piątek, 26 września 2014

Humor na piątek

Wisielczy humor mam dzisiaj z rana bo wydelegowali mnie w pracy do skopania komuś dupy. Ja tam w dupę kopać czasami nawet lubię ale normalnych ludzi, a ten facet zdecydowanie normalny nie jest. No ale jest piątek to se humor trza jakoś poprawić. Jak wisielczy to wisielczy - humor na weekend. Zapraszam!






I wisienka na torcie...


Z ostatniej chwili...
Okazało się że kopanie w dupę zostało przełożone na wtorek :-) 
No i od razu trochę mniej ch**owo się człek czuje :-)


czwartek, 25 września 2014

Takie dylematy mam.

Jak człowiekowi się coś kończy i chce zacząć coś od nowa, czasami musi się cofnąć do początku. I na tym cała trudność polega, bo coś co się robiło dwadzieścia parę lat temu niekoniecznie wygląda tak samo jak robimy to dziś. Takie randki na przykład. Okazuje się bowiem że człowiek nie był tak naprawdę na randce od dwudziestu kilku lat. No i jak tu się zachować, o czym rozmawiać, w co się ubrać, jak umalować? Czasy się zmieniły, człowiek się zmienił, niby wszystko już znamy, bo przerabialiśmy a jednocześnie czujemy się jak dziewica przed nocą poślubną.
Jako że jestem entelygientnom i wykrztauconom (nie poprawiać!), uznałam że praktyka praktyką ale trzeba się teroretycznie przygotować, szczególnie że w praktyce coś nie za bardzo wychodziło. No a nie chciałam wsypać wszystkich chłopów do dwóch worków, jednego z napisem "Idioci", drugiego "Barany", bo ufną osobą jestem i wierzę że paru wartościowych osobników po tym świecie wciąż chodzi, tylko jakoś ja chyba jestem magnesem na te sparszywiałe odmiany. No to zaczęłam się edukować. Im więcej czytałam tym więcej zagmatwane to było, do momentu aż zaświeciła mi się w końcu lampka - przecież to nie ONI są źli, to JA mam problemy. No nie generalizuję, niektórzy są źli do szpiku kości, inni trochę mniej, ale część facetów da się ujarzmić przy pomocy bardzo prostego sposobu - pokochać samą siebie.
I teraz będzie reklama, całkowicie bezpłatna i oświadczam że nie otrzymałam z tego tytułu żadnych korzyści materialnych. Jakoś tak parę miesięcy temu trafiłam na blog Stardust, trafiłam i wsiąknęłam. Przeczytałam w dość szybkim tempie całego bloga od deski do deski, zalewając się śmiechem i łzami, przeżywając z autorką lepsze i gorsze chwile z jej życia, zastanawiając się, skąd ta kobieta czerpie to wszystko co w sobie nosi. Napisałam do niej emaila, ona mi odpisała, ja obiecałam że odpiszę i wciąż tego nie zrobiłam za co publicznie przepraszam Cię Star, zarobiona byłam ale już się zbieram do kupy. Ale o co chodzi z tą reklamą, przecież chyba wszyscy czytelnicy mojego bloga znają Stardust to jej reklamować nie trzeba. No to właśnie chcę powiedzieć że wszystkie porady randkowe, wszystkie podręczniki samoudoskonalania i pierdu pierdu sratytaty nie miałyby dla mnie żadnego sensu, gdybym nie natrafiła na Star. Bo co z tego że wszędzie mogę wyczytać że po to aby kochać innych trzeba najpierw pokochać siebie, akceptować w pełni siebie, swoje wady i zalety, to są tylko słowa zapisane na papierze, a ja zawsze potrzebuję odpowiedzi na pytanie "jak?" No i Star pokazała mi jak.
Jeszcze długa przede mną droga do doskonałości, ale przecież nikt nie jest doskonały :-) Niemniej jednak, prawie wszystkie dylematy które do tej pory miałam w związku ze Starającym się, jakoś rozwiewają się jak poranna mgła. One powracają, te dylematy, ale z czasem przekonuję się że mogą nie mieć żadnego znaczenia w przyszłości. Nauczyłam się że człowieka się nie zmieni, jeżeli więc jesteśmy w stanie zaakceptować jego wady, bo przecież każdy jakieś ma, to da się z tym żyć i to jeszcze jak! Bo czy to jest wada że człowiek nosi okulary? Że jest chudy czy gruby, łysy czy z czupryną? Że czasami zasypia przed telewizorem a herbatę pije z cukrem? Że samochód parkuje przodem a nie tyłem? Że papier toaletowy wiesza w odwrotnę stronę co my? Że gotować nie umie więc woli jeść w restauracji? Że lubi Beyonce bo ma wielki tyłek? No jakie to są wady?
Moje dylematy na teraz to są typu: czy moje dzieci go zaakceptują? Bo że jego zaakceptują mnie to nie mam wątpliwości, użyję swego ukrytego czaru :-) Czy jego rodzina zaakceptuje jakąś babę z Polski? A co jak seks mi się nie spodoba? Oesu!!!

