No ale do brzegu.
Zabierałam się więc do pisania, gdy wyskoczyła mi zakładka z emailem. Otwieram, a tam - nie-do-uwierzenia - sprawdzam nadawcę jeszcze raz. O jaciesmole.
Nadawca: Reklamacje.pks.xxx, Odpowiedź na Nieuprzejme zachowanie kierowcy.
Cytuję. Albo nie zacytuję, bo na końcu jest jest formuła: Niniejsza korespondencja, a także dołączone do niej pliki mogą zawierać treści o charakterze poufnym. Dlatego też treść e-maila i załączników kierowana jest wyłącznie do wiadomości adresata. Jeśli nie są Państwo adresatami wiadomości, informujemy, że ujawnienie i dystrybuowanie tej korespondencji jest niedozwolone.
No więc nie zacytuję. Ale odpowiedź jest mniej więcej taka, przepraszają za zainstniałe nieprzyjemności i dziękują za przekazane uwagi na temat realizacji przedmiotowego kursu (z obsługi klienta chyba!) oraz informują, że wobec kierowcy zastosowano konsekwencje służbowe. Nie piszą jakie te konsekwencje, ale to chyba nie ważne, co nie? I w dodatku piszą, że już wprowadzili działania naprawcze, żeby uniknąć podobnych sytuacji w przyszłości. I podpis z adresem, numerami telefonów, faksów, KRS NIP i REGON.
Szczerze mówiąc, się nie spodziewałam. I nie jest tak bardzo ważne w tym momencie, czy rzeczywiście wprowadzili jakieś działania czy nie, czy kierowca został zdyscyplinowany czy nie, ważne że nastąpiła jakaś reakcja, choćby w postaci odpisania na email. Coś się w tym kraju jednak zmienia.
W dalszym ciągu mam mieszane uczucia i to mi chyba nigdy nie przejdzie. Bo na przykład, gdy byłam w Polsce kilka lat temu, musiałam załatwić parę urzędowych spraw. Na samą myśl o tym dostaję drgawek, bo się po prostu odzwyczaiłam, u nas się nigdzie chodzi, u nas się dzwoni lub emailuje. No ale, poszłam więc do urzędu. Była niewielka kolejka, usiadłam, zapytałam kto ostatni. Ale nie wiedziałam zupełnie jak to coś załatwić, nie miałam ani żadnego druku ani informacji, która być może była gdzieś na tablicy, ale w natłoku papierków po prostu nie widziałam. Poprosiłam więc pana, który wchodził czy mogę wejść z nim tylko o coś zapytać, żeby nie czekać w kolejce niepotrzebnie. Rzeczony starszy pan się zgodził, weszłam, zapytałam, dostałam papierek do wypełnienia, wróciłam i usiadłam w swojej kolejce. I w tym momencie się zaczęło. Czekający Wąsaty Marian wyjechał do mnie z pretensjami, że co ja sobie myślę, że wszyscy czekają, a co to ja jestem, i w ogóle co ja sobie nie myślę. Odpowiedziałam, na swoją zgubę, że przecież weszłam tylko na chwilę z panem, który się zgodził, że mieszkam za granicą i nie wiem jak się tu rzeczy załatwia i chciałam tylko zapytać, bo nigdzie nie ma żadnej informacji. To dolało tylko oliwy do Marianowego pieca, zaczął wykrzykiwać, że paniusia jedna myśli sobie, że jak z zagranicy to jej wszystko wolno, że tu ludzie w kolejkach stoją a przyjdzie taka i się wpycha, no szlag mnie trafił, ale zanim cokolwiek odpowiedziałam, wyszła z pokoju pani urzędniczka i poprosiła mnie osobiście, bo się okazało że ta kolejka mnie nie dotyczy, bo ja zupełnie inną sprawę mam. Mariana zatkało, co sobie pomyślał to nie wiem, ale sytuacja nieprzyjemna, I nie z powodu urzędnika przecież.
Albo teraz, ostatnio. Poszliśmy do sklepu poleconego przez mamę ("Ale tylko do tego idźcie i do żadnego więcej, bo tam mają dobre i świeże!") zakupić sobie na drogę kiełbasę. Sklep mięsny, mała kolejka. Przede mną babcia w berecie. Nieświadoma, rozglądam się, zaglądam za ladę, próbuję wypatrzeć kiełbasę, która by mnie satysfakcjonowała, próbuję spróbować wystawione do degustacji kawałki polecanych dzisiaj wędlin, ale nie da się, bo bacia widząc moje wysiłki, rozpiera się na boki, zapiera nogami, rozwala na pół lady, bo "teraz ona". Zamiast odsunąć się troszeczkę, żeby mi ułatwić, bo przecież jej tej cholernej kolejki nie zabiorę, to ona z zaciśniętymi ustami i nienawiścią na twarzy blokuje połowę mięsnego. A jak zaczęła kupować, to myślałam że espedientka ją oczami zabije. Może parę plasterków tej, albo nie bo ta za tłusta, ależ nie, odpowiada espedientka, to tamta jest tłusta, ta jest chudziutka. No ale nie ta, tylko tamta, a w ogóle to tamta za droga, czy nie mają czegoś takiego samego tylko tańszego. I tamtej szybki trzy plasterki, ale nie takie, za grube, albo nie, ona zmienia zdanie i w ogóle tej tłustej kiełbasy nie chce, tylko parówki jakieś pani jej da. Na szczęście poproszona zostałam do innego stanowiska, kupiłam swoją i wyszłam, a babcia ciągle jeszcze nie mogła zdecydować jaka kiełbasa i ile...
Wciąż w Polsce widzi się na ulicach smutne, zacięte twarze. Albo dumne, pogardliwe spojrzenia. Te pierwsze należą raczej do osób starszych, szczególnie kobiet. Te drugie do młodych, wypacykowanych, wystrojonych, także kobiet. Taki przykład. Chłop od razu zauważył, że ludzie bardzo poważni są w moim byłym kraju, ale zaznaczył, że jak się do nich uśmiechnie to nie ma bata, odwzajemnią ten uśmiech. No i działało, ale to już zauważyłam dawno temu. Różnica była taka, że jak procedurę uśmiechu stosowałam parę lat wcześniej, to miałam wrażenie, że patrzyli na mnie jak na debila, natomiast teraz ludzie się po prostu śmiechali i to było bardzo miłe. Jeszcze fajniejsze było to, jak Chłop się nauczył kilku polskich zwrotów, w tym "Dzień dobry", przy czym wymawiał to tak śmiesznie "Dżień dobrrry?" (ze znakiem zapytania na końcu), że zaśmiewałam się za każdym razem. A on nic sobie z tego nie robiąc, uśmiechał się do każdego napotkanego człowieka i mówił "Dżień dobrrry?". I ludzie mu odpowiadali i też się uśmiechali. I znowu, zauważyłam różnicę pomiędzy płciami. Kobiety odpowiadały uprzejmie, ale się raczej nie uśmiechały. Co jest z tymi kobietami do cholery? Czy naprawdę w Polsce nie ma powodu do radości? To co, że zarobki są być może mniejsze niż na zachodzie, że życie być może droższe, że pracy nie ma i rząd do dupy? Przecież tak jest prawie wszędzie. I nie przyjmuję do wiadomości, że nie ma się z czego cieszyć, gdy nie ma co do garnka włożyć, a życie jest walką o przetrwanie. Ja jestem emigrantką. Ja wiem co to znaczy nie mieć co do garnka włożyć, nie mieć pracy, nie mieć gdzie mieszkać, nie mieć pieniędzy na prezenty dla dzieci, nie rozumieć co się do ciebie mówi, a w dodatku nie mieć przy sobie nikogo z najbliższych. A to tylko część problemów. I gdybym tylko utyskiwała, narzekała i chodziła z wykrzywioną gębą i kupą pod nosem, to nigdy w życiu nie miałabym tego co mam. Co mnie obchodzi, że inni mają lepiej ode mnie? Dlaczego mam zazdrościć innym bogactwa, drogich samochodów, wakacji na Malediwach, markowych ciuchów czy nadmuchanych cycków? Bo to chyba z zazdrości te wszystkie nadymane miny na polskich ulicach. Ale na szczęście coraz rzadziej. Na szczęście to się zmienia. Bo co posiejesz to zbierasz, co dajesz, to dostajesz z powrotem...
Pozdrawiam serdecznie.