Crystabel to dziewczyna pracująca w kafejce w moim budynku. Tak mi się teraz wydaje że to ona w głównej mierze przyczyniła się do tego że znowu zaczęłam pić kawę rano. Po prostu z parkingu na którym obecnie zostawiam samochód na trzecie piętro mojego budynku muszę przejść bezpośrednio przez kafejkę. Boszsze, ja majątek wydaję na tę kawę! Już tyle razy sobie obiecywałam że koniec z kawą, koniec i kropka. Nie kupuję kawy tylko wtedy kiedy nie ma Crystabel, czyli w piątki.
Crystabel jest byłą studentką sztuki Uniwersytetu naszego, skończyła studia dwa lata temu i od tej pory pracuje w różnych uniwersyteckich kafejkach. Pracuje od poniedziałku do czwartku, w piątki zajmuje się sprawami związanymi z wynajmem mieszkania jej rodziców. Dojeżdża do pracy zawsze rowerem, czy słońce, czy deszcz, czy śnieg, a ma do tej pracy parę ładnych kilometrów. Mieszka z chłopakiem gdzieś na obrzeżach miasta bo lubi przestrzeń. Raz w tygodniu gra w hokeja.
Jest wysoką szczupłą dziewczyną, ze śmiesznymi cienkimi włosami najczęściej zrobionymi w warkoczyki, z zadartym nosem wygląda trochę jak Pippi Langstrump. Zawsze uśmiechnięta, z maleńkimi dołkami na policzkach. Ma niesłychanie delikatny, łagodny głos, słuchanie jej to jak koncert symfoniczny dla moich uszu. Jest bardzo uprzejma i miła dla wszystkich, zna nas po imieniu, wie kto co zamawia, rozlane mleko czy rozsypaną kawę ściera z uśmiechem, Crystabel to po prostu obraz słodyczy i spokoju. Przy tym robi najwstrętniejszą kawę pod słońcem, zawsze za mocną, zawsze za gorącą. Ale przecież taka powinna być kawa, prawda?
Dzisiaj rano wpół zaspana poprosiłam o kawę jak zwykle, porozmawiałyśmy sobie trochę i gdy Crystabel już zamykała mój kubek z kawą, nagle z przerażeniem w oczach popatrzyła na mnie i powiedziała z rozpaczą: "Ojej, ja niechcący posypałam Ci kawę czekoladą!". Bo ja, Proszę Państwa, zawsze zamawiam cappuccino z chudym mlekiem i bez czekolady. Czekoladę w cappuccino to ja lubię tylko w otwartym kubku, w kawiarni, W takim na wynos czekolada spada na dno i kawa robi się słodka i dla mnie obrzydliwa bo ja cukru od trzydziestu lat nie używam. No ale przecież to nie tragedia, powiedziałam do Crystabel, oczywiście że mi nie przeszkadza ta odrobina czekolady w kawie (kłamałam!). Ale ona jak pomysłowy Dobromir, już odgarniała czekoladę z mlecznej piany, za co ogromnie jej podziękowałam. A ona, dobre dziecko, dusza szlachetna i poczciwa, w ramach przeprosin skasowała mi za dużą kawę jak za małą, czym wprawiła mnie w szczere zdumienie, ale mój protest okazał się spóźniony bo kasa już nabita a ona i tak by mojego protestu nie przyjęła.
No i jak tu nie kochać Crystabel?
czwartek, 21 stycznia 2016
środa, 20 stycznia 2016
Czy a jak tak to jak?
Znowu pół nocy przerzucałam się z poduszki na poduszkę, z boku na bok, z jednego końca kołdry na drugi. Starałam się myśleć pozytywnie, że trzeba spać, bo przecież rano do pracy, a w pracy od rana nudne spotkania, a potem znowu ten cholerny mecz po którym przyjdę wykończona i znowu nie będę mogła spać, a jutro znowu trzeba będzie wstać, znowu grać, potem wizyta u okulisty, potem spotkanie towarzyskie, z którego wrócę późno i znowu nie będę mogła spać, i tak w kółko. A w dodatku nikt mnie nie kocha, wszyscy wykorzystują i oddechu nie mam żadnego od tego cholernego życia, że się wezmę i chyba normalnie zabiję, a i tak pewnie nikt nie zauważy. W celu zabicia nie będę jednak mogła wykorzystać ani osób trzecich, ani pojazdów, ani nauk medycznych, bo wszystko to wiąże się jednak z ryzykiem wpadki, a nie chciałabym aby ktoś się zajmował moimi sprawami po mojej śmierci. Najlepiej będzie się rzucić z czegoś. Może z mostu. Ale pewnie mnie ktoś zauważy i jeszcze odwiedzie od zamiaru, albo służby jakieś wezwie i zapłacę karę i tak się to skakanie moje skończy. Zresztą, nawet jak się rzucę z mostu to najpewniej wpadnę do wody a pływać umiem to się tylko przeziębienia nabawię i tyle. A przecież ma być krótko szybko i bezboleśnie. Pozostaje mi rzucić się z jakiegoś szczytu. Z drugiej strony, jak się na niego wdrapię to się rozejrzę i się zachwycę jak zawsze, i nabiorę chęci do życia, a przecież nie o to mi chodzi, prawda. Mogłabym tak przykład się zaplątać gdzieś między kule karabinowe, najlepiej jakbym trafiłam na jakiś atak terrorystyczny czy cuś, ale żeby trafić to trzeba mieć cholerne szczęście, nawet w dzisiejszych czasach. A na wojnę do Syrii czy Afganistanu przecież mnie nie wezmą.
