Do szału doprowadzają mnie mojej mamy przygotowania do świąt Bożego Narodzenia w lipcu (!). Ja święta z każdym rokiem lubię coraz mniej, ostatnie były wręcz tragiczne. Kiedyś myślałam że Boże Narodzenie to tradycja, więc trzeba pielęgnować tę tradycję, coś przekazać dzieciom, aby pamiętały. Z biegiem czasu jednak ta tradycja zaczęła przechodzić w groteskę. Bo jak inaczej nazwać naharowanie się przygotowując niezliczoną ilość żarcia dla kilku zaledwie osób, które nie będą w stanie tego przejeść przez tydzień a przetrawić przez następne dwa? Kiedy główną myślą okołoświąteczną dla dzieci stają się prezenty - coraz droższe, coraz wymyślniejsze, coraz trudniejsze do zreazlizowania, wiadomo - kryzys. Kiedy dostajesz w prezencie coraz większe badziewia, od których aż bije "KUPIONE ABY BYŁO"... I pomyśleć że dałam się wciągnąć w tę farsę. Po ostatnich świętach przygotowanych w domu, postanowiłam - takiej imprezy to u mnie już nie będzie. Owszem, pojawia się dylemat, bo dziecko przyjedzie na święta, będzie chciało jeść. Więc zrobię coś, oczywiście, ale tylko tyle aby wystarczyło. Po co gotować gar bigosu, kiedy nikt go już po świętach nie ruszy? Szczerze mówiąc, myślę że dla moich dzieci wystarczyłoby przygotować barszcz z uszkami i pierogi z kapustą, bo i tak tylko to w tym czasie jedzą.
Mam dość tego ciągłego obżarstwa, picia, tego że zawsze na drugi dzień świąt mam dom pełen gości, którzy przyszli wcale nie na moje urodziny. I że ja w swoje urodziny piekę swojego torta, zastawiam stół żarciem, przyjmuję gości. Już w zeszłym roku powiedziałam dość. Nie ruszyłam palcem. Tort był z supermarketu, nie ja go kupiłam, nie ja go nawet jadłam. Przeleżałam pół dnia w łóżku a drugie pół przed telewizorem. Z lampką czerwonego wina w ręce.
Dlaczego teraz piszę o Bożym Narodzeniu? Przecież sierpień jeszcze, do świąt naprawdę daleko. A dlatego że od pobytu w Polsce moja własna matka molestuje mnie o prezenty. Co drugi dzień dzwoni (dlaczego ach dlaczego Netia wymyśliła darmowe rozmowy zagraniczne?) i pyta a co mi kupić, a co kupić dzieciom, a co temu, a co tamtemu. Mówię, mamo, nie wiem, nie obchodzi mnie, ja się was nie pytam, mamo my wszystko mamy, po co będziesz wydawać pieniądze. Ale jak to, mówi ona, przecież muszą prezenty być i kropka. I muszę wiedzieć TERAZ bo mam was dużo i przed świętami nie będę miała pieniędzy a teraz mam to mogę kupić.
Ale mnie to naprawdę nie obchodzi!!! Grrrrr....
wtorek, 27 sierpnia 2013
niedziela, 25 sierpnia 2013
Django
Kiedyś nie lubiłam Quentina Tarantino. "Pulp fiction" probowałam obejrzeć kilka razy, ale zawsze albo w telewizji puszczano to zbyt późno aby dotrwać do końca, albo dowiadywałam się za późno i ominęlam kawał początku, a koniec przespałam. Cóż, uroki posiadania dzieci w młodym wieku...
Potem przyszła kolej na "Kill Bill". Nie byłam, i nadal nie jestem zwolennikiem oglądania filmów gdzie krew leje się strumieniami, więc i ten pominęłam.
A potem przyszedł czas kiedy dzieci dorosły i zaczęły swoje własne poszukiwania. "Kill Bill Vol. 1 i 2" pojawiły się znienacka w moim domu. Córka zawsze miała dość wymyślny smak filmowy, ale przekonałam się wielokrotnie że jak już mnie na jakiś obraz namawia, to jest on najczęściej naprawdę dobry. Obejrzałam więc. I ze zdziwieniem przekonałam się, że choć mnóstwo tak przemocy i scen rodem z prymitywnej jatki, to jednak nie obrzydza mnie to i nie odrzuca. Zaczęłam za to poznawać specyfikę pomysłów Tarantino i wyniki jego chorej, jak mi się wydawało i wciąż wydaje, wyobraźni.
Zebrałam się więc w sobie i obejrzałam "Pulp fiction" od początku do końca. A potem przyszła kolej na "Reservoir dogs" ("Wściekłe psy"). Wiem, powinnam go być może obejrzeć w pierwszej kolejności, bo to był pierwszy film tego reżysera, ale już miałam wyrobioną o nim opinię i oglądałam innym okiem.
A potem przyszła kolej na "Inglorious basterds" ("Bękarty wojny"). I znakomitą rolę Christopha Waltza. I przyznam szczerze, że kiedy dowiedziałam się że wystąpi on również w najnowszym filmie Tarantino, byłam niezmiernie podekscytowana. "Django unchained" (czyli po prostu "Django") pojawił się już pod koniec ubiegłego roku, ale mam zasadę że na filmy Tarantino do kina nie chodzę. Jest to coś czego wolę zażywać w spokoju, bez szelestu papierków czy siorbania coli. Tak więc czekałam cierpliwie aż pojawi się na dvd, a kiedy pojawił się w mojej wypożyczalni, czekałam cierpliwie na swoją kolej. Tak się złożyło że film przyszedł już miesiąc temu, ale przecież byłam na długich wakacjach w Polsce, a w zeszły weekend nie było czasu. Gdy więc wczoraj przyszedł odpowiedni czas, zasiedliśmy przed ekranem.
