Faworki poszły na pierwszy ogień (olej). Potem pączki. I coś się stało, czy olej był do bani, czy temperatura czy jeszcze coś, w każdym razie pączki nie wyrosły mi tak jakbym chciała, za to zaczęły rosnąć na oleju. I się przypalać. A w środku nie dopiekać. Zmarnowałam tak ze dwa, na szczęście najpierw zrobiłam "na spróbowanie". Reszta się już jakoś zrobiła, ale poprzysmażały się na czarno choć nie były spalone. Z nadziewaniem t omiałam cały cyrk, bo postanowiłam nadziewać po usmażeniu przez tutkę, a nie wzięłam pod uwagę że dżem może mieć drobinki i tutkę zatykać, więć naklęłam się przy tym, nawkurzałam. Na koniec postanowiłam polukrować lukrem truskawkowym ten mój pączkowy disaster, narobiłam przy tym jeszcze większego bałaganu. Potem sprzątałam godzinę i tuż przed północą, zajadając pączka faworkiem, zrobiłam jeszcze te oto fotki, jako udokumentowanie mego niechlubnego dzieła:
pączki polukrowane
polukrowane i posypