Kotki wczoraj spały cały dzień, potem się trochę pobawiły, trochę pomiętoliły, poleżały na łóżku i na kanapie, zrobiły qupę i zjadły kolację, żeby wyprodukowac nową.
No i panna M. odkryła drzwi wejściowe. Grzebała przy nich, węszyła, moze jakiś przeciąg, ale sprawdziłam, nie było. Tak że... już wie. Nawet mi wczoraj taka myśl przez głowę przemknęła, że może by tak ją wypuścić na chwilę pod nadzorem, ale nie, zaraz ją odegnałam, tę myśl, bo jak zacznę to będę musiała stale ją wypuszczać, a jak nie to mi zeżre drzwi z futryną. A są plastikowe.
A poza tym, noc zeszła nam jakotako, ktoś się zaczął dobijać do sypialni to postukałam patyczkiem po drzwiach i se poszedł. Potem słyszałam przez sen stado słoni przebiegające przez dom, a rano wstaniu zapytałam Chłopa jakie straty. A nic, tylko wszystkie koce były porozrzucane po podłodze i moja bluza (którą zostawiłam na oparciu krzesła) zawleczona została na korytarz. Poza tym to tylko dwie qupy w kuwecie. Jest dobrze :-)
wtorek, 4 kwietnia 2017
poniedziałek, 3 kwietnia 2017
Po weekendzie
Powiem szczerze że nie przypuszczałam, że mnie ta wyprowadzka tak wykończy. Zauważyliście pewnie, że nie było humoru piątkowego, chociaż Wasze blogi czytałam. Nie komentowałam jednak i nie odpowiadałam na komentarze. Miałam trochę urwanie głowy w pracy w zeszły piątek, a jeszcze musiałam klucze od domu do prawnika zawieźć. Bardzo źle się też czułam, po prostu masakra, co tam opowiadać... Chłopa wysłałam do kina z kolegami, bo chciałam sobie odpocząć. Wykąpałam się i położyłam w łóżku z książką. Padłam około jedenastej, nawet nie wiedziałam kiedy wrócił.
W sobotę miałam turniej badmintona cały dzień, z pomocą farmakologiczną udało mi się jakoś przetrwać ten dzień, ale po powrocie padłam jak kawka około dwudziestej, coś tam niby oglądałam w telewizorze, leżąc na kanapie z nogami na Chłopie, ale nic nie pamiętam. Poszłam do łóżka koło dziesiątej i spałam jak zabita do ósmej rano następnego dnia. A w niedzielę poszliśmy sobie na fajny spacerem na Arthur's Seat (taka góra), zabierając moje dziecięcie z nami, bo mieszka od góry rzut beretem to co będzie sam w domu siedział. I tak nam zleciał weekend.
Powiem, że gdyby nie koty, to byłoby fantastycznie, ale niestety nie jest. To znaczy jest fantastycznie jak na warunki, bo oba zwierzaki adaptują się świetnie, tęsknoty jakoś nie widać, a nawet zachodzi niebezpieczeństwo, że trzeba będzie uważać z wyjściem, bo Migusia coraz częściej na wycieraczce pod drzwiami przesiaduje (takiej specjalnej wewnętrznej). Dzień wygląda tak: szósta rano drapanie i walenie łapą o drzwi. Syczenie, pokrzykiwanie, nic nie działa. Jak już nie możemy wytrzymać, któreś z nas wstaje i idzie do ubikacji. Kotom widać wystarczy zobaczyć, że żyjemy, bo nie wchodzą do sypialni i można iść spać nadal. Ale tuż przed siódmą (a budzik ustawiony na siódmą piętnaście, więc sami widzicie, masakra...) ponowne drapanie. Jak już nie dajemy rady wytrzymać, to w końcu Chłop wstaje i idzie dać im jeść. Wraca i możemy sobie poleżeć jeszcze z dziesięć minut, dopóki znowu nie zaczną. Jesteśmy wykończeni, bo taka rwana noc to nikomu dobrze nie służy.
Potem wstajemy i szykujemy się do pracy, albo tak jak a weekend, leżymy sobie a Miguśka chodzi nam po głowach. W czasie, gdy się szykujemy, koty chodzo za nami, paczo, ganiajo jeden za drugim jak gupie. Zanim zasiądziemy do śniadania, kotów już nie ma. Znikają. Zostaje tylko qupa w kuwecie.
Potem idziemy do pracy albo gdziekolwiek, albo robimy co tam sobie robimy jak to jest weekend. Koty pojawiają się znienacka. Zazwyczaj w porze karmienia. Lub po powrocie z pracy. Boją się jeszcze drzwi wejściowych, więc na szczęście kiedy otwieramy, one wieją w zaciszne miejsce w gościnnej sypialni, która teraz też jest graciarnią. Chociaż w sobotę Tiguś czekał na mnie pod drzwiami, pewnie rozpoznał dźwięk samochodu. Potem koty jedzą, robią qupę, siku i bawią się razem albo z nami. Migusia jest odważniejsza, szybciej wskoczyła na parapet, Tiggy początkowo bardzo się bał. Przełom nastąpił wczoraj, kiedy siedzieliśmy sobie z Chłopem w ogrodzie pijąc drinki, być może posłyszał nasze głosy, być może posłyszał ptaki, któych tam jest naprawdę dużo. W każdym razie wskoczył na parapet w sypialni i obserwował. Od tego momentu wskakuje sobie na parapet i ogląda. Wieczorem wszyscy siedzimy sobie w domu, bawimy się z kotami, koty bawią się ze sobą i jest ok. Wygląda to groźnie, bo jak zwykle Tiggy gryzie Migusię, a ta wrzeszczy, prycha i ucieka, ale za chwilę przybiega i skacze na niego z całym rozpędem, prowokując do zabawy. I tak co chwila, zbieram tylko kłaki z wykadziny. No ale to chyba dobrze, przecież muszą się gdzieś wybiegać. A potem wszyscy idziemy spać, my barykadujemy się w sypialni, a koty śpią gdzies w kryjówce. I tak to wygląda. Nie mogę się doczekać, kiedy będziemy mogli je wypuszczać.
A na koniec pokażę Wam kilka zdjęć. Ciężko jest zrobić, bo albo koty są w ruchu albo widząc komórkę, specjalnie się odwracają. No ale kilka mam.
W sobotę miałam turniej badmintona cały dzień, z pomocą farmakologiczną udało mi się jakoś przetrwać ten dzień, ale po powrocie padłam jak kawka około dwudziestej, coś tam niby oglądałam w telewizorze, leżąc na kanapie z nogami na Chłopie, ale nic nie pamiętam. Poszłam do łóżka koło dziesiątej i spałam jak zabita do ósmej rano następnego dnia. A w niedzielę poszliśmy sobie na fajny spacerem na Arthur's Seat (taka góra), zabierając moje dziecięcie z nami, bo mieszka od góry rzut beretem to co będzie sam w domu siedział. I tak nam zleciał weekend.
Powiem, że gdyby nie koty, to byłoby fantastycznie, ale niestety nie jest. To znaczy jest fantastycznie jak na warunki, bo oba zwierzaki adaptują się świetnie, tęsknoty jakoś nie widać, a nawet zachodzi niebezpieczeństwo, że trzeba będzie uważać z wyjściem, bo Migusia coraz częściej na wycieraczce pod drzwiami przesiaduje (takiej specjalnej wewnętrznej). Dzień wygląda tak: szósta rano drapanie i walenie łapą o drzwi. Syczenie, pokrzykiwanie, nic nie działa. Jak już nie możemy wytrzymać, któreś z nas wstaje i idzie do ubikacji. Kotom widać wystarczy zobaczyć, że żyjemy, bo nie wchodzą do sypialni i można iść spać nadal. Ale tuż przed siódmą (a budzik ustawiony na siódmą piętnaście, więc sami widzicie, masakra...) ponowne drapanie. Jak już nie dajemy rady wytrzymać, to w końcu Chłop wstaje i idzie dać im jeść. Wraca i możemy sobie poleżeć jeszcze z dziesięć minut, dopóki znowu nie zaczną. Jesteśmy wykończeni, bo taka rwana noc to nikomu dobrze nie służy.
Potem wstajemy i szykujemy się do pracy, albo tak jak a weekend, leżymy sobie a Miguśka chodzi nam po głowach. W czasie, gdy się szykujemy, koty chodzo za nami, paczo, ganiajo jeden za drugim jak gupie. Zanim zasiądziemy do śniadania, kotów już nie ma. Znikają. Zostaje tylko qupa w kuwecie.
Potem idziemy do pracy albo gdziekolwiek, albo robimy co tam sobie robimy jak to jest weekend. Koty pojawiają się znienacka. Zazwyczaj w porze karmienia. Lub po powrocie z pracy. Boją się jeszcze drzwi wejściowych, więc na szczęście kiedy otwieramy, one wieją w zaciszne miejsce w gościnnej sypialni, która teraz też jest graciarnią. Chociaż w sobotę Tiguś czekał na mnie pod drzwiami, pewnie rozpoznał dźwięk samochodu. Potem koty jedzą, robią qupę, siku i bawią się razem albo z nami. Migusia jest odważniejsza, szybciej wskoczyła na parapet, Tiggy początkowo bardzo się bał. Przełom nastąpił wczoraj, kiedy siedzieliśmy sobie z Chłopem w ogrodzie pijąc drinki, być może posłyszał nasze głosy, być może posłyszał ptaki, któych tam jest naprawdę dużo. W każdym razie wskoczył na parapet w sypialni i obserwował. Od tego momentu wskakuje sobie na parapet i ogląda. Wieczorem wszyscy siedzimy sobie w domu, bawimy się z kotami, koty bawią się ze sobą i jest ok. Wygląda to groźnie, bo jak zwykle Tiggy gryzie Migusię, a ta wrzeszczy, prycha i ucieka, ale za chwilę przybiega i skacze na niego z całym rozpędem, prowokując do zabawy. I tak co chwila, zbieram tylko kłaki z wykadziny. No ale to chyba dobrze, przecież muszą się gdzieś wybiegać. A potem wszyscy idziemy spać, my barykadujemy się w sypialni, a koty śpią gdzies w kryjówce. I tak to wygląda. Nie mogę się doczekać, kiedy będziemy mogli je wypuszczać.
A na koniec pokażę Wam kilka zdjęć. Ciężko jest zrobić, bo albo koty są w ruchu albo widząc komórkę, specjalnie się odwracają. No ale kilka mam.
Do domu tymczasowego kotki dostały kolejny kartonowy drapaczek. W całości zaanektowany przez Tigusia.
Tak sobie siedzą.
Jak widać, nowy drapaczek pasuje Tigusiowi jak ulał :-)))
Migusia to raczej nieuchwytna modelka.
No chyba że od tyłu.
Jak sobie powiększycie to i kolejne zdjęcie, to zobaczycie na co ona tak paczy. A jak nie widzicie, to Wam powiem - na ptaki. Bo w tym drzewku pełno jest ptaszków.
A tu zabawa w "znajdź kotka"
Albo "znajdź dwa kotki"
A tu zdjęcie pod tytułem "I tyle mnie widzieli"
Tigunio...
Tak tez śpio :-)
I to by było na tyle. Marzę, aby już się znaleźć w nowym domu...
czwartek, 30 marca 2017
No i już
Wczoraj był dzień Zero. W poprzedni wieczór wynieśliśmy wszystkie porozkręcane meble i łóżka, które miały być zabrane przez specjalne służby w środę z samego rana. Zajęło nam to z godzinę, ale i tak był już późny wieczór jak skończyliśmy. Biedne koty, zupełnie zdekoncentrowane, zostały na noc same w na wpół opustoszałym domu. Nie wiedziały nieboraczki, że to była ich ostatnia noc w miejscu, w którym spędzily całe swoje życia.
