Siódma czterdzieści. Budzi mnie alarm w komórce. Naciskam drzemkę. I kolejną. I kolejną. Ósma zero dwa. Cholera, jeszcze chwilę... ósma czternaście, wylęgam się z kokonu, złażę na dół, automatycznie karmię koty, połykam tabletkę i wracam na górę. Zaglądam do sypialni - Chłopa nie ma. Znaczy jest, bo w łazience go nie ma, to gdzie ma być. Tylko go nie widać, tak się rozpłaszczył i nawet łeb zakrył kołdrą, bo słońce odsłoniłam. Odkrywam rąbek: "A ty do roboty nie wstajesz dzisiaj?" "O kurde, a która godzina?" "Ósma dwadzieścia" i pędzę do łazienki bo jak wstanie to wlezie i będę musiała makijaż kończyć w pokoju. I mówi to baba, która ma w domu trzy łazienki. Chociaż, w sumie to zawsze Chłop udaje się do alternatywnej kiedy mamy clash. No ale szybko, zrobiłam swoje, wracam do sypialni po kolczyki. Bo bez czego jak bez czego ale bez mascary i kolczyków to do pracy nie wychodzę. Chłop zdążył juz nałożyć majtki i siłuje się z dżinsami. Tu podniosła mi się lekko lewa brew. "Czyli jednak postanowiłeś nie iść do pracy dzisiaj?" "Co? Do pracy? Jasne że idę... (chwila konsternacji i widać że w końcu światełko się przebiło przez tunel) Dlaczego ja więc te dżinsy nakładam??..." - gada Chłop sam do siebie. Zawsze bowiem do pracy nakłada normalne czarne spodnie od garnituru, a dżinsy to tylko w weekendy i po pracy.
Uwinęłam się szybciutko ze śniadaniem, buziak na pożegnanie i w samochodzie byłam już za pięć dziewiąta. Do pracy spóźniłam się tylko dwadzieścia pięć minut. Zwaliłam na korki.
A wszystko przez Avengers!
Stare ludzie a głupie. No ale tradycji musiało stać się zadość. Ubiegłą noc spędziłam upojnie w kinie, na premierze najnowszego filmu z udziałem superbohaterów "Avengers Infinity War" (Avengers Wojna bez granic). Wyszliśmy z kina po trzeciej nad ranem, w łóżku byliśmy około czwartej. Jestem niewyspana, to prawda, ale na pewno nie żałuję.
Film wbił mnie w fotel i pozostawił... takie fajne słowo po angielsku speechless. Czyli oniemiałą. W sumie to działo się tyle, że muszę zobaczyć go jeszcze raz, na spokojnie.
Jak ktoś lubi a nie widział (co bardziej niż prawdopodobne, bo co za debil chodzi do kina o północy) to niech leci do kina raz dwa. Więcej nie powiem.
czwartek, 26 kwietnia 2018
wtorek, 24 kwietnia 2018
A bo tyle się działo
Aż trudno uwierzyć, że ostatnio napisałam tu ponad tydzień temu! Kto ma fejzbuka ten wie, a kto nie ma to się teraz dowie, że chora byłam. A poza tym, w pracy urwanie głowy i w domu urwanie głowy, a na dodatek nawiedzili nas teściowie. O co trochę zła byłam na początku, bo nie czułam się najlepiej, ale machnęłam na to ręką i jak przyjechali w piątek to przywitałam ich w piżamie i poszłam do łóżka. Nie, nie przyjechali znienacka, oczywiście że się zapowiedzieli i ja się zgodziłam, no to musiałam trzymać fason. Zresztą, wizyta ta była przełożona, bo mieli przyjechać na "próbę przedweselną" tydzień temu, ale teściowa ponoć zrobiła straszny cyrk w domu, głowę sobie rozwaliła spadając z szafy (!), wysmarowała siebie i całą łazienkę czymś niezbyt przyjemnie pachnącym, teść przez kilka dni tylko mył, przebierał, prał i sprzątał. A sam ma już przecież siedemdziesiąt pieć lat. Niestety, te kilka dni zmusiły go do podjęcia decyzji o oodaniu jej do domu opieki kiedy tylko to będzie możliwe, a raczej będzie niemożliwe przed ślubem, istnieje więc prawdopodobieństwo że na ślubie jedynego syna nie będzie, choć bardzo by chciał. Stąd ta wizyta.
