobie niezgodność własnego postępowania z tymi właśnie normami.

Psychologowie ewolucyjnie twierdzą, że moralność pomagała rasie ludzkiej w przetrwaniu. Wewnętrzne przekonanie o tym, co jest dobre, a co złe, pomagało ludziom jako grupie działać bardziej spójnie i dzięki temu skuteczniej walczyć o przetrwanie. Pewien amerykański psycholog, Lawrence Kohlberg, skonstruował teorię moralnego rozwoju człowieka, klasyfikując ten rozwój poprzez trzy poziomy, każdy z nich podzielony na dwa etapy.
  • Moralność przedkonwencjonalna
Etap ten przebiega w wieku przedszkolnym i wczesno-szkolnym. Dziecko kieruje się chceniem tego, co dla niego przyjemne i unikaniem tego, co przykre.

1. Posłuszeństwo i kara – w tym stadium charakterystyczny jest egocentryzm. Reguły przestrzega się tylko po to, by unikać kary. To, czy czynność jest dobra, czy zła, określają ich skutki. Punkt widzenia i interesy innych nie są brane pod uwagę.

2. Instrumentalizm – cechuje się naiwnie egoistycznym relatywizmem. Działanie dobre to działanie, które ma na celu dobro własne, a nie innych. Potrzeby innych są brane pod uwagę, jeśli rezultat ich działania jest korzystny dla własnego dobra.
  • Moralność konwencjonalna
Rozwija się około 13-16 roku życia. Młody człowiek zaczyna orientować się w konwencjach społecznych i dopasowuje pragnienia do konwencji. 

3. Szukanie aprobaty – człowiek postępuje moralnie, gdyż jest za to nagradzany przez innych ("dobry chłopczyk/dziewczynka", prawy obywatel, dobry chrześcijanin itd.). Działania moralne, to takie, które są społecznie akceptowane i odpowiadają oczekiwaniom rodziny, czy innej ważnej grupy. 

4. Zgodność z prawem – człowiek postępuje moralnie, gdyż popiera istnienie prawa, które nakłada i egzekwuje odpowiednie normy. Pojawia się szacunek dla autorytetów oraz przekonanie, że reguły społeczne muszą być przestrzegane. Zwraca się uwagę nie tylko na motywy działania jednostki, ale również na standardy zewnętrzne.

  • Moralność postkonwencjonalna
Ujawnia się po 16 roku życia. Człowiek jest w stanie spoglądać na to, co w danym społeczeństwie jest konwencjonalne jako na konwencjonalne; może być autonomiczny moralnie, może porównywać własne zasady moralne z zasadami innych.

5. Umowa społeczna – człowiek postępuje moralnie, a to, co jest słuszne, zależy od opinii większości w danej grupie społecznej.

6. Uniwersalne sumienie – człowiek ma świadomość uniwersalnych zasad moralnych, w których istnienie wierzył Kohlberg. O postępowaniu decydują wybrane przez jednostkę zasady etyczne. Gdy obowiązujące prawo wchodzi w konflikt z tymi zasadami, jednostka postępuje zgodnie z tymi drugimi.

Wedug Kohlberga człowiek zaczyna swój rozwój od pierwszego stadium i na ogół zatrzymuje sie w rozwoju na trzecim-czwartym. Szósty i ostatni, najwyższy poziom moralności charakteryzuje się rosnącą świadomością, że jednostki są bytami odrębnymi od społeczeństwa i że perspektywa jednostki może mieć pierwszeństwo przed poglądem społeczeństwa. 
Na tym etapie rozumowanie moralne opiera się na rozumowaniu abstrakcyjnym z wykorzystaniem uniwersalnych zasad etycznych. Prawa są ważne tylko wtedy, gdy są oparte na sprawiedliwości, a oddanie się sprawiedliwości pociąga za sobą obowiązek nieposłuszeństwa niesprawiedliwym prawom. Prawa są niepotrzebne, ponieważ umowy społeczne nie są niezbędne do moralnego działania. Decyzje podejmowane są kategorycznie w sposób absolutny, jednostka działa, ponieważ jest to słuszne, a nie dlatego, że unika kary, leży w jej najlepszym interesie, jest oczekiwane, zgodne z prawem lub wcześniej uzgodnione. 
Chociaż Kohlberg podkreślał, że istnieje szósty etap, trudno mu było zidentyfikować osoby, które konsekwentnie działały na tym poziomie. Naukowiec z Touro College Arthur P. Sullivan pomógł potwierdzić dokładność pierwszych pięciu etapów Kohlberga poprzez analizę danych, ale nie mógł dostarczyć dowodów statystycznych na istnienie szóstego etapu Kohlberga. 

Tyle o moralności, a jak to sie ma do normalności? To jest temat tak głęboki i szeroki, że nie mam ani wiedzy ani możlwości, żeby się w to zanurzyć, a poza tym myślę, że filozofia jest strasznie nudna. Ale zadam sobie pytanie: Skoro moralność określa normalność, to czy znaczy to, że jeśli w czasach obecnych obserwujemy postępowanie upadku moralności, to zmienia sie także społeczna normalność? Odpowiedzcie sobie sami, a ja tymczasem pomyślę jak zdefiniować wobec tego to, co napisałam w pierwszym akapicie tego wpisu. 

Myślę, że najlepiej określi to punkt drugi, czyli normalność potraktuję jako zdrowie psychiczne i fizyczne. Otóż, domyślacie się być może, jak się czułam przez ostatnie miesiące, a jak nie domyślacie się to Wam powiem, że bardzo kiepsko. Zamknęłam się w skorupie, nie chciałam widzieć ludzi. Nawet w pracy, nie mówiąc już o zobowiązaniach socjalnych. Z obowiązku dzwoniłam do mamy jak najczęściej, choć tak naprawdę nie mogę tego uznać za obowiązek, ja po prostu lubie moją mamę i lubię jak do mnie gada i opowiada mi te różne historie, z mamą mam bardzo bliska więź, powiedziałabym wręcz, że przyjacielską. Czułam się lepiej, gdy dzwonienie traktowałam jako obowiązek, bo miałam przynajmniej czym głowę zająć. Ale poza tym to zamknęłam się na ludzi. Od świąt (Bożego Narodzenia!) nie grałam w badmintona. Nie chciało mi się ćwiczyć jogi, nie chciało mi się nawet chodzić do kina. Nie chciało mi się malować, czytać, pisać, nie chciało mi się nawet pić alkoholu, co akurat mi na zdrowie wyszło. Oczywiście wszystko to odbiło mi się na włosach i skórze. W kwietniu pojechaliśmy na wakacje do Turcji. Obiecałam sobie i Chłopu, że nie będę prowokować żadnych stresów więc nie prowokowałam. Wakacje wspominam dobrze i faktycznie, bezstresowo, chociaż zdarzyło się, że się trochę zdenerwowałam, gdy kierowca autobusu zamiast do hotelu skręcił gdzieś w druga stronę i wywiózł nas daleko poza miasto, a my mieliśmy tylko godzinę do zamówionej kolacji, ale gdy poszłam i mu powiedziałam (kierowcy), ten zatrzymał inny autobus ze swoim (chyba!) kolegą, który za darmo nas zawiózł do hotelu, więc w sumie wszystko się dobrze skończyło i nawet się nie spóźniliśmy na kolację. A zaraz po wakacjach zaczłął się z przytupem maj, w który wkroczyła moja siostra z siostrzenicą, odwiedzając nas na weekend, jakby niezapowiedziana choć z kilkudniowym wyprzedzeniem, wprowadzając chaos i zamieszanie do mojego nudnego życia, wyrządzając mi tym samym okropną przysługe, wyciągając mnie spod kamienia. Było mi bardzo przykro, gdy wyjeżdżały, bo to były bardzo krótkie odwiedziny i chciałoby sie więcej. A potem w końcu zaświeciło słońce, wyszła marchewka i pojawiły się w ogrodzie pierwsze ślimaki. Do tej pory, a minęły nieco tylko ponad dwa tygodnie, obrobiłam cały ogród, posadziłam wszystko na działce, poprasowałam i pochowałam  ciuchy z wakacji (nawet mi nie mówcie, muszę kiedyś o tym specjalnie napisać!), urządziłam Chłopu skromne urodziny, odbyłam spotkanie grillowe z przyjaciółmi, obejrzałam Eurowizję, byłam raz u lekarza, siedem razy w kinie i dwa razy na badmintonie, a wczoraj nawet zagrałam mecz! No i jeszcze ułożyłam z Chłopem, ale w sumie w większości to ja sama, puzzle z 1000 kawałków i teraz się szykuje  do ułożenia "Starry Night" Van Gogha z 1500 kawałków i to będzie czad!
No i to właśnie miałam na myśli, że wracam do normalności. A całe to filozoficzno-psychologiczne gadanie to tylko dlatego, że mnie poniosło w trakcie.

A tak na serio - to na którym etapie moralności jesteście? ;-)


środa, 10 kwietnia 2024

O grzebaniu w ziemi, czyszczeniu rur od środka i pakowaniu.

Nie czuję się najlepiej. Fizycznie jest całkiem dobrze, ale wydarzenia ostatnich 12 miesięcy rzuciły mi się na głowę i cieżko mi się żyje. Nic mi sie nie chce, do pracy chodzę żeby chodzić, z ludźmi romawiam aby rozmawiać, ale tak naprawdę nie chce mi się spotykać ludzi, wydywać ich i wydawać do nich dźwięki. Od nowego roku nie grałam w badmintona, a ciało się jednak domaga jakiegoś ruchu więc chodzę, robię joge dwa razy w tygodniu i dwa razy porządne ćwiczenia aerobowe. po których jestem wykończona ale szczęśliwa. Ale najchętniej nic bym nie robiła, siedziałą i gapiła się w ścianę. Albo leżała i gapiła w sufit. 

Najgorzej jest się za coś wziąć. Bo jak się wezmę to już jadę z tym do upadłego, tak jak w ostatnią niedzielę, kiedy w końcu była ładna pogoda. Z samego rana poszliśmy z Chłopem na działki, żeby odbyć comiesięczne prace porządkowe na komunalnym terenie, Chłop porobił do dwunastej i poszedł do domu, bo miał do uzupełnienia jakieś sprawozdanie z pracy. A ja zostałam, porobiłam jeszcze parę godzin po czym na piechotę wróciłam do domu. Nie jest daleko, jakieś trzy i pół kilometra, choć pod górkę to szło mi sie świetnie, bo wiatr był naprawdę bardzo mocny z rodzaju prawie huraganu, który to prawie huragam zawiewał mi w plecy tak, że część drogi musiałam podbiegać, żeby nóg nie pogubić. 

Potem zjadłam kanapkę na luncz, a potem wróciłąm na działkę porobić na swoim, ale zanim wróciłam to pojechałam do centrum ogrodniczego zobaczyć co się dzieje w zakresie sadzonek. Zakupiłam paczkę nasion buraków i groszku, a także 10 małych sadzonek Calabrese czyli potocznego zielonego brokuła. No i rękawiczki ogrodnicze, ale jedyne jakie miali w moim rozmiarze były białe. Wzięłam, ale do dziś sie zastanawiam kto do jasnej anielki projektuje rękawiczki do grzebania w ziemi w jasnym kolorze? 