środa, 24 września 2014

Przepis na domowy Sos Chili

Specjalnie dla Elki ;-) Ale jak ktoś chce to też może skorzystać.

Sweet Thai Chili Sauce jest obok musztardy, ketchupu i majonezu podstawowym składnikiem mojej kuchni. Widziałam kiedyś w telewizji program o gotowaniu, gdzie pewna młodziutka Chinka pokazywała jak go zrobić, bo po co kupować jak można zrobić swój. Koszt niewielki a pracy mało. W sam raz dla mnie, szczególnie że wtedy byłam na etapie gotowania chińszczyzny, którą bardzo lubię.
Pokażę szybko tym którzy nie wiedzą, jak taki sos wygląda. Zdjęcia własne są najpiękniejsze jakie udało mi się zrobić moim super sprzętem podręcznym, bo nie chciało mi się iść na górę po aparat. Leniwa jestem.

W sklepie można kupić różne odmiany, np. taką:


A przygotowany w domu wygląda mniej więcej tak, przynajmniej w moim słoiczku:


Sos czerwony


Sos zielony


A tu, specjalnie z lampą błyskową, żeby pokazać różnicę kolorystyczną. W zasadzie poza kolorem niczym innym się nie różnią, ale zapewniam że czerwony smakuje lepiej. Autosugestia?



Do czego używam taki sos? Głównie jako dip, do czipsów, do różnych przegryzek, komponuje się świetnie ze spring rolls i innymi przekąskami z kuchni chińskiej i nie tylko. Maczam w nim smażoną kiełbasę i mięso z grilla, dodaję do gotowania żeby nadać potrawie ostrego smaczku. Słowem, sos wielozadaniowy.

Jak ja go robię? Z podanej ilości wychodzi niewielki słoiczek, więc zazwyczaj podwajam ilość, kolor sosu zależy od koloru papryczki, wiadomo że te najostrzejsze są czerwone więc z zdecydowanej większości przypadków sos jest czerwony, ale zdarza mi się że kupię mniej ostre papryczki zielone, wtedy sos jest zielony.

Potrzebujemy:
4-5 papryczek chili albo inne bardzo ostrej odmiany, tu już odwołuję się do osobistego gustu, jak da się więcej będzie ostrzejsze
2 ząbki czosnku
3/4 szklanki wody
1/4 szklanki octu
1/2 szklanki cukru
1 łyżka soli

Dodatkowo:
2 łyżeczki mąki ziemniaczanej
1 łyżka wody

Wszystkie składniki z wyjątkiem tych dodatkowych wrzucamy/wlewamy do blendera i miksujemy. Tak wymiksowane przelewamy do rondelka, zagotowujemy i gotujemy na małym ogniu jakieś 8-10 minut. Będzie widać pojedyncze płatki i pestki papryczki, ale tak ma być. Po 10 minutach mieszamy w szklance mąkę ziemniaczaną z łyżką wody i wlewamy do mikstury, dokładnie tak jak kisiel. I tak jak kisiel zagotowujemy lekko, mieszając ciągle aż zgęstnieje, powinno zgęstnieć bardzo szybko. Sos ma mieć konsystencję ketchupu i drobinki mają byc w nim ładnie rozprowadzone, nie zatopione na dnie. Jak wydaje się nam za rzadki, dodać więcej mąki ziemniaczanej z minimalną ilością wody. Odstawić z kuchenki, przestudzić. Spożywać na zimno.
Ja gorący, prosto z rondla wlewam do wygotowanych słoiczków i zakręcam, może sobie stać w lodówce nawet kilka miesięcy. Należy zauważyć że sos traci stopniowo swoją moc, po kilku tygodniach jest nadal ostry ale nie tak jak zaraz po ugotowaniu.

Zapraszam do eksperymentów!