Do portu Fujairah wpłynęliśmy 14 listopada, ponieważ z powodu opóźnienia nie udało nam się dotrzeć do Dubaju. Oczywiście musiałam stać na górnym pokładzie i się gapić, zresztą nic innego nie było do roboty, chociaż Chłop znalazł sobie jakieś łucznictwo czy innego pingponga na ten czas. Ja nie powiem, lubię w te gry i zabawy, ale wjazd do portu po czterech dniach na morzu był dla mnie wystarczająco interesujący, żeby stać i patrzeć jak kapitan parkuje wielki statek. W porcie Fujairah stały dwa amerykańskie statki wojskowe, ale następnego ranka już ich nie było.
W każdym razie, parkowanie wyglądało cąłkiem fajnie, tym bardziej, że z budynku terminala wystawiono czerwone dywany, chyba na powitanie i pożegnanie gości. Bo połowa pasażerów właśnie kończyła podróż, a potem miała dołączyć grupa pasażerów zaczynająca wakacje. Trochę to wszystko trwało, tak że zanim wszystko popakowano i porozstawiano, zapadła noc. Ja oczywiście wypatrywałam nieboszczyka, ale musieli go zapakować w jakąś walizke bo nic nie widziałam. Musieliśmy pozostać w Fujairah do następnego wieczora z powodów logistycznych, ale ponieważ zgodnie z pierwotnym planem mieliśmy być 15-go w Dubaju, zorganizowano darmowe autokary i kto chciał mógł sobie pojechać do Dubaju na te parę godzin. No to wzięliśmy i pojechaliśmy.
Podróż Fujairah do Dubai Mall zajęła około dwóch godzin, w czasie których pan przewodnik opowiadał nam o kraju i okolicach, tak że nie nudziliśmy się ani trochę. Ponieważ musieliśmy wracać dość wcześnie (statek odpływał o 18.00), mieliśmy w sumie około pięciu godzin i postanowiliśmy je dobrze wykorzystać, zwiedzając to czego nam się nie udało w czasie podróży poślubnej. Przeszliśmy więc z Dubai Mall (największe centrum handlowe na świecie) do stacji metra, co zajęło jakieś dwadzieścia pięć minut - nie żartuję. Tam kupiliśmy sobie bilety dzienne i pojechaliśmy na Palm Jumeirah, czyli słynną wyspe sztucznie usypaną w kształcie palmy. Żeby dojechać na Palmę, trzeba się przesiąść do tramwaju, a potem przejść jakieś dziesięć minut parkingiem do stacji monorail, czyli kolejki jednotorowej. Zapomnieliśmy jednak na śmierć, że nie przyjmują tam płatności kartą (!) i mieliśmy do wyboru albo wracać przez parking do stacji tramwajowej, gdzie był bankomat, albo wymienić pieniądze u jednego z "koników", którzy oczywiście już czatowali na takich jak my, sprzedając im dinary arabskie po korzystnej dla siebie cenie. Oczywiście wybraliśmy wariant drugi, ale za bardzo nie straciliśmy na przeliczniku, może funta. Przejazd kolejką był szybki i fajny, z góry widać było osiedla mieszkalne i oczywiście na końcu słynny hotel Palm Jumeirah. Ostatni przystanek kolejki jest właśnie przy hotelu, więc wysiedliśmy żeby sobie obczaić okolicę.
Na końcu palmy wzdłuż ostatniego wielkiego "liścia" jest promenada, można sobie ją objechać samochodem czy autobusem czy po prostu przejść, ale przejście całości było dla nas nie do zrobienia z powodu organiczeń czasowych i poza tym było bardzo gorąco, pochodziliśmy sobie więc tam i z powrotem wzdłuż wybrzeża, obserwując milionerskie dzieci ujeżdżające swe wypasione jachty.
Na koniec poszliśmy pozwiedzać przedsionek hotelu, który jest jednocześnie mini-centrum handlowym. A potem wystarczyło nam tylko czasu żeby wrócić do Dubai Mall, wstąpić na mały lanczyk do sklepu i wrócić do autokaru, a potem na statek.
Widok na hotel ze strony kolejki.
Następnego dnia przybiliśmy do portu w Dubaju. Co najdurniejszego jest w porcie w Dubaju to to, że nie można się po nim poruszać pieszo. Czyli nie można sobie z niego po prostu wyjść. Trzeba albo wziąć taksówkę, albo autobus turystyczny, tzw. hop-on hop-off bus. Po przeliczeniu kosztów wyszło nam, że bardziej do naszych celów opłaca się nam autobus, który i tak kosztował niemało, bo jakieś 45 funtów na łebka w najtańszej opcji. A cel mieliśmy jeden - Jumeira Beach. A potem co popadnie. No to pojechaliśmy na słynną dubajską plażę miejską, czyli dla każdego. Plaż bowiem w Dubaju jest do upęku, ale prawie wszystkie są prywatne i trzeba zapłacić wstęp do hotelu przy której się znajdują. I tu wyjaśnię wątpliwości. Nie jesteśmy aż takimi gównojadami, żeby nas na taksówkę nie było stać czy na piwo w hotelu. Niestety, znowu byliśmy ograniczeni czasowo, bo statek odbijał z portu o 18.30 więc najpóźniej o 18.00 musieliśmy być z powrotem. Na plażę chciałam pójść, ale nie plażować, jeśli wiecie o co mi chodzi, więc całą eskapadę musieliśmy zaplanować z głową. Tak więc, pojechaliśmy tym autobusem, podziwiając widoki z górnego otwartego pokładu, słuchając komentatora przez słuchawki.
Oczywiście ze wszystkich stron widoczna była Burj Khalifa.
Muzeum Przyszłości, bardzo skomplikowany budynek zbudowany specjalnie na Expo 2020.