I jak zwykle, nie zawiodłam się. Oczywiście nie będę tu opisywać fabuły czy pisać recenzji, bo to znaleźć można wszędzie. Mogę za to z całą stanowczością film polecić. Owszem, jak to u Tarantino, użyto całe mnóstwo czerwonej farby i szeregu efektów specjalnych, w wyniku których nawet sam Quentin zostaje rozerwany na kawałki, ale nie odstręcza to, nie drażni. Może dlatego że ponieważ sceny kręcone były w odpowiedni sposób, człowiek ma jednak wrażenie nierealności, groteskowości, a odpowiednia wizualizacja drastycznych fragmentów pozbawia ich prawdziwego okrucieństwa. W filmie jest zbrodnia i jest kara, jest miłość i nienawiść, przyjaźń i zemsta, wina i odkupienie. A także "i żyli długo i szczęśliwie". W znakomitej obsadzie aktorskiej.
Kto nie widział, serdecznie polecam. Tylko proszę mi potem nie mówić że Tarantino be, że obrzydliwe. Bo do jego filmów to trzeba dorosnąć.
Foto z internetu.
Potem przyszła kolej na "Kill Bill". Nie byłam, i nadal nie jestem zwolennikiem oglądania filmów gdzie krew leje się strumieniami, więc i ten pominęłam.
A potem przyszedł czas kiedy dzieci dorosły i zaczęły swoje własne poszukiwania. "Kill Bill Vol. 1 i 2" pojawiły się znienacka w moim domu. Córka zawsze miała dość wymyślny smak filmowy, ale przekonałam się wielokrotnie że jak już mnie na jakiś obraz namawia, to jest on najczęściej naprawdę dobry. Obejrzałam więc. I ze zdziwieniem przekonałam się, że choć mnóstwo tak przemocy i scen rodem z prymitywnej jatki, to jednak nie obrzydza mnie to i nie odrzuca. Zaczęłam za to poznawać specyfikę pomysłów Tarantino i wyniki jego chorej, jak mi się wydawało i wciąż wydaje, wyobraźni.
Zebrałam się więc w sobie i obejrzałam "Pulp fiction" od początku do końca. A potem przyszła kolej na "Reservoir dogs" ("Wściekłe psy"). Wiem, powinnam go być może obejrzeć w pierwszej kolejności, bo to był pierwszy film tego reżysera, ale już miałam wyrobioną o nim opinię i oglądałam innym okiem.
A potem przyszła kolej na "Inglorious basterds" ("Bękarty wojny"). I znakomitą rolę Christopha Waltza. I przyznam szczerze, że kiedy dowiedziałam się że wystąpi on również w najnowszym filmie Tarantino, byłam niezmiernie podekscytowana. "Django unchained" (czyli po prostu "Django") pojawił się już pod koniec ubiegłego roku, ale mam zasadę że na filmy Tarantino do kina nie chodzę. Jest to coś czego wolę zażywać w spokoju, bez szelestu papierków czy siorbania coli. Tak więc czekałam cierpliwie aż pojawi się na dvd, a kiedy pojawił się w mojej wypożyczalni, czekałam cierpliwie na swoją kolej. Tak się złożyło że film przyszedł już miesiąc temu, ale przecież byłam na długich wakacjach w Polsce, a w zeszły weekend nie było czasu. Gdy więc wczoraj przyszedł odpowiedni czas, zasiedliśmy przed ekranem.
I jak zwykle, nie zawiodłam się. Oczywiście nie będę tu opisywać fabuły czy pisać recenzji, bo to znaleźć można wszędzie. Mogę za to z całą stanowczością film polecić. Owszem, jak to u Tarantino, użyto całe mnóstwo czerwonej farby i szeregu efektów specjalnych, w wyniku których nawet sam Quentin zostaje rozerwany na kawałki, ale nie odstręcza to, nie drażni. Może dlatego że ponieważ sceny kręcone były w odpowiedni sposób, człowiek ma jednak wrażenie nierealności, groteskowości, a odpowiednia wizualizacja drastycznych fragmentów pozbawia ich prawdziwego okrucieństwa. W filmie jest zbrodnia i jest kara, jest miłość i nienawiść, przyjaźń i zemsta, wina i odkupienie. A także "i żyli długo i szczęśliwie". W znakomitej obsadzie aktorskiej.
Kto nie widział, serdecznie polecam. Tylko proszę mi potem nie mówić że Tarantino be, że obrzydliwe. Bo do jego filmów to trzeba dorosnąć.
Foto z internetu.
piątek, 23 sierpnia 2013
A niech będzie i o pieskach
Jako że Humor z zeszytów szkolnych został zawieszony na czas wakacji, a jest piątek i trzeba sobie czymś humor poprawić, zapraszam na filmik o pieskach które uwielbiają wodę. Miłego oglądania!
Subskrybuj:
Posty (Atom)