Sernik miał na górze piankę bezową, ale nie miała wyschnąć jak beza tylko pozostać piankowa i miękka. I taka pozostała, a z czego jestem dumna.
A najbardziej dumna jestem z rosy, bo podobno w piekarnikach z nawiewem nie wychodzi, a mnie wyszła i to jeszcze jaka!
A potem musiałam wysprzątać kuchnię, bo mnie przy tym pieczeniu się, jak zwykle, trochę narozrabiało. No i przyszedł czas na malowanie kibelka. Oczywiście zapomniałam już jak to jest i się trochę przeliczyłam. Zanim ponaklejałam te taśmy ochronne, zanim pozabezpieczałam całość przed wypaćkaniem, to trochę czasu minęło. Faktycznie, same ściany to szybciutko, ale całe to przygotowywanie to myślałam że mnie szlag weźmie. No ale w końcu jakoś pomalowałam, to trzeba było sprzęt doczyścić, żeby był gotowy na następną warstwę, bo przemalowywałam z ciemnego na jaśniejszy więc na jednej warstwie się nie skończyło. Ani nawet na dwóch. W sobotę bowiem dopiero musiałam dokończyć malowanie, jako że ta cholerna zielona farba przebijała przez dwie warstwy nawet. Nie mocno co prawda, Chłop nawet nie widział, ale ja widziałam i mnie bardzo w oczy kłuło. A potem pomalowaliśmy jajka, miało być jedenaście, ale wyszło osiem bo trzy stłukłam. Chłop je zabarwił i tak, pędzelkiem :-)
Machnęłam jeszcze w sobotę sałatkę i ćwikłę, a pod wieczór jeszcze żurek. A w niedzielę, jak zapowiadałam, pobudziliśmy się wcześniej, ale po co człowiek będzie wstawał, do czego? Koty się nakarmiło i z powrotem do wyra. I tak zleciało do dwunastej dwadzieścia. Po czym uznaliśmy że zgłodnielim i przekąszać trzeba. No to szybko usmażyłam święconkę, podgrzałam żurek, Chłop nakrył do stołu i tak sobie zasiedliśmy w spokoju, pijąc po drodze pyszną kawkę. A potem spędziliśmy cały dzień na kanapie jak jakie lwy, przekładając tylko części ciała z jednej strony na drugą, nadrabiając zaległości w oglądaniu telewizji, bo ten telewizor tylko wisi na ścianie i kurz zbiera. Obejrzeliśmy więc "Charlie and the chocolate factory" starą wersję z 1971, potem jakiś tam odcinek "Carry on" (brytyjski sitcom komediowy z lat sześćdziesiątych), przy któym się uśmiałam po same pachy, potem "Ice Age", potem nową wwersję "Charlie and the chocolate factory", a potem jeszcze coś i tak nam zleciał dzień.
W poniedziałek Chłop poszedł do pracy, bo tutaj to nie jest już święto, a ja zostałam sama w domu, więc łaziłam tak z kąta w kąt, starając się coś tam posprzątać, coś tam poukładać, pobawić się z kotami, wyjść nawet nie było jak bo zimno, mroźno i wiało okrutnie sypiąc śniegiem co chwila. A wieczorem poszliśmy sobie do kina na komedię "Blockers", po polsku to chyba "Strażnicy cnoty" i dokładnie o tym ten film jest. Durna ta amerykańska komedia jak większość, ale bawiłam się świetnie i wyrechtałam się za wszystkie czasy. Szok przyszedł na koniec, jak trzeba było wyjść z kina. I żeby wytłumaczyć o co chodzi, muszę zdradzić trochę fabuły. Otóż film jest o grupie nastolatków kończących szkołę i wybierających się na prom (amerykański bal maturalny), który dla wszystkich ma być najwspanialszym i niezapmnianym do końca życia doświadczeniem. Trzy przyjaciółki zawiązują pakt, w którym zapowiadają utratę dziewictwa w tę noc. Przypadkowo (lub nie) dowiadują się o tym ich rodzice, którzy są również kimś w rodzaju przyjaciół. I zaczyna się pościg z czasem i z nic nie przeczuwającymi nastolatkami, aby ich powstrzymać przed spełnieniem zamiaru. Dorośli wkraczają w świat młodzieży, który dla nich jest czymś magicznym i niestety, nie za bardzo zrozumiałym, a młodzież ma jedną i nieodwołalną zasadę na tę noc: zero dorosłych.
Jak już powiedziałam, bawiłam się świetnie, podobnie jak cała widownia, która chichotała uroczo na widok majtek. Ale kiedy przyszło wyjść z sali, poczuliśmy się jak ci rodzice z filmu, którzy mieli zakaz wstępu na imprezę. Głupio i staro. Najstarszy szacowany przez nas wiek wszystkich (!) widzów to 25 lat. I tylko my, jak te stare dziady. Hi hi hi!