Pojechałąm na tę działkę. Przygotowałam skrzynię do uprawy w tunelu foliowym, przewożąc ze cztery taczki świeżo przerobionego naturalnego kompostu i mieszając z tym co już w tej skrzyni było, po czym poprzesadzałam brokułki do indywidualnych doniczek i postawiłam na razie w skrzyni, żeby przesadzić za dwa-trzy tygodnie na ostateczne miejsce. Potem nawiozłam i "zaorałam" skrzynię główną, do której wsadziłam małe cebulki, wysiałam sałatę, rzodkiewkę, buraki i groszek oraz jeszcze coś, ale nie pamiętam co. Zobaczę jak wyjdzie. Zostało jeszcze trochę miejsca na fasolkę zieloną i brokułki. ale to dopiero w maju. 

I tak zrobiła sie piąta wieczorem, wróciłam więc do domu i ugotowałam obiad, jakiś tam schab z pieczarkami, ziemniakami i warzywami na parze. Najlepsze było to, że ugotowałam brokuły, ale zapomniałąm je podać i następnego dnia musiałąm kombinować co ugotować do tych brokułów. Ale to nie o tym. Bo wydarzyła się mała awaria w kanale odpływowym na zewnątrz, który się był zatkał i nie wypuszczał wody ze zlewu w kuchni. Zabrała sie więc własnoręcznie za odetkanie kanalu. Zdarzyło się to już kiedyś więc miałam już przećwiczone co trzeba zrobić, z tym że zawsze robiłam to z Chłopem a teraz miałam ambicję zrobić to sama. Otóż po odsunięciu kratki kanalizacyjnej, przy pomocy specjalnie skonstruowanego sprzętu w postaci małej uciętej butelki po coca-coli zaczepionej na długim sznurku oraz długiego cienkiego kija trzeba było wybrać całą wodę z zatkanego kanału z całym tym świństwem, które tam zbiło się w jakąś masę ne pozawalającą na swobodny przepływ. Więc buteleczkę na sznureczku popychałam kijkiem do dołu, wyciągałam syf i wlewałam go do wiadra, aż wyciągnęłam wszystko, na końcu wsypując opakowanie sody oczyszczonej i zalewając wrzątkiem. Chłop pomógł mi jedynie w wywaleniu zawartości wiadra. 

Ale to nie wszystko. Kiedy zewnętrzny kanał się udrożnił, uznałam, że na pewno rury pod zlewem nie są aż tak przepływowe jak powinny być, więc poodkręcałam wszystkie i rzeczywiście, poprzyczepiany był do nich jakiś czarny szlam. Wzięłam więc wszystkie te kawałki rur, kolanek i zaślepek, wrzuciłam do wiadra i zaniosłam to wiadro do wanny. Nie, nie myłam rur w wannie, ona tylko służyła do postawienia w niej wiadra, żeby się nie rozbryzgało po ścianach jakby co. Po czym wyczyściłam te rury od środka. Tak. I teraz mam najczystsze rury odpływowe na całej dzielni. 

Powiem tylko, że byłam całym tym dniem wykończona, ale szczęśliwa. Niestety, wykończenie nie pozwala mi spać spokojnie, więc miotałam się z boku na bok całą noc, a potem był poniedziałek i brzydka pogoda, deszcz i zimno. I zdałąm sobie sprawę, ze wyjeżdżam na wakację już w piątek, więc jeszcze kilka dni trzeba chodzić do pracy, więc kiedy sie spakuję i tak dalej. I wiecie co? Jest środa a ja jestem spakowana tylko w swojej glowie. Ech...  