A ten budynek pod spodem zaciekawił nas szczególnie, ponieważ gdy byliśmy tam w maju 2018 to był niedokończony, brakowało kilkunastu górnych pięter. A teraz proszę.
I Burj Khalifa jeszcze raz. Naprawdę, nie sposób się oprzeć.
Na szczęście w tych autobusach dają zimniutką wodę, bo byśmy tam zupełnie pousychali, tak było gorąco. Wysiedliśmy przy plaży całkiem niedaleko Burj Al Arab, pomoczyliśmy się chwilę w cieplutkiej czyściutkiej wodzie, pozbieraliśmy kilka muszelek, posiedzieliśmy na białym piasku i po godzinie zebraliśmy się do odwrotu.
Jak się okazało, czasu wystarczyło nam na jedną jeszcze tylko pętlę autobusem, która trwała jakieś trzy godziny. Gdybyśmy mieli cały dzień, moglibyśmy znacznie fajniej spędzić czas, no ale mieliśmy co mieliśmy. Powiem, że ta najdłuższa pętla była całkiem fajna, bo objechaliśmy cały Dubaj w okolicach, w których byliśmy mało albo wcale poprzednim razem, czyli tak zwany Stary Dubaj.
Wejście do Dubai Medina, czyli do targowiska.
Poniżej Dubai Creek, czyli sztucznie stworzony kanał-rzeka, z lokalsami łowiącymi ryby.
Przepłynięcie na druga stronę specjalną tradycyjną łódką dhow kosztuje dinara, czyli chyba złotówkę.
No i kilka migawek z podróży.
Miło nam było zobaczyć nasz miodowomiesięczny hotel. Uśmiechnęliśmy się na wspomnienie.
I niedawno wybudowany budynek, tzw. Dubai Frame, czyli Dubajska Rama, można sobie tam pójść, wjechać windą i przejść po górnej krawędzi. Z dołu tego nie widać bo jest to takie jakby lustro weneckie, ale jak się jest wewnątrz to pośrodku podłoga jest zupełnie przezroczysta, jakby się stało na szkle. Można podziwiać widoki na cały Dubaj, ponieważ rama została postawiona w takim miejscu, żeby sprawiała wrażenie łącznika między starym a nowym Dubajem.
A ten pan to miał po prostu fajne włosy :-)
Dubaj opuściliśmy wieczorem 16-go listopada, a następnego dnia z samego rana byliśmy w Doha.
Doha rankiem.
W ciągu tego krótkiego dnia Katarze można było robić różne rzeczy, my wybraliśmy Safari po pustyni w jeepach :-) No cóż powiedzieć - po prostu jazda po bezdrożach pustyni w Land Roverach!
Normalny odjazd, szczególnie jak zjeżdżaliśmy pionowo w dół po wydmach. Ja od razu dostałam ataku astmy, ale żadna astma nie zakłóci mi radości wariackiej jazdy. Na zdjęciu poniżej widać, że będziemy zjeżdżać w dół. Kierowca obserwował kolegę z prawej, bo mieliśy zjeżdżać w tym samym czasie.
Ja bez butów na pustyni :-)
Jedyny minus, że nie ja kierowałam :-) Nasz kierowca był Pakistańczykiem i ledwo mówił po angielsku, ale po wydmach zasuwał znakomicie. Pewnie wysysają to z mlekiem matki.
Pod spodem ja nad brzegiem morza. Pustynia w Katarze jest jedną z dwócj na świecie, gdzie wydmy wpadają bezpośrednio do morza.
A tu my z naszym kierowcą i jakimś innym, który się podłączył. Nasz to ten mniejszy.
Te góry daleko na horyzoncie to Arabia Saudyjska.
A tu jedziemy brzegiem morza.
Na koniec zatrzymaliśmy sie w nowiutko wybudowanym ośrodku rekreacyjnym na plaży, gdzie pomoczyłam dupsko w wodzie i wypiłam pyszny napój miętowo-mangowy.
Przemysł turystyczny w Katarze dopiero raczkuje, nie ma za wiele ośrodków turystycznych, główną rozrywką jest tu jazda po wydmach.
Powiem Wam, że to była najfajniejsza wycieczka jaką mogliśmy zrobić tego dnia, super doświadczenie. Wróciliśmy zakurzeni ale szczęśliwi. Co jeszcze dodam w tym momencie? Że akurat było jakieś ich katarskie święto w połączeniu z naszą niedzielą (a ich piątkiem), taki ich długi weekend. Ciekawostką było, co zastaliśmy na pustyni. Pełno obozów, tak, ogrodzonych obozów z wielkim namiotami, antenami satelitarnymi, wielkimi dżipami i bukwi czym jeszcze. To katarskie rodziny wybrały się na piknik weekendowy, gdzie największą rozrywką jest - właśnie - jazda po wydmach. W ogóle, przemysł wydmowy widać jest tam dość rozwinięty, bo przy każdym wjeździe i wyjeździe z pustyni stoją stacje pompowania powietrza, coś jakby mobilna stacja benzynowa, z tym, że zamiast benzyny stoją pompy powietrzne. Dlatego, że żeby wjechać na pustynię trzeba spuścić powietrze z opon, a żeby z niej wyjechać na drogę trzeba opony ponownie napompować. Ot taka ciekawostka turystyczna :-)
Wieczorem opuściliśmy Dohę i udaliśmy się z powrotem do Emiratów, do Abu Dhabi. Poniżej Doha nocą. A co się działo w Abu Dhabi to to jest materiał na cąły kolejny odcinek :-)
P.S. Dorzucam zdjęcia do Jordanii i kilka linijek tekstu, jak sie komuś chce to zapraszam ponownie.