W środę pojechaliśmy po vana, na szczęście Chłop zamówił takiego z windą, bo nie wiem jak oni by poradzili sobie z meblami. No ale jakoś sobie poradzili, załadowaliśmy vana na dwa razy, po czym chłopaki pojechały go rozładować, a ja zostałam w celu wywiezienia śmieci na wysypisko. Załadowałam cały samochód różnych rzeczy do wywalenia, czego tam nie było, kołdry, poduszki, pościele, stare ręczniki, garnki, szklanki, deski i wszystko to, czego nie chcieliśmy my ani dzieci. A przecież już i tak wyrzuciliśmy z pół chałupy. Człowiek tak gromadzi, gromadzi, a potem musi to wszystko usuwać. Myślę, że łatwiej jest, gdy człowiek się przeprowadza tak po prostu z domu do domu, zabierasz wszystko, wywalasz to co zużyte lub popsute i już. A w naszym przypadku następuje połączenie dwóch gospodarstw domowych, więc już na wstępie trzeba było zadecydować co zostawiamy a co nie. W każdym razie, uwijałam się na tym wysypisku jak w ukropie, bo normalnie to się zawozi jeden lub najwyżej kilka rodzajów śmieci, jak deski i metal, karton i ogólne nie do recyklingu. A tym razem to miałam wszystkiego, dosłownie wszystkiego po trochu, więc ganiałam pomiędzy dwudziestoma kontenerami. A potem zawieźliśmy vana z powrotem i powróciliśmy posprzątać dom. Chłop odkurzał, Synuś mopował mopem parowym, a ja zajmowałam się konserwacją nawierzchni, czyli przecieraniem parapetów, urządzeń łazienkowych i kuchni. Wiadomo, że w kuchni było najwięcej syfu, bo ostatnio nikt już o nic nie dbał. Nie robiłam jakichś nie wiadomo jakich generalnych porządków, w sumie to nie musiałam nic robić, sprzedaje się dom a nie czystość. Ale jakoś nie mam sumienia zostawić brudu po sobie. Koty zostały zamknięte w pokoju na czas odkurzania, bo jakby zwiały to nie wiadomo kiedy by przylazły z powrotem. Z Miguśką była niezła zabawa, bo ta zołza wiła się jak piskorz i uciekała parę razy, zamin ją zamknęliśmy. A kiedy każdy szorował już dziobem po podłodze ze zmęczenia i głodu, uznaliśmy że koniec pracy. Wtedy zapakowaliśy koty do kontenerków i pojechaliśmy. Tiguś dał się zapakować normalnie, Migusia... jak wyżej.
W nowym domu, wydawało się że koty już jako tako znają teren. Wiedziały gdzie się schować, gdzie jeść, gdzie pić, a gdzie qpa. Myślę, że to był dobry pomysł z przywiezieniem ich tutaj parę tygodni wcześniej. Niemniej jednak chodziły niespokojne, chowały się co chwilę, ale za jakiś czas wychodziły na zwiedzanie. Być może pomaga trochę Feliway, który włączyłam już dwa dni wcześniej. Bardzo mało zjadły, ale zostawiliśmy jedzenie na noc, żeby sobie zjadły jak będzie mniej emocji. Pod koniec wieczoru Migusia już leżała na łóżku w pokoju gościnnym, a Tiguś nie mógł sobie znaleźć miejsca, ciągle chodził za nami. Robił też coś, czego nigdy w życiu nie robił w starym domu - wylegiwał się na podłodze. Przyczyna jest prosta - w tamtym domu nie było dywanów, a tutaj poza łazienką i kuchnią wszędzie są wykładziny, Tiguś je bardzo lubi.
Próbowałam zrobić zdjęcia, ale ciężko się robi, jak one cały czas w ruchu. Kilka jednak zamieszczam.
W środę pojechaliśmy po vana, na szczęście Chłop zamówił takiego z windą, bo nie wiem jak oni by poradzili sobie z meblami. No ale jakoś sobie poradzili, załadowaliśmy vana na dwa razy, po czym chłopaki pojechały go rozładować, a ja zostałam w celu wywiezienia śmieci na wysypisko. Załadowałam cały samochód różnych rzeczy do wywalenia, czego tam nie było, kołdry, poduszki, pościele, stare ręczniki, garnki, szklanki, deski i wszystko to, czego nie chcieliśmy my ani dzieci. A przecież już i tak wyrzuciliśmy z pół chałupy. Człowiek tak gromadzi, gromadzi, a potem musi to wszystko usuwać. Myślę, że łatwiej jest, gdy człowiek się przeprowadza tak po prostu z domu do domu, zabierasz wszystko, wywalasz to co zużyte lub popsute i już. A w naszym przypadku następuje połączenie dwóch gospodarstw domowych, więc już na wstępie trzeba było zadecydować co zostawiamy a co nie. W każdym razie, uwijałam się na tym wysypisku jak w ukropie, bo normalnie to się zawozi jeden lub najwyżej kilka rodzajów śmieci, jak deski i metal, karton i ogólne nie do recyklingu. A tym razem to miałam wszystkiego, dosłownie wszystkiego po trochu, więc ganiałam pomiędzy dwudziestoma kontenerami. A potem zawieźliśmy vana z powrotem i powróciliśmy posprzątać dom. Chłop odkurzał, Synuś mopował mopem parowym, a ja zajmowałam się konserwacją nawierzchni, czyli przecieraniem parapetów, urządzeń łazienkowych i kuchni. Wiadomo, że w kuchni było najwięcej syfu, bo ostatnio nikt już o nic nie dbał. Nie robiłam jakichś nie wiadomo jakich generalnych porządków, w sumie to nie musiałam nic robić, sprzedaje się dom a nie czystość. Ale jakoś nie mam sumienia zostawić brudu po sobie. Koty zostały zamknięte w pokoju na czas odkurzania, bo jakby zwiały to nie wiadomo kiedy by przylazły z powrotem. Z Miguśką była niezła zabawa, bo ta zołza wiła się jak piskorz i uciekała parę razy, zamin ją zamknęliśmy. A kiedy każdy szorował już dziobem po podłodze ze zmęczenia i głodu, uznaliśmy że koniec pracy. Wtedy zapakowaliśy koty do kontenerków i pojechaliśmy. Tiguś dał się zapakować normalnie, Migusia... jak wyżej.
