czwartek, 31 lipca 2014

Nudny post.

Tak sobie czytam tego mojego bloga i czytam i zaczyna mi się wydawać że on jest jakiś... nudny. A przeciez tyle się wokół mnie dzieje że nie mam w co rencuff włożyć. Dni są jakieś za krótkie choć ciemno się robi dopiero koło jedenastej a ja ciągle w czarnej dupie. Chyba za dużo czasu spędzam na przyjemnościach. Ale co zrobię jak lubię? Przez wiele lat moje wewnętrzne "ja" było tłamszone przez "siły wyższe", rodzina, dzieci, ciagła presja, że tak nie wolno, tak nie wypada, tego nie mogę robić, a tamtego nie powinnam. Zapomniałam już jak bardzo można cieszyć się nudą, i ile przyjemności niesie organizacja mojego własnego czasu tak jak ja chcę. Pamiętam jak dziewczęciem będąc, mam wpadała co jakiś czas do pokoju z pretensjami: "Co tak siedzisz, nic nie robisz leniu jeden, rób coś!" A ja przecież tyle robiłam! Od małego nauczona opiekowania się młodszą siostrą, potem dwiema młodszymi siostrami, musiałam pomagać mamie, bo ojca ciągle nie było w domu bo albo pracował za granicą albo pił piwo z kolegami. Więc sprzątałam, czyściałam kibel, gotowałam jak mamy nie było, robiłam pieprzone zakupy po pięćset razy bo mama moja nie mogła napisać wszystkiego na kartce jak leci tylko to co jej się w danym momencie przypomniało. Więc zapierniczałam na dziewiąte piętro tam i z powrotem po schodach bo oczywiście winda w wieżowcach to rzadko kiedy była sprawna w tamtych czasach, a w sklepie były osobne stanowiska do wszystkiego, osobno nabiał, osobno pieczywo, osobno mięso, osobno warzywa... ocipieć można było. A do tego kolejki po pięć kilometrów przy każdym stanowisku, no co się dziwić czasy ciężkie były, początki lat osiemdziesiątych... A jak już przytaszczyłam te torby z zakupami na dziewiąte piętro i rozpakowałam to się okazywało że "cholera jasna, masło zapomniałam powiedzieć, to idź Iwonka do sklepu po masło... i jeszcze kup sól bo się kończy"... kurna lewka dobrze że sobie przypomniała o soli bo bym gnała jeszcze raz za chwilę. A i tak gnałam, taka to moja mama była roztrzepana. I tak, niby nic nie robiłam, ale do szkoły trzeba było chodzić, a byłam bardzo pilną uczennicą, oczywiście trochę leniwą, ale zawsze w czołówce  klasy. Ale jak tu nie być "leniwą" jak mama każe zapierdalać od rana do nocy, a na pytanie dlaczego młodsza siostra nie może otrzymywałam odpowiedź "Bo ona jest mała, jeszcze się narobi" (3 lata różnicy, a wyższa ode mnie, takie geny, phi!). I tak się ta moja siostra "narabia" po dziś dzień. Dobrze że się od mamusi niedawno wyprowadziła tuż przed czterdziestką, może teraz zobaczy co to jest sprzątanie. A może nie... Ale o czym to ja...
OK, no to lata mijały, a mnie oprócz szkoły, sportu (grałam wyczynowo w hokej na trawie ale o tym napiszę kiedyś indziej), opieki nad siostrami, przypadła jeszcze opieka nad pijanym ojcem i roztrzepaną matką. A gdzie czas na miłość? A był, na wszystko miałam czas, kurcze, czy czas był jakiś bardziej rozciągliwy wtedy czy co? Wiem, nie mieliśmy komputerów ani komórek, a w telewizorni leciały tylko dwa kanały :-)
A ja ciągle słyszałam "Zdolna tylko leniwa". Noszkurna, człowiek ledwo na oczy widział po siedmiu godzinach w liceum, a tu trzeba było siostrę z przedszkola odebrać, potem obydwie nakarmić i zamknąć w pokoju żeby nie przeszkadzały jak będę sprzątać. No a zaraz trzeba było lecieć na trening. Albo na pierdoloną religię. Albo chociaż na randkę albo krótkie "na miasto" z koleżankami. Wracało się o dziesiątej do domu i to był czas na naukę bo mnie się najlepiej siedziało po nocach. Parę godzin spania i tak w kółko. No to jaka leniwa, ja się pytam? Każde moje pięć minut które sobie gospodarowałam na odpoczynek to było dla innych lenistwo... I ja dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę!!!! Dokładnie, teraz w tej chwili, pisząc to... Ot terapeutyczna zaleta blogowania :-)
I tak całe życie ode mnie czegoś wymagano, oczekiwano, a ja się starałam te oczekiwania spełniać najlepiej jak umiałam, bo chciałam być taka idealna, taka POSH, nie ma na to polskiego odpowiednika chyba, może - nienaganna??? O właśnie, nienaganna!
I kiedy taka nienaganna ja wypowiedziała kiedyś na głos swoje pierwsze "kurwa" i świat się nie skończył, nikt nie zginął a nawet nie odniósł żadnych obrażeń, cos sie w niej odblokowało. To nic że została wyzwana od prymitywów bo przecież "normalni" ludzie nie używaja takiego rynsztokowego słownictwa, wolała już stać się prymitywem z możliwością wyrażania własnych emocji niż bezwolną kukłą robiącą wszystko wedłuch standardów innych ludzi. I to nic że za chęć odkrywania siebie na nowo dostała takiego kopa w dupę że aż jej pół włosów wyskoczyło. Nowa, a właściwie wybudzona ze śpiączki ja już wie czego chce dla siebie. I ma to w nosie co powiedzą inni. I przestaje się krygować nawet na blogu bo on już powoli przestaje byc fikcją literacką. No oczywiście że nie będzie się tak całkowicie prywatnie wywnętrzać przed światem, odrobinę prywatności jeszcze chce zachować a wie że ktoś z rodziny może czytać tego bloga więc lepiej żeby się dzieci dowiedziały osobiście z nie z bloga że mama na przykład się spotyka z panem policjantem.
Ups...

środa, 30 lipca 2014

O Tigusiu słów kilka

Miałam dziś napisać o Tigusiu więc napiszę ale bardzo krótko bo zarobiona jestem.
Ten kot ma jakieś problemy emocjonalne. Bardzo słaba psychika chyba. Początkowo myślałam że to przypadek ale zaczęłam te przypadki kojarzyć z wydarzeniami i myślę że jestem na tropie. Ale o co chodzi?
Może pamiętacie jak pisałam że Tiguś zachorował "na coś" kiedy w domu pojawiła się Miguśka. A potem po kolei zaczęły się pojawiać "przypadki". Że koty rzygają to normalne. Że mój kot rzyga to jeszcze bardziej normalne, bo czasami żre aż mało nie pęknie. Ale wtedy to on rzyga tam gdzie żre to możecie sobie wyobrażać co ja muszę sprzątać. To nie są jakieś częste przypadki ale nie są odosobnione więc się przyzwyczaiłam. Ale zupełnie nie byłam przygotowana że kot może narzygać na wycieraczce lub... do buta (na szczęście nie mojego hehe). Dobrze że nie nasrał.
Tak więc zaczęłam kojarzyć.
Pierwszy raz narzygał na dywanik w korytarzu kiedy nawiedził nas eksmałż na Wielkanoc. Nie zrobił tego w czasie wizyty ale trochę później.
Drugim razem znalazłam rzygi na wycieraczce w kuchni po tym jak eksmałż zabierał syna na wakacje. Pogłaskał Tigusia co prawda chwilkę, ale widocznie za mało.
Za trzecim razem rzygi były w bucie. W dniu kiedy Migusia siedziała zamknięta w garażu. Tak sobie te zdarzenia pokojarzyłam bo do niczego mi to nie pasowało. I powiedzcie że koty nie mają uczuć....
No i tyle o Tiggym.
P.S. A Miguśki znowu dzisiaj nigdzie było. Była wieczorem a potem sobie wybyła i tyle ją widzieli. Tym razem na pewno nigdzie jej zamknęłam. Co ja mam z tym kotem...

P.S.2  - Witam Stardust na moim blogu! 



wtorek, 29 lipca 2014

W więzieniu

Ale zadałam temat wczoraj... Pogmatwać już chyba bardziej nie mogłam. A chodziło tylko o sprawy damsko-męskie :-)  No nic, jakoś to się samo ułoży, głowy sobie tym nie będę zawracać, mam ważniejsze sprawy.
No to będzie znowu o kotach.
Wspomniałam wczoraj że koty po mnie w nocy nie łaziły więc się wyspałam. Wróciłam z pracy, pokręciłam się, przywitałam z Tigusiem, zajrzałam do misek czy wszystko w porządku. Coś mnie tak tknęło, że ja przecież od wczoraj Miguśki nie widziałam, więc pytam córki czy ją widziała, a ona że chyba tak, że na pewno w krzakach siedzi jak zwykle. Pojechałam z córką do sklepu, wróciłyśmy, poszłam biegać, zrobiło się już późno jak wróciłam. Pytam córki jeszcze raz czy widziała Migusię bo jej nie ma, a może ktoś ją
ukradł na przykład. "No co ty mamo, kto koty kradnie?" - zaśmiała się ale uznała że ona jednak jej tez nie widziała cały dzień. No to w tym momencie się zaniepokoiłam, wyszłam do ogrodu, wołam, zaglądam pod krzaki, nie ma. W okolicach garażu usłyszałam jakiś szelest i nagle mnie olśniło - GARAŻ!
Przecież ja dzień wcześniej przed południem ścinałam zeschłe pąki róż i jakieś gałęzie, wyciągałam sprzęt z garażu i go tam potem schowałam. I widziałam jak Migusia tam wchodziła, ale potem sprawdzałam jeszcze dwa razy i nic nie widziałam więc zamknęłam garaż. O ja głupia cipa!
Otwieram w te pędy a tam już czekało na mnie wystraszone, wymiętolone diabelstwo. Kontenerek koci wywalony na ziemię w trzech częściach, pewnie biedactwo sobie z niego łóżeczko zrobiło. Zaniosłam w te pędy kota do domu, kazałam pić i jeść, a ona mi się z rąk na podwórko wyrywa! Córka się nią zajęła "po kociemu", czyli dała parę kocich ciasteczek na początek a potem wmusiła parę kropli wody.
Łomatkoscurkom i Krystepanie, kot siedział 28 godzin w garażu!!!!! Bez jedzenia i picia, bez kuwety ani nawet kawałka ziemi do grzebania! A potem wyskakuje z garażu i jakby nigdy nic, idzie się bawić z motylkami.
Dziś w nocy wszystko już było po staremu. Za dziesięć siódma obudziło mnie Migusiowe mruczando.
A o Tigusiu to napiszę jutro bo zaczęłam mieć pewne podejrzenia co do niego. Ech, te koty...