Faktycznie, teściowa jest już w czarnej dupie. Nie wiadomo, czy kogokolwiek rozpoznaje, wypełnia polecenia, typu "usiądź, zjedz, idziemy spać, idziemy tam i tam", czasami wykrzyknie "O, dobrze Cię znowu widzieć" do kogoś z nas, ale generalnie nie kojarzy już nic. Cały dzień chodzi po domu, otwiera drzwi, zamyka drzwi, i chodzi, otwiera, zamyka, albo i nie zamyka, a najgorsze że chodzi tak i rozmawia, nie wiemy z kim. Powtarza w kółko te same zdania jak mantrę, akcentując wyrazy jak dziecko akcentuje wierszyk. Przez ten weekend nasłuchaliśmy się tyle, że w niedzielę wieczorem w głowach powtarzały się nam te same sentencje, jak powracająca natrętnie zasłyszana piosenka:
"Doktor chce Cię widzieć o dwunastej, to jest mój dom, a nie twój, musisz stąd iść. Natychmiast." Coś tam innego się pojawia co jakiś czas, jak na przykład "śmierdzi w tej łazience, nie zostanę tu ani chwili dłużej" "już nie zniosę tych zapachów, cały dom jest przemoczony do nitki" "znów pali te papierosy, śmierdzi w całym domu, niech już idzie lepiej do domu". A potem znowu "Doktor chce Cię widzieć o dwunastej, to jest mój dom, a nie twój, musisz stąd iść. Natychmiast." I zmowu i znowu. A najgorsze jest, że ona tak chodzi pomiędzy pokojem a kuchnią, gada na cały regulator i na przykład patrzy na Ciebie i wygląda jakby mówiła do Ciebie, choć wiesz, że wcale tak nie jest.
Wieczorem, kiedy leżeliśmy już w łóżku, Chłop znienacka powiedział: "Wiesz co, jak kiedykolwiek będę w takim stanie jak matka, to proszę Cię żebyś wzięła poduszkę i mnie nią przydusiła. Obiecaj mi to". No kurwa. Jak mogę obiecać coś takiego??
Wczoraj obejrzałam w kinie film "The Leisure Seeker". W Polsce premiera będzie 25 maja i film nazywa się "Ella i John". Film uznałam za bardzo dobry, opowiada historię starszego małżeństwa, które wyrusza w niezaplanowaną podróż, aby odwiedzić dom Ernesta Hemingwaya, mieszczącego się w Key West na Florydzie. Podróż jest jednocześnie ucieczką od dorosłych, nadopiekuńczych dzieci i lekarzy. John (Donald Sutherland) cierpi na alzheimera, a jego żona, Ella (Helen Mirren), jest w ostatnim stadium raka. Postanawia wykorzystać wspólny czas, jaki im pozostał, na próbach przypomnienia swojemu mężowi, jakim kiedyś był człowiekiem. Tak nam się wydaje, ale koniec jest tak samo zaskakujący jak i przemyślany. Dlaczego o tym piszę? Bo po tym weekendzie spędzonym z teściami film nabrał innej treści, a prośba Chłopa okazała się nie taka znowu niezwykła.
