poniedziałek, 25 marca 2019

Tajemnica wyjaśniona

Otóż w sobotę pojechałam do domu na zwiady. Bo wtedy co wcześniej to było ciemno, może mi się zwidziało, może w ogóle jest OK z tym żółtym, no po prostu w sobotę było jasno i słonecznie, a wiadomo że lepiej oglądać sytuacje w świetle dziennym. Weszłam na górę. Aż mnie oślepiło. Ukazał się moim oczom taki bowiem widok:


No żółte, żółte jak... ciśnie się niecenzuralne słowo na język ale to na ch* żółte przecież nie jest. A więc jednak się nie pomyliłam. Tak w sumie, to nawet nie wygląda źle ten żółty pokój, ale ja tak nie chciałam żółtego! 
W kącie stała pucha z farbą. Pomazana na żółto, więc nie musiałam otwierać, ale otworzyłam żeby się upewnić. Znaczy najpierw pobiegłam do garażu, wyjęłam skrzynkę z narzędziami Chłopa, a z niej wielki płaski śrubokręt. No bo pazurami przeciez nie da się otworzyć puszki z farbą. Przynajmniej nie moimi.
Otwieram więc tę puszkę, a w niej słoneczko. Spoglądam na etykietkę - bo to specjalna farba jest z mieszalnika - a tam stoi jak byk MOONSHINE. 



No kurde, ale Moonshine to pastelowy zielony. Sprawdzam jeszcze raz email do wykonawcy, czy może ja się pomyliłam w opisie, czy kolory pomieszałam czy co. Nie, wszystko się zgadza. W tym pokoju ma być odcień Moonshine. Patrzę na kartę kolorów. No tak:


OK, na monitorze nie widzicie pewnie barwy właściwej, ale chyba tylko ślepy by nazwał te kolory żółtymi. Zresztą napisane na górze jak byk. 

I tak to tajemnica zielonej pomyłki została odkryta. 
To nie panowie malarze się pomylili. 
To nie ja się pomyliłam.
To te osły w mieszalni farb się pomylili i nalali zły kolor do puszki. Nie poprawiać z tymi osłami :-)

I znowu email do kierownika projektu. Przy okazji wyłuszczyłam kilka innych usterek, które odkryłam przypadkiem i zdokumentowałam telefonem żeby był dowód jakby co. Na przykład dwie dziury wentylacyjne podczas gdy wentylacja jest tylko jedna. Albo odkryte miejsce czekające prawdopodobnie na parapet w kuchni, podczas gdy parapetu tam nigdy nie było, bo był zrobiony z kafelek. A w ogóle, zostało im w sumie tylko dwa tygodnie jeśli mielibyśmy sie wprowadzać do 15-go, bo 14 jest w niedzielę, więc wszystko musiałoby być zamknięte w piątek 12-go. Więc prace budowlane musiałyby zostać zakończone 5 kwietnia, żeby 8 kwietnia panowie mogli wszystko posprawdzać i popodłączać, żeby panowie od podłóg mogli wejść i te podłogi zamontować 9 i 10-go, żeby 11-go firma przywiozła wszystko z przechowalni i żeby 12-go inni panowie mogli nam wszystko poskręcać, powkręcać, podoczepiać i jeszcze raz sprawdzić czy działa. 

A tymczasem na dzień wczorajszy to były tam tylko ściany o sufity i pomalowane dwa pokoje. Zostało jeszcze tylko:
- pomalowanie wszystkich ścian i sufitów
- pomalowanie wszystkich listw przypodłogowych, parapetów, poręczy schodowych i innych elementów drewnianych
- wymienienie schodów
- założenie kafelek w dwóch łazienkach i kuchni, w tym w jednej łazience wciąż są resztki starych kafelek na ścianie
- wymienienie niektórych drzwi i doprowadzenie do stanu poprzedniego pozostałych
- założenie podłogi z litego drewna na dole domu
- założenie wykładzin i specjalnych podłóg w łazienkach
- zamontowanie kuchni i wszystkich w niej sprzętów
- zamontowanie wszystkich lamp i źródeł światła
- zamontowanie wszystkiego innego, czyli gniazdek elektrycznych, włączników światła, alarmu, przeciwwłamaniowego, czujników dymu i CO2, kratek wentylacyjnych, pieca gazowego, kaloryferów, kabiny prysznicowej, kibli, umywalek i sraczyków i  wszystkiego tego co się w domu podłącza,

a potem jeszcze poskręcać nam wszystkie szafki, łóżka i inne meble, które nam porozkręcano w celu wywiezienia i ponawieszać na ścianach te wszystkie obrazki i lustra i telewizory.

Osobiście - ja tego nie widzę. Będziemy się chyba w tym cholernym Edynburgu tentelempać do samiuśkiego maja. 


piątek, 22 marca 2019

Ja nie jestem wiedźmą, ja tylko jestem czarownicą

Wiedziałam, że tak będzie. Wiedziałam. Ale cóż, nie pierwszy raz i pewnie nie ostatni.
Obudziłam się rano w humorze takim, wiecie, nie za bardzo do zycia. A wszystko przez ten sen.
Śnił mi się mój dom. Wchodzę, a tam na podłodze duże reklamówki a w nich puszki z farbami. Zaglądam, sprawdzam czy się nie pomylili, ale nie, wszystko jest tak jak zostało ustalone. Robię obchód domu (kurde, jak na jawie normalnie), patrzę, to nie zrobione, to nie zrobione, ale kilka pokoi już pomalowanych. Hmmm... Ten lekko różowy w salonie to jakiś taki mocniejszy niż mi się wydawało, ten żółtawy co miał być to aż po oczach bije. Niebieski - no jak niebieski, ładny, ale też jakiś za mocny. Ja nie wybierałam oczojebnych kolorów przecież! Jak mi jeszcze korytarz z klatką schodową pomalują mocnym różem, to chyba mnie szlag trafi na miejscu. Co to za farby cholerne, wcale nie taki ejak na próbniku?!
Obudziłam się lekko wstrząśnięta, ale mówię, to tylko sen przecież. Przecież wiem co wybierałam, a fachowcy wiedzą co robią.
Wieczór. Odbieram telefon, dzwoni Chłop, że właśnie wraca do domu i że był w chałupie, odebrał listy i popatrzył ogólnie na postęp robót. Który JEST. I że nawet zaczęli malować, gabinet pomalowany na niebiesko, tylko jest jaśniejszy niż był. No właśnie taki miał być, mówię, jaśniejszy. No i pokój "żółty" pomalowali. Na żółto.
- Eeeeeee???? - pytam - na żółto??
- No na żółto.
- Ale miała być delikatna zieleń.
- No ale jest żółty. Nie do końca jestem pewien, ciemno było. Ale moje oczy widziały żółty.
- Kurde, żółty to miał być pokój gościnny, a ten miał być zielony.
Sprawdzam papiery, czy aby pokojów nie pomyliłam przy zamawianiu, ale nie. Wszystko dobrze. Gościnny ma byc żółty a żółty zielony. Fak.
Pojechaliśmy na badminton, po badmintonie do chałupy bo nie mogłam wytrzymać i musiałam sprawdzić na własne oczy. Świecimy latarkami, bo prądu wciąż nie ma. Kurde, żółty. Na szczęście w każdym pokoju panowie poukładali sobie odpowiednie puszki z farbami, więc dowód mam, że ta puszka nazywa się Heavenly Glow a nie Moonshine, jak miało być. Panowie pomylili pokoje!
Na całe szczęście wszystkie inne pokoje mają dobre kolory, ale zielonego nie było wcale.
No dobra, pochwaliłam Chłopa za obserwację koloru (ostatnio nie zauważył, że zamontowali zielone wodoodporne płyty w łazienkach, bo wydawały mu się szare, też jeździłam jak szaleniec sprawdzać) i zaczęłam intensywnie myśleć. No od biedy może być, bo ładnie wygląda. Ale ja chciałam zmiany, a nie żółty zamienić na inny żółty. No ale trudno, może damy radę się przyzwyczaić, że pokój gościnny będzie zielony. Mówię do Chłopa:
- No dobra, nie będziemy panikować, najwyżej zasłony zawieszę "na odwrót" czyli te z żółtego do zielonego i odwrotnie.
Ale przyszedł dzień, a ja nie przestałam myśleć o tych kolorach. No nijak, ale to nijak moja wyobraźnia nie może się przyzwyczaić do niezaplanowanych zmian kolorystycznych. Owszem, szafa w kocim pokoju pasuje do obu kolorów, ale szafa w pokoju gościnnym za cholerę nie będzie pasować do zielonego. Taki kolor drewna, że do zielonego nie pasuje i już!
Podjęłam decyzję. Zadzwoniłam z samego rana do kierownika projektu. Nie, nie krytykowałam, nie żądałam zmian, nie kazałam przemalowywać. Tylko powiedziałam, że panowie pomali ten i ten pokój złym kolorem. Kierownik projektu posprawdzał w papierach, potwierdził co miało być a co nie jest i powiedział że zajmie się tym. No mam nadzieję.
Nie wiem co widzicie na ekranach, bo każdy jest innym, ale różnicę chyba widać gołym okiem, co nie?