No i właśnie dlatego napisałam tego posta, żeby się pochwalić :-)

czwartek, 29 lutego 2024

Ostatnie Dni

Dzisiaj minął kalendarzowy miesiąc od śmierci Taty, doładnie cztery tygodnie i trzy dni. Od zeszlego roku chorował, w sumie przecież wszyscy umrzemy, niemniej jednak był to dla nas wielki szok. Przecież nie miał raka a "jedynie" chorobę przewlekłą, z którą można żyć latami. Myślę o tym wszystkim codziennie, ja na tego swojego ojca czasami narzekałam, szczególne jak się po-PIS-ywał, i pomimo że wiele mi się w jego zachowaniu nie podobało, to tak naprawdę podziwiałam go za wiele rzeczy i tak naprawdę bardzo go kochałam, 

Opowiem Wam o ostatnich dnich życia Taty, które było mi dane spędzić przy nim i które będą mnie nawiedzać do końca moich dni. Będzie to opowieść o mnie, nie o Tacie, nie o mamie czy siostrach. Moje doświadczenie i mój punkt widzenia. A było to tak.

Na początku grudnia Tato zaczął pluć krwią. Trafił do specjalistycznego szpitala chorób pluc na cito, na konsultacje i diagnozę. Dzień za dniem mijał, Tato czuł się coraz gorzej, a najgorsze w tym wszystkim było to, że położyli go w sali z pacjentami bardzo kaszlącymi, być może zarażonymi kowidem albo inną grypą, którzy mieli w dupie, że na łóżku obok leży człowiek w sumie na tamte warunki "zdrowy" i nie przyszło im do głowy, że można zakryć usta lub odwrócić głowę, więc kaszlali sobie swobodnie w jego stronę. Opowiedział mi to Tato już będąc w domu, bardzo miał za złe szpitalowi, że dopuścili do takiej sytuacji, że człowiek zdrowy przychodzi do szpitala na konsultację, a wraca do domu na wózku podczepiony do tlenu. Według Taty to oni go tam zarazili i oni go tam wykończyli. Jak było tak było, w każdym razie Tato przestał jeść i przestał spać, jeść nie mógł bo nie mógł przełykać a nie spał, bo leżeć mógł tylko na wznak i to w pozycji siedzącej. Badanie za badaniem, prześwietlenie za prześwietleniem, konsultacja tu, konsultacja tam, przebujał się w tym szpitalu przez święta i Nowy Nowy Rok, aby w drugim tygodniu stycznia usłyszeć, że nikt się nie podejmie operacji i że tak naprawdę nie wiadomo, co z nim zrobić. Byłam w stałym kontakcie z siostrami, które były u niego codziennie i zdawały mi relację, czasami tez osobiście do niego dzwoniłam, ale nie codziennie bo chciałam go męczyć wiedząc w jakim jest stanie. Dzwoniłam też do lekarza prowadzącego, a nawet do tego konsultującego więc wiedziałam jaka jest sytuacja, ale najgorsze co było tak naprawdę to to, że lekarze albo nie wiedzieli co mu jest, albo mieli gdzieś bo człowiek starszy to i tak długo nie pożyje, albo wiedzieli i nie potrafili przekazać najprostszej informacji, że Tato już po prostu długo nie pożyje. 

Kiedy w czwartek 11 stycznia dowiedziałam się, że Tato w poniedziałek wychodzi ze szpitala, prawdopodobnie na wlasną prośbę, przeprowadziłam głęboką rozmowę z siostrą, a następnie z jej mężem, bo przecież własnej siostrze nie można wierzyć, prawda? Zapytałam szwagra wprost: Czy uważa, że ojciec jest umierający, odpowiedział, że tak. Więc nie zastanawiałam się ani chwili, ustaliłam tylko z siostrą, że najlepiej jak przyjadę kiedy on już będzie w domu. Więc natychmiast zakupiłam bilet Ryanair do Wrocławia na poniedziałek rano, tak żebym zaraz po południu była już w rodzinnym domu. 

Nie wiem jak przeżyłam weekend, w pracy nie robili mi najmniejszych problemów, po prostu powiedzieli żebym jechała i wróciła kiedy uznam za stosownie, bo w normalnych przypadkach przysługuje mi 10 dni płatnego urlopu okolicznościowego, ale zakład pracy wspiera pracowników w trudnych sytuacjach życiowych więc jak będzie trzeba to zostanę ile będzie trzeba, a potem się zobaczy. 15 stycznia jechałam na lotnisko z duszą na ramieniu, wszystko było jednak planowo i bez żanych problemów. We Wrocławiu zapytali mnie oczywiście czy mam polskie dokumenty (nie miałam) ale nie dociekali tak jak ta franca poprzednim razem, że nie chciała mnie do kraju wpuścić. Dusza na ramieniu robiła się cięższa w miarę zbliżania się do miejscowości rodzinej, ale wszystko puściło, kiedy wpadłam do mieszkania i zobaczyłam Tatę. 

Wyglądał biednie. Wychudzony, rurka z tlenem w nosie, nogi straszliwie spuchnięte, takie niepasujące do tych kości i tej skóry, którą był obleczony. Ucieszył się, jak mnie zobaczył, choć ciężko mu było dać po sobie znać. Siedział na łóżku w swoim pokoju, obok na podłodze koncentrator tlenu - maszyna wielka i głośna, ale mówi, że się przyzwyczaił. Usiadłam obok niego i od tej pory właściwie już go nie opuszczałam. Siedzieliśmy, rozmawialiśmy, płakał, przytulałam, potem płakaliśmy razem. Oglądaliśmy razem telewizję, zadziwiło mnie, po że obejrzeniu ulubionego kanał TVN Info już więcej nie chciał go oglądać. Pewnie nie lubił nowych prowadzących, ale zadziwiło mnie też, że dobrowolnie oglądał wiadomości na innych programach. Oraz zadziwiło mnie, że ani razu się nie zająknął na temat swojej ulubionej partii politycznej, ani żadnej innej partii, jedynie na temat Tuska się wypowiedział raz i to nie za bardzo kulturalnie.  

Szybko wszystko ogarnęłam. Leki, zastrzyki, tlen, smarowania, inhalacje. Najgorzej było w nocy, leżał a raczej siedział na zaiprowizowanej leżance, nawet nie chcę się tu rozwodzić jakie cuda wymyślałam, żeby mu ulżyć, żeby się przez chwilę przespał. Nie wiem, czy zmrużyłam oko tamtej pierwszej nocy, po prostu siedzieliśmy razem w ciemności, na przemian drzemaliśmy na siedząco i rozmawialiśmy. A rano już ruszyła rutyna. Mycie, golenie, tabletki, inhalacje, a co byś chciał na śniadanie, a może jajecznicę. Robię jajecznicę z jednego jajka, z boczkiem, bo tak chciał, połowę kromki chleba smaruję masłem, odkrajam skórkę i kroję ten środek kromki na małe kawałeczki. Smakuje mu ale nie zjada do końca. Pije niewiele, staram się go namawiać ale nie przymuszam. Staram się spełniać wszystkie zachcianki żywieniowe, nieważne że tłuste, że słodkie. Mam jakieś takie przekonanie jak wtedy, gdy Tiguś był umierający, że przecież nic mu już tak naprawdę nie zaszkodzi wię niech ma to co lubi. A Tato lubił tłuste. I słodkie. I zupki chińskie tez lubił. Robię mu więc te tłuste boczki, kaszankę, zupę ze śmietaną, chińskie zupki tez mu robię, a pod ręką ma cały czas ulubione ciasteczka. choć te z czekoladą mu już nie wchodzą, mówi że mu czekolada zatyka przełyk. 

