Pierwszy dzień w pracy. Niby nic, niby wszystko łatwo i lekko, a jednak masakra. Tak ten dzień się dłuży, że nie wiem jak ja to przeżyję. W wszystko na własne życzenie...
Już się chwaliłam, że w sobotę wygrałam turniej badmintona. Nie spodziewałam się, że tak dużo mnie to kosztowało. Wieczorem już bylam cała obolała, a w Sylwestra to dopiero się zaczęły zakwasy. Co prawda, do tych jakie mieliśmy po wycieczce na Kasprowy to się nie umywały, ale przecież czekała mnie nieprzespana noc. Zostaliśmy bowiem zaproszeni do znajomych na domówkę. Było całkiem fajnie i przyjemnie, prosecco lało się strumieniami, w końcu o trzeciej nad ranem postanowiliśmy opuścić imprezę i powrócić do domu na piechotę. 5 kilometrów pod górę! Ale co tam, gorąco nam było, bo założyliśmy po dodatkowym swetrze i tak jakoś jak para bałwanów dotoczylyśmy się w końcu po godzinie. Przy okazji dostałam czkawki pijackiej, a z moją czkawką nie ma żartów, więc przez niemal połowę drogi Chłop próbował mnie zagadywać, straszyć i nie wiem co jeszcze, musiałam się zatrzymać, uspokoić oddech i pooddychać głęboko, po dwóch takich próbach czkawka odpuściła, a my byliśmy już pod domem. Jako że było już po czwartej nad ranem, nasypaliśmy kotom żarcia, żeby nas nie pobudziły za trzy godziny i poszliśmy spać. Spaliśmy długo, ale z przerwami, bo nas bolały głowy. Oczywiście. A jak już się wylęgliśmy z pieleszy, wstawiłam zupę ogórkową, którą nazywam pierwszą pomocą w kacowych przypadkach i poszliśmy (tak, tak - na piechotę!) po samochód, który zostawiliśmy na parkingu u znajomych poprzedniego wieczoru. Czyli znowu pięć kilometrów, na kacu, dobrze że tym razem w dół. A potem zjedliśmy przepyszną gorącą zupkę ogórkową, która Chłopu bardzo smakowała, choć jadł taką pierwszy raz w życiu. Stwierdził potem, że powinniśmy więcej zup gotować. No może. Ja tam nie przepadam, tylko w nagłych wypadkach.
Popołudnie i cały wieczór pierwszego stycznia spędziliśmy przed telewizorem, z przerwami na posiłki. Których było kilka, jako że mój kac ma to do siebie że lubi dużo jedzenia. I piwo bezalkoholowe, bo pić się chciało, oj chciało. Co oglądaliśmy to nie wiem, bo co chwilę przysypiałam, a ból głowy przychodzil i odchodził i tak w kółko, jakoś dotoczyliśmy się do drugiego stycznia. Na szczęście w Szkocji drugi stycznia jest też wolny od pracy, wiedzą co robią. Trzeba odpocząć po wypoczynku. Tak więc wczoraj dzień spędziliśy bardziej produktywnie, moje wszystkie zakwasy i inne bóle minęły, więc mogłam się w pełni poświęcić oglądaniu skoków i poszukiwaniu inspiracji artystycznych w internecie. W tym czasie Chłop wysprzątał cały dom, w nagrodę dostał na kolację pieczonego ziemniaka z tuńczykiem i resztki sylwestrowego podeschniętego ciasta. Udało nam się również wyjść do kina po raz pierwszy w tym roku i od razu bingo - myślę że obejrzeliśmy jednego z faworytów do Oscara. Świetny film, nieco dziwny tytuł, po polsku "Trzy bilboardy za Edding, Missouri". Jeszcze go w polskich kinach nie ma, ale jak będzie to naprawdę polecam.
Około godziny jedenastej wieczorem uznałam, że pora spać, bo rano przecież do pracy. Chłop jeszcze coś tam gadał z Alexą, więc poszłam sobie namalować szlaczek, głównie żeby wykończyć stare pisaki. I tak sobie malowąłam, malowałam, aż Chłop przyszedł i nakazał odwrót do sypialni, bo już była pierwsza! No to poszłam, długo nie mogłam zasnąć, a potem śniły mi sie kolorowe motylki, a po nich zostałam zwerbowana do nowego filmu o piratach z Karaibów i nawiązałam przyjaźń z Johnym Deppem. Z którym na końcu zrobiłam sobie selfie, okazało się jednak że bateria się w telefonie wyczerpała... I tak to z tymi snami.