W nowym domu, wydawało się że koty już jako tako znają teren. Wiedziały gdzie się schować, gdzie jeść, gdzie pić, a gdzie qpa. Myślę, że to był dobry pomysł z przywiezieniem ich tutaj parę tygodni wcześniej. Niemniej jednak chodziły niespokojne, chowały się co chwilę, ale za jakiś czas wychodziły na zwiedzanie. Być może pomaga trochę Feliway, który włączyłam już dwa dni wcześniej. Bardzo mało zjadły, ale zostawiliśmy jedzenie na noc, żeby sobie zjadły jak będzie mniej emocji. Pod koniec wieczoru Migusia już leżała na łóżku w pokoju gościnnym, a Tiguś nie mógł sobie znaleźć miejsca, ciągle chodził za nami. Robił też coś, czego nigdy w życiu nie robił w starym domu - wylegiwał się na podłodze. Przyczyna jest prosta - w tamtym domu nie było dywanów, a tutaj poza łazienką i kuchnią wszędzie są wykładziny, Tiguś je bardzo lubi.
Próbowałam zrobić zdjęcia, ale ciężko się robi, jak one cały czas w ruchu. Kilka jednak zamieszczam.
Tiguś zwiedzający swoje stare kocie drzewo
Tiguś spoglądający przez okno
Tiguś leżący na środku pokoju
Tiguś leżący na środku pokoju pomimo skradającej się Migusi
Tiguś wyglądający przez inne okno
A noc była po prostu przerąbana. Postanowiliśmy, że nie zamykamy drzwi do sypialni, bo wiadomo, koty w nowym domu, itakdalej. Tiguś przez chwilę poleżał na podłodze obok łóżka, potem poleżał trochę w nogach, przeszedł się dookoła i sobie poszedł. Kiedy już zasnęliśmy (zmordowani przecież byliśmy), napadł na nas czarny potwór i zaczął po nas skakać. Czyli norma. Ale nikt się nie zrywał, bo przecież bylismy zbyt zmordowani, żeby ręką czy nogą ruszyć. No a potwór nie dość, że parkure sobie zrobił po łóżku, nie zważając czy czyjaś twarz czy oko, to jeszcze sobie skakał z człowieka na człowieka. O godzinie czwartej Chłop nie wytrzymał, zwlókł się z łóżka, wyniósł potwora i zamknął drzwi. Piętnaście minut później - drzwi się otwierają i Miguśka znowu urządza sobie ćwiczenia parkur po człowiekach. Wyniosłam gadzinę. Za piętnaście minut znowu. Mówię do Chłopa: "Ty, ona chyba na klamkę skacze, no bo jak?" No chyba tak, zgodził się Chłop. Po czym nie wytrzymałam znowu, wyniosłam potwora. Gdy zdarzyło się to po raz trzeci, już przed piątą rano, wyniosłam jędzę i zabarykadowałam drzwi szafką nocną. Słyszę jak Chłop coś tam mamrocze w stylu: "Myślałem, że my koty mamy, a nie stado velociraptorów, żeby się od razu barykadować..."
Rano okazało się, że to nie Migusia taka sprytna, że na klamkę skacze, ale drzwi się nie domykają, wystarczy lekko pchnąć. W stanie permanentnego niedospania udałam się do pracy, zostawiając Chłopa w charakterze kociej niani. Mam nadzieję, że wszyscy tam jeszcze żyją...
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)