I tak już było codziennie. Nocne czuwanie, rozmowy, robienie herbaty, pilnowanie, żeby nie upadł jak będzie szedł do ubikacji. Raz upadł, podniosłam go szybko, był lekki jak gołąbek. Tato próbuje chodzić, próbuje stać chwilę przy oknie, rurkę z tlenem ma bardzo długą, więc może sobie chodzić gdzie chce, problem w tym, że nie bardzo może. Robię mu codziennie zastrzyki przeciwzakrzepowe w brzuch, już się nie boję. W któryś dzień przychodzi lekarka, wezwana przez siostrę, żeby po prostu wesprzeć Tatę i zobaczyć, w jakim jest stanie. Czy wspiera to nie wiem, ale widać, że jest jej niezręcznie, nie jest przyzwyczajona do ciężkich rozmów z pacjentem. Przepisuje jakiś lek na sen, który okazuje się preparatem antyhistaminowym, którego głównym skutkiem ubocznym jest senność. Tato już w tym momencie i tak pije codziennie herbatę z melisy, która bardzo mu smakuje, tabletka niewiele mu pomaga. Z dnia na dzień jest coraz ciężej. 

Staram się wychodzić z domu raz dziennie, do Biedronki na zakupy. Biedronka jest dosłownie za rogiem, więc te moje "spacery" są bardzo krótkie, ale zawsze coś, poza tym ktoś musi zrobić zakupy, ja nie muszę ale chcę. W piekarni obok Biedronki kupuję co drugi dzień najdroższy świeży chleb. Tato je bardzo mało, zakupy nie są wielkie, raczej kupuję co sama lubię. Jedna siostra nie przychodzi, bo jest chora, ale podaje co drugi dzień słój zupy, Tato uwielbia zupy, a te są pyszne, gotowane przez męża siostry, który jest z zawodu kucharzem. I to w tych zupach czuć. Sama je zjadam, choć za zupami nie przepadam, ale czasu na jedzenie mam w ciągu dnia tak mało, że taki talerz zupy jest jak zbawienie. Druga siostra przychodzi codziennie i denerwuje mnie, bo cały czas gada i robi zamieszanie. Ale jej wybaczam bo pomaga w inny sposób. 

Telefony od znajomych i dalszej rodziny drażnią. Każdy ma cudowną radę uzdrawiającą, każdy poleca najlepszego lekarza w rejonie, w Polsce, na świecie. Niektórzy obiecują, ba!, niemal umawiają go już na wizytę z najwybitniejszą panią profesor w Warszawie czy innych Tychach, tylko nieliczni naprawde wydają się rozumieć sytuację. A najgorsze, że tato sam w to wszystko wierzy. Że oni się nie znają w tym Wrocławiu, że trzeba do Warszawy, do Łodzi, do Zabrza... A ja czytam wypis ze szpitala, oglądam zdjęcia z tomografu i już wiem. 

Bardzo martwią mnie Taty nogi, takie spuchnięte, nie działa nic na zmniejszenie opuchlizny, ani trzymanie na podwyższeniu, ani masaże, ani olejki, ani leki. Robią mu się pomału odleżyny na tych nogach, smaruję mu je kilka razy dziennie żelem antyodleżynowym. Z jedzeniem też jest coraz gorzej. Na początku drugiego tygodnia już przestaje jeść stałe pokarmy, wszystko trzeba mu miksować. Nie może też jeść jogurtów, serków, ani pić mleka bo podobno po nim ma refluks. Może coś jest na rzeczy, bo normalnie odksztusza krew, a po jogurcie odkszusza białą flegmę. Odksztusza cały czas, a potem wypluwa to na husteczkę, a husteczkę do wiadra, które stoi obok fotela. Tato bowiem nie śpi już na łóżku, spędza w fotelu dzień i noc, w dzień raczej siedzi a w nocy półleży. To odksztuszanie jest chyba najgorsze, za każdym razem kiedy to robi zbiera mi się na wymioty. Ale nie mam na to żadnego wpływu, nikt nie ma.  