 

Tak że, tego... czarownicą jestę. Przepowiadaczką katastrof i innych wzniosłych wydarzeń. I jak tu żyć, moi mili, jak tu żyć... 



wtorek, 19 marca 2019

Strachy na lachy

Marazm i ociężałość. Przygnębienie i niemożność robienia tego co by się chciało. Ciągłe poddenerwowanie, chwilami na granicy zapaści. Oto co mi jest. Nie sądzę żeby to była depresja. To po prostu tęsknota za domem, za ogrodem, za swobodą. W wynajętym domu, z którego nie możemy wypuszczać kotów, w którym w dodatku straszy!
Obudziłam się pewnej nocy słysząc jakieś stukanie, przez sen miałam wrażenie że to deszcz bije o szybę, nie deszcz, co ja mówię, grad jakiś! Otwieram oczy, wstaję, podchodże do okna, a tam nic. Sucho, noc dość ładna i bezchmurna. A grad dalej zapierdziela. Próbując zlokalizować hałas, odkryłam że dochodzi z góry, z rogu, po tej stronie gdzie śpi Chłop. Gdzieś na strychu coś robiło niezłe zamieszanie. Chłop się obudził, nasłuchuje. "Szczur" mówi. Jaki szczur, mówię, toż to zdaje się większe od kota. To może lis, wiadomo, lisy po mieście ganiają, nawet jednego widziałam zabitego kilkadziesiąt metrów za domem. No ale gdzie lis na strychu. Idź, mówię, sprawdź czy właz na strych dobrze zamknięty - oczyma wyobraźni już widziałam otwartą klapę, a z niej wypełzające wielkie węże i inne potwory. Klapa zamknięta, klucza nie mamy, a zresztą i tak byśmy nie poszli sprawdzić. Jeszcze by nam te węże i dzikie bestie na głowy pospadały. I koty by nam zeżarły, te bestie, jak nic!
Trochę uspokojeni namierzeniem źródła hałasu, to znaczy uspokojeni że to nie trzęsienie ziemi ani bombardowanie, pogadaliśmy sobie jeszcze chwilę i udało się pozasypiać.
Nie powiem, ciężko było, jako że właśnie jestem w trakcie lektury zbioru opowiadań "Pierwsze słowo" Marty Kisiel i właśnie było o Strasznych Rzeczach Nie Z Tej Ziemi, dlatego wyobraźnia podsuwała coraz to bardziej makabryczne obrazy. Tym bardziej, że czytałam, zby zasnąć. Dla mnie, jak widać horror.
No dobra. Rano uznaliśmy, że to nie mógł być szczur, bo za ciężkie to było, szczura słyszeliśmy innej nocy jak sobie tuptał po strychu to mniej więcej wiemy jaka jest skala. A może to nie był nawet szczur tylko myszka. Albo cholera wie co. W każdym razie, tej nocy to nie było na pewno to samo stworzenie. Ptak - mówię. To na pewno był ptak. Pewnie wleciał i nie mógł się wydostać. Chłop uznał, że pewnie tak, pewnie sowa. Albo chociaż puszczyk, bo podobno one tak w nocy robią, włażą na strychy i tupczą. Tuptają. No szamoczą się.

Nie ma się co dziwić, że mieszkam w domu, w którym straszy. Przecież dzielę łoże z męską czarownicą...