Na dzień taki jak dzisiaj polowałam od kilku tygodni. 1 listopada był ostatni dniem kiedy jeździłam na motorze, od tego czasu Heniek Maczek stał w garażu, najpierw w oczekiwaniu na nowe kopytka, potem już ponaprawiany i poskładany do kupy czekał na lepszą pogodę. Niby w deszcz też można motorem jeździć, ale ja po wywrotce miałam trochę mieszane uczucia, poza tym nowe oponki wymagają ostrożnej jazdy przez jakieś 50 mil żeby zetrzeć ochronną warstwę nałożoną przez producenta. No a śliska nawierzchnia to raczej mało ostrożna jest, więc czekaliśmy. A jakoś tak od połowy listopada bryndza straszna się z pogodą zrobiła, jak nie deszcz to wiatr, jak nie wiatr to huragan i tak w kółko. W zeszły czwartek lało tak bardzo że nie pamiętam takiej ulewy w Szkocji. Zalało mi kawałek podwórka, ledwo się uratowałam z zalanej autostrady, gdzie jeden z samochodów nie miał tyloe szczęścia i utknął po szyby w wodzie, sodomia i gomoria normalnie. Wczoraj już było lepiej, choć oczywiście wichura przyszła, przynajmniej osuszyła drogi.
Tak więc jak dzisiaj rano zobaczyłam słońce, serce mi zaczęło rosnąć, na zmianę ze strachem. No i tak raz strach, raz odwaga, raz strach raz odwaga, raz strach raz... Gdzieś koło pierwszej po południu po prostu wstałam, założyłam ubranko i poszłam pooglądać Henia. Sprawdziłam oponki, dopompowałam, wyprowadziłam z garażu, odpaliłam żeby się zagrzał. Dokończyłam zakładanie pancerza, dosiadłam rumaka i pojechalim. Utrudnieniem były rękawiczki zimowe, dość grube i źle mi się sprzęgłem operowało, ale przy temperaturze 6 stopni przynajmniej nie ryzykowałam całkowitym odmrożeniem. W głowie miałam wszystko poukładane, trasa prosta, częściowo po drodze krajowej, częściowo szybkiego ruchu, chodziło tylko o nabicie kilometrów i generalne sprawdzenie sprzętu bo przecież wszystko składałam od nowa, koła, łańcuch, hamulce. Słońce świeciło ale trochę wiało więc motorkiem rzucało z lekka. Jak byłam zdenerwowana okazało się na tymczasowych światłach, nogi trzęsły się pode mną jak galareta a ręce telepały, wcale nie z zimna. Oczywiście z nerwów zdusiłam silnik przy starcie więc pokazałam samochodom za mną żeby jechały a ja ruszyłam powoli na końcu. Dalsza podróż minęła już bez problemów, cały czas sobie powtarzałam że fajnie jest, muszę dojechac tylko do końca drogi i zawrócic na rondzie. No i jak zawróciłam to się zaczęło. Okazało się że drogę "tam" jechałam z wiatrem, a "z powrotem" trzeba było pod wiatr, który w dodatku zawiewał nieco z boku. To była walka z żywiołem, w dodatku lekko opadające już słońce nie pomagało w widoczności, choć wciąż było ok. W połowie drogi zaczęły mi zamarzać palce prawe ręki, więc ruszałam nimi co chwilę, ściągając rękę z gazu, co powodowało zwolnienie motoru, co powodowało frustrację kierowców samochodów za mną, ale droga szeroka, dwupasmowa, więc mieli jak wyprzedzać.
Jak wróciłam do domu i zapakowałam Heniutka do garażu, byłam tak szczęśliwa, że aż sobie podskakiwałam i pokrzykiwałam z radości. Że nie zamarzłam, że się zdecydowałam, że pokonałam stracha i że pamiętam jak się jeździ. A adrenalina odpędziła wszystkie złe myśli. I o to chodzi.
A co, pisałam przeciez wczoraj że
mam tę moc! :-)