I tak to się cholera kończy z moimi postanowieniami. Jak już coś zdecyduję i zrobię się podekscytowana, to zawsze coś wyjdzie co spowoduje że cały plan weźmie w łeb. Najlepiej będzie się po prostu ulotnić. Kupić bilet w jedną stronę gdzieś na drugi koniec świata, rzucić to wszystko w cholerę, zacząć wszystko od nowa, od zupełnego zera, póki jeszcze nie jestem stara. Zostawić wszystko, uciec, zniknąć... Tylko cholera, jak???
Zasnęłam kiedy już trzeba było wstawać... Ja mam chyba, kurde, depresję.
wtorek, 19 stycznia 2016
Parę obrazków z łykendu
Postraszyli mnie że Henryk Maczek jak se tak postoi w garażu w mróz to mu się bateryjka wyczerpie, więc w łykend poszłam sprawdzić. Ciemności już były ale odpaliłam Heniusia, załapał natychmiast po naciśnięciu guziczka, więc wszystko w porządku. Dałam mu pochodzić z piętnaście minut, posiedziałam sobie na nim, pogłaskałam... Kurcze, ziąb straszliwy, było jakieś z minus jeden.. Zdjęcie takie sobie, bo nie mam w garażu światła, zresztą ten mój garaż to bardziej szopa jakaś. Kable zwisają i nawet lampa wisi więc kiedyś prąd musiał być, może później wybadam co i jak, fajnie byłoby mieć światło w garażu.
Moja flota. Heniek Maczek na pierwszym planie, Hania Stokrotka na drugim, a tuż za nią... Złom. Po prostu Złom.
A w sobotę spałam bardzo długo i siarczyście, a potem wymyśliłam że trza się poruszać bo kości mi zardzewieją. Więc pomimo mrozu (1 stopień na plusie, ale w tej wilgotności to czuje się co najmniej minus dwa) ubrałam się odpowiednio, założyłam czapkę (ja! czapkę!) pod kask, zimowe motorowe rękawiczki i zabrałam Hanię Stokrotkę na spacerek. Ha ha ha! Ja w zimie na rowerze! W każdym razie, uwierzcie mi, znacznie cieplej na rowerze niż na motorze w takiej temperaturze.
Zimę zobaczyłam już wyjeżdżając z miasteczka, w oddali majaczyły bielusieńkie wzgórza. A już kilka kilometrów dalej doświadczyłam jej osobiście. Czyli mówili prawdę w radiu że w okolicy spadł śnieg. Spadł i nawet się trzymał. Dobrze że drogi były czyste.
O, tak wyglądała droga.
Szkoda że mi nie wyszło zdjęcie, ale z tej leśnej dróżki wyjeżdżało trzech chłopaków na maleńkich motorkach. Ćwiczyli jazdę w terenie :-)
Teraz przyznam się że jestem beztroska do poziomu głupoty. Otóż do tej pory nie zaopatrzyłam się w oświetlenie mojego roweru. A że wyjechałam dość późno to też zaczął dopadać mnie zmierzch. Powinnam zresztą cały dzień na światłach jeździć przy takiej pochmurnej pogodzie. No a tak odblaski musiały wystarczyć. Niestety, po chodnikach i poboczach nie dało się jeździć, bo były całe pokryte odgarniętym z drogi śniegiem, więc zasuwałam ile sił w nogach aby jak najszybciej znaleźć się z powrotem w mieście, gdzie nie ma śniegu. Przejechałam ponad 20 kilometrów.
Nie ma co się zastanawiać dłużej, następny zakup to będą światła do roweru.
Tęsknię za jazdą na motorze. Mam nadzieję że pogoda wkrótce się poprawi i będę mogła znowu wyruszyć w niewielką trasę. Trochę się boję, ale to chyba normalne po jakimś czasie nie jeżdżenia, co nie?
Subskrybuj:
Posty (Atom)