A rano zwlekłam się z łóżka nieco tylko mniej świeża niż ciepłe mleko prosto od krowy, po raz pierwszy od dwóch tygodni pożarłam śniadanie i udałam się do pracy. Puste drogi, pusty parking, oby tak codziennie. Aha, bardzo boli mnie prawa ręka. Mam nadzieję że to od ściskania tych cholernych pisaków poprzedniej nocy a nie od machania wiosłem na planie filmowym ;-)
środa, 3 stycznia 2018
niedziela, 31 grudnia 2017
Ostatni post w tym roku
Nic wielkiego. Ostatni dzień roku. Sentymentalnie, melancholijnie, ckliwie, podsumowałam go sobie i wyszło, że był to fajny rok. Człowiek tak narzeka, narzeka, wymyśla coraz to nowe problemy, a jednak w sumie i tak wychodzi, że te wszystkie rozterki, stresy i nerwy nie były wcale potrzebne. Tak że rok był fajny, a zakończenie jeszcze fajniejsze, bo wczoraj wygrałam po raz pierwszy coroczny świąteczny turniej badmintona. Dostałam wielki puchar przechodni, stoi sobie dumnie na półce.
A co jeszcze? Amazon wyszedł z siebie. Dziś niedziela, ostatni dzień roku, a oni mi o jedenastej rano dostarczyli moje kredki i pisaki. No to zaczynam nowy rozdział w życiu, czyli bycie artystkom. Już pokolorowałam kolejny obrazek :-)
Jaki będzie nowy rok? Na pewno dla mnie bardzo ważny, bo planuję wielką rzecz, a na pewno po drodze wpadną inne Wielkie choć Nieco Mniejsze Rzeczy. Życzę sobie umiarkowanego spokoju i nowych, wykonalnych pomysłów na przyszłość, bo trzeba być umysłowo aktywnym żeby długo żyć. Tak dowiedli naukowcy z wielku uniwersytetów. A moim Czytelnikom życzę wytrwałości w obserwowaniu moich poczynań i dziękuję, że jesteście ze mną kolejny rok. Idę piec ciasto na wieczorne balety. Do zobaczenia w Nowym Roku!
Puchar szczególnie dla mnie wyjątkowy, bo ufundowany w celu uczczenia pamięci naszego kolegi Andrew Broadley, który wygrał ten turniej kilka razy. Andrew zginął w wypadku motocyklowym kilka miesięcy temu, osieracając trójke dzieci. W moim sercu zapisał się szczególnie, bo był moim instruktorem jazdy na motorze i to on wyprowadził mnie na drogi. Spoczywaj w pokoju, Andy.
A co jeszcze? Amazon wyszedł z siebie. Dziś niedziela, ostatni dzień roku, a oni mi o jedenastej rano dostarczyli moje kredki i pisaki. No to zaczynam nowy rozdział w życiu, czyli bycie artystkom. Już pokolorowałam kolejny obrazek :-)
Jaki będzie nowy rok? Na pewno dla mnie bardzo ważny, bo planuję wielką rzecz, a na pewno po drodze wpadną inne Wielkie choć Nieco Mniejsze Rzeczy. Życzę sobie umiarkowanego spokoju i nowych, wykonalnych pomysłów na przyszłość, bo trzeba być umysłowo aktywnym żeby długo żyć. Tak dowiedli naukowcy z wielku uniwersytetów. A moim Czytelnikom życzę wytrwałości w obserwowaniu moich poczynań i dziękuję, że jesteście ze mną kolejny rok. Idę piec ciasto na wieczorne balety. Do zobaczenia w Nowym Roku!
piątek, 29 grudnia 2017
Poświąteczna pożoga artystyczna
W sumie, to nie wiem czemu się tak denerwowałam tą blachą, bo po głębszych oględzinach dwa dni później (ociągałam sie ile mogłam) okazało się że żadnych zadrapań nie ma, a to co widziałam to byl osad po czyściku do piekarnika. Bo jakoś trudno było mi uwierzyć że to można porysować, po tym co ja z tą blacha robiłam. Jednak porządna niemiecka robota. Teść zrehabilitowany, ale problem na linii mycie ręczne - zmywarka pozostał i pozostanie na zawsze. Mamy po prostu różne style życia, a on za wszelką cenę próbuje mnie przekonać, że jego jest lepsze. No nie da się, ja jestem już niestety zupełnie dorosła i od dwudziestu pięciu co najmniej lat prowadzę swoje własne gospodarstwo domowe, więc mam swoje nawyki i metody i moje jest najlepszejsze dla mnie i koniec.