Po dwunastu dniach, w piątek 26 stycznia wracam do domu. Siostry załatwiły między sobą zostawanie na zmiany przy Tacie, w przyszłym tygodniu ma przyjść nowy, stały koncentrator tlenu (bo ten, który jest to jest wypożyczony tymczasowo), Tato słabo je, już nie chodzi do ubikacji, załatwia się do kaczki. Przynajmniej pije. Nastawiamy się z siostrami na kilka tygodni, może nawet miesięcy, takiej opieki. Jak trzeba będzie to załatwimy pielęgniarkę, jak trzeba będzie to pomogę finansowo. Jest mi bardzo bardzo ciężko, z jednej strony chcę do domu, odpocząć, przecież od niemal dwóch tygodni jestem na nogach prawie 24 godziny na dobę, z drugiej strony nie chcę jechac i zostawiać go, już się przyzwyczaiłam. 

Najcięższe z tego wszystkiego było pożegnanie. Było to tak głębokie i intymne przeżycie, że nie podzielę się tym z Wami, powiem tylko, że ta scena stoi mi przed oczami codziennie i chyba zostanie ze mną do końca. Płakałam niemal całą droge do domu. W autokarze do Wrocławia. W samolocie. W samochodzie, kiedy Chłop mnie odebrał z lotniska. Trochę ulżyło mi, kiedy wzięłam kąpiel i odpoczęłam. W sobotę i niedzielę odpoczywałam, na zmianę dzwoniąc i odbierając telefony, konsultacje trwały niemal cały czas. W sobotę i niedzielę Tato zaczął załatwiać tak zwane ważne sprawy. Napisał testament i sprzedał samochód. Właściwie to siostry sprzedały, ale on musiał podpisać papiery, cała ta sprzedaż to była  bardzo krótka historia z wielkim fartem, widocznie tak miało być. 

W poniedziałek, 29 stycznia rano odebrałam telefon. Najpierw od mamy. Płakała. Tato się bardzo źle czuje i chce do szpitala a ta wredna siostra moja nie chce go do tego szpitala oddać. Za chwilę dzwoni siostra. Mówi to co mama ale z jej perspektywy. I mnie jako najstarszą córkę prosi o radę. Moja rada jest taka, że jak Tato prosi, że chce do szpitala to trzeba zadzwonić na pogotowie, żeby go do tego szpitala zabrali jak będzie trzeba. Albo nie, jeśli będą mogli udzielić pomocy na miejscu. 

Pogotowie przyjechało szybko. Zabrali Tatę do szpitala. Zanim jednak przyjechali to umył się i ogolił, bo taki nieogolony nie pojedzie. Po kilu godzinach dzwoni mama i płacze. Tato chce księdza, a ta moja siostra wredna nie chce tego księdza zawołać bo to durnoty i ciemnota i zacofanie. Dzwonię do siostry. Siostra mówi, że już ksiedza załatwiła i że przyjdzie za kilka minut. 

Chyba tamtego wieczoru wiedziałam już, że Tatowi nie zostało już dużo czasu. Chyba czekałam na jakiś znak i chyba się doczekałam, ale jest to wciąż dla mnie zbyt straszne, żeby o tym mówić. O dwudziestej pierwszej dwadzieścia mojego czasu dostałam wiadomość, że Tato nie żyje. Umarł w trzecim dniu od mojego wyjazdu. 

*********************

Tekst ten pisałam przez dwa tygodnie, zmieniając ilość dni na początku i dopisując fragmenty. Nie jest to wszystko, o czym chciałam opowiedzieć, ale na ten moment nie jestem w stanie podzielić się niczym więcej. Każdy z nas przeżywa żałobę na swój sposób, każdy z nas przechodzi swoją osobistą drogę po stracie. Jedno wiem - dopóki się czegoś bezpośrednio nie doświadczy, nie ma się o tym żadnego pojęcia. A nawet jak się już czegoś podobnego doświadczyło w życiu, to ten kolejny raz będzie z pewnością inny, bo nic dwa razy się nie zdarza. I na tym dzisiaj zakończę.