Faktycznie, teściowa jest już w czarnej dupie. Nie wiadomo, czy kogokolwiek rozpoznaje, wypełnia polecenia, typu "usiądź, zjedz, idziemy spać, idziemy tam i tam", czasami wykrzyknie "O, dobrze Cię znowu widzieć" do kogoś z nas, ale generalnie nie kojarzy już nic. Cały dzień chodzi po domu, otwiera drzwi, zamyka drzwi, i chodzi, otwiera, zamyka, albo i nie zamyka, a najgorsze że chodzi tak i rozmawia, nie wiemy z kim. Powtarza w kółko te same zdania jak mantrę, akcentując wyrazy jak dziecko akcentuje wierszyk. Przez ten weekend nasłuchaliśmy się tyle, że w niedzielę wieczorem w głowach powtarzały się nam te same sentencje, jak powracająca natrętnie zasłyszana piosenka:
"Doktor chce Cię widzieć o dwunastej, to jest mój dom, a nie twój, musisz stąd iść. Natychmiast." Coś tam innego się pojawia co jakiś czas, jak na przykład "śmierdzi w tej łazience, nie zostanę tu ani chwili dłużej" "już nie zniosę tych zapachów, cały dom jest przemoczony do nitki" "znów pali te papierosy, śmierdzi w całym domu, niech już idzie lepiej do domu". A potem znowu "Doktor chce Cię widzieć o dwunastej, to jest mój dom, a nie twój, musisz stąd iść. Natychmiast." I zmowu i znowu. A najgorsze jest, że ona tak chodzi pomiędzy pokojem a kuchnią, gada na cały regulator i na przykład patrzy na Ciebie i wygląda jakby mówiła do Ciebie, choć wiesz, że wcale tak nie jest.
Wieczorem, kiedy leżeliśmy już w łóżku, Chłop znienacka powiedział: "Wiesz co, jak kiedykolwiek będę w takim stanie jak matka, to proszę Cię żebyś wzięła poduszkę i mnie nią przydusiła. Obiecaj mi to". No kurwa. Jak mogę obiecać coś takiego??
Wczoraj obejrzałam w kinie film "The Leisure Seeker". W Polsce premiera będzie 25 maja i film nazywa się "Ella i John". Film uznałam za bardzo dobry, opowiada historię starszego małżeństwa, które wyrusza w niezaplanowaną podróż, aby odwiedzić dom Ernesta Hemingwaya, mieszczącego się w Key West na Florydzie. Podróż jest jednocześnie ucieczką od dorosłych, nadopiekuńczych dzieci i lekarzy. John (Donald Sutherland) cierpi na alzheimera, a jego żona, Ella (Helen Mirren), jest w ostatnim stadium raka. Postanawia wykorzystać wspólny czas, jaki im pozostał, na próbach przypomnienia swojemu mężowi, jakim kiedyś był człowiekiem. Tak nam się wydaje, ale koniec jest tak samo zaskakujący jak i przemyślany. Dlaczego o tym piszę? Bo po tym weekendzie spędzonym z teściami film nabrał innej treści, a prośba Chłopa okazała się nie taka znowu niezwykła.
Nie wiem jak odbędzie się ten ślub i spędza mi to sen z powiek.
poniedziałek, 16 kwietnia 2018
Weekend w obrazkach
W czwartek roboty ogródkowe zostały zakończone, więc piątek spędziliśmy na kontemplowaniu. W sobotę natomiast zabraliśmy się do pracy. Bo z ogrodem to tak jak z chałupą, wybudujesz i niby masz, ale trzeba wykończyć, udekorować, umeblować. No i my właśnie zaczęliśmy prace wykańczające (nie poprawiać!), wykończeni jesteśmy oboje, nie wiem jakim cudem się dzisiaj w robocie jeszcze trzymam.
Nawet nie będę wymieniać zakresu robót, tyle tego, a każda pierdoła wymaga dużo czasu i wysiłku. Nie miałam czasu na porobienie właściwych zdjęć, ani nie mam czasu na napisanie właściwego posta, tak że ogródkiem się pochwalę jak skończę nasadzać (?!?), a dzisiaj tylko historyjka obrazkowa, żebyście nie myśleli, że zniknęłam.
Nawet nie będę wymieniać zakresu robót, tyle tego, a każda pierdoła wymaga dużo czasu i wysiłku. Nie miałam czasu na porobienie właściwych zdjęć, ani nie mam czasu na napisanie właściwego posta, tak że ogródkiem się pochwalę jak skończę nasadzać (?!?), a dzisiaj tylko historyjka obrazkowa, żebyście nie myśleli, że zniknęłam.
SOBOTA
Tiggy 2
Tiggy Właściwy i Tiggy 2
NIEDZIELA
Pozdrawiam!
Subskrybuj:
Posty (Atom)