I tak to minęły święta. Wigilia jak zwykle była hitem, tym bardziej że córka się stawiła jak obiecała, a nie tak jak w zeszłym roku. Skromnie było jak na polską tradycję, tylko ryba po grecku, pierogi z kapustą i grzybami, barszcz z uszkami i dwa rodzaje śledzi. Chleb osobiście pieczony, kompot z suszonych śliwek i rodzynek i sernik z makowcem. Czyli to wszystko co lubię. Dzień świąteczny mieliśmy po brytyjsku, czyli indyk pieczony (nie nadziewany, bo o nadzieniu nikt nie pomyślał), ziemniaczki pieczone, pieczona marchewka i parsnip, który długo uważałam za korzeń pietruszki a jest to po prostu pasternak, brukselka gotowana i gravy czyli rzadki sos. I powinien być sos żurawinowy, którego zapomniałam zrobić, a przecież kupiłam świeże żurawiny. Zamroziłam, będzie na potem :-) A na deser był Christmas Pudding, czyli coś co nawet ciastem nie jest, nie wiem jak to nazwać, ale dość dobre. Po prostu deser z suszonych owoców. Kupiony w Aldi. Bo kto by to gotował.
W drugi dzień świąt, jak co roku miałam urodziny, więc kicha. W trzeci dzień świąt goście pojechali, a my mieliśmy w końcu czas na odpoczynek. Zrobiliśmy sobie więc wycieczkę po sklepach, bo mieliśmy jedną rzecz do kupienia, ale z powodu wyprzedaży oczywiście kupiliśmy więcej niż potrzebowaliśmy, a jeszcze więcej pozostało nie kupione, bo albo rozmiar nie taki albo kolor nie ten.
A dnia następnego (czyli wczoraj) uruchomiłam swoje zapędy artystyczne. Otóż bowiem zakupiłam byłam sama sobie w prezencie świątecznym dwa zestawy kolorowanek dla dorosłych, nie żeby jakieś zboczone tylko bardzo fajne z bardzo drobnymi elementami kolorowanki relaksujące. Chłop wygrzebał gdzieś z czeluści garażu kredki i pisaki i przystąpiłam do kolorowania.
I tak to minęły święta. Wigilia jak zwykle była hitem, tym bardziej że córka się stawiła jak obiecała, a nie tak jak w zeszłym roku. Skromnie było jak na polską tradycję, tylko ryba po grecku, pierogi z kapustą i grzybami, barszcz z uszkami i dwa rodzaje śledzi. Chleb osobiście pieczony, kompot z suszonych śliwek i rodzynek i sernik z makowcem. Czyli to wszystko co lubię. Dzień świąteczny mieliśmy po brytyjsku, czyli indyk pieczony (nie nadziewany, bo o nadzieniu nikt nie pomyślał), ziemniaczki pieczone, pieczona marchewka i parsnip, który długo uważałam za korzeń pietruszki a jest to po prostu pasternak, brukselka gotowana i gravy czyli rzadki sos. I powinien być sos żurawinowy, którego zapomniałam zrobić, a przecież kupiłam świeże żurawiny. Zamroziłam, będzie na potem :-) A na deser był Christmas Pudding, czyli coś co nawet ciastem nie jest, nie wiem jak to nazwać, ale dość dobre. Po prostu deser z suszonych owoców. Kupiony w Aldi. Bo kto by to gotował.
W drugi dzień świąt, jak co roku miałam urodziny, więc kicha. W trzeci dzień świąt goście pojechali, a my mieliśmy w końcu czas na odpoczynek. Zrobiliśmy sobie więc wycieczkę po sklepach, bo mieliśmy jedną rzecz do kupienia, ale z powodu wyprzedaży oczywiście kupiliśmy więcej niż potrzebowaliśmy, a jeszcze więcej pozostało nie kupione, bo albo rozmiar nie taki albo kolor nie ten.
A dnia następnego (czyli wczoraj) uruchomiłam swoje zapędy artystyczne. Otóż bowiem zakupiłam byłam sama sobie w prezencie świątecznym dwa zestawy kolorowanek dla dorosłych, nie żeby jakieś zboczone tylko bardzo fajne z bardzo drobnymi elementami kolorowanki relaksujące. Chłop wygrzebał gdzieś z czeluści garażu kredki i pisaki i przystąpiłam do kolorowania.
Pierwsza strona z kolorowanki wygląda tak:
No to zaczynamy. Powiem szczerze, że zabierałam się do tego jak do jeża. Hmm.... kiedy to ja ostatnio kolorowałam. Osobiście to chyba ze trzydzieści pięć lat temu, a z dziećmi to dwadzieścia. Najpierw ostrożnie próbowałam wyobrazić sobie, co ja z tym wszystkim chcę właściwie zrobić.
Okazało się, że pisaki są stare a kolory dość ponure. Kojelny rząd kółek zrobiłam więc kredkami.
Ale kredki też okazały się do dupy. Twarde i stare. Łamały się przy każdej próbie strugania. No ale jak postanowiłam tak dokończyłam.
Zupełnie dokończone dzieło wygląda tak. Nie jestem zadowolona, ale ta próba dała mi bardzo dużo do myślenia. Kolejny dzień spędziłam na poszukiwaniu odpowiedniego sprzętu do rysowania. Bo postanowiłam, że nauczę się, Proszę Państwa, być artystką. Po przeczytaniu kilkunastu komentarzy, obejrzeniu kilkunastu demonstracji na YouTube i przemyśleniach własnych, zamówiłam zestaw 48 kredek Prismacolor Premier, zestaw 30 cieńkich pisaków Staedler Triplus Fine Liner i temperówkę do kredek Staedler. Przy okazji olśniło mnie, że moje dzieci przez całe swoje dziecięctwo używały drogich, bardzo dobrej jakości kredek, od Koh-i-Noor do Faber Castell, więc to dlatego ich obrazki są pomimo upływu lat nadal żywe i pełne kolorów. A poza tym, jak jeszcze raz zechca nazwać mnie złą matką to mam argument nie do odparcia. Zła matka nie kupuje dzieciom kredek Faber Castell i farbek Windsor & Newton oraz złotych strun D'Addario do skrzypiec. O!
I teraz mam przynajmniej wytłumaczenie dlaczego wydałam 50 funtów na kredki.
Przy okazji zapytam moje Czytelniczki i Czytelników, bo wiem że conajmniej kilkoro z nich para się sztuką, jakie macie doświadczenia z kolorowankami i kredkami, na co powinnam zwrócić uwagę, jak dobierać kolory, jaki sprzęt i tak w ogóle, jakieś porady dla początkującej "art-ystki"?
Fajnym artystycznym akcentem świątecznym był prezent od córki. Moje dwa koty oprawione w ramkę. Córka co prawda specjalizuje się w portretach ludzkich i zwierząt jeszcze (jak twierdzi) nie potrafi, ale ten obrazek odzwierciedla moje dwa kotwory bardzo dosadnie i z powodów sentymentalnych zawisł w gabinecie na ścianie sąsiadującej z moim biurkiem. Na której to ścianie mają zawisnąć te wszystkie motylki, koniki i tęcze.
A dzisiaj dorwałam w poświątecznej wyprzedaży dwa obrazy, na które polowałam od dłuższego czasu, naszej lokalnej artystki Shirley MacArthur. Oczywiście reprodukcje, bo na oryginały mnie nie stać, a poza tym ona sama oryginałów już nie ma bo wyprzedała. Wiszą sobie teraz moje kopie majestatycznie na ścianach przy schodach. Kolejne cztery zamówione przez internet :-)
A jak ja będę już Wielko Artystkom, to sobie sama takie namaluję i ponawieszam wszędzie, gdzie tylko będzie wolne miejsce. I Wam też wyślę, a co!
Subskrybuj:
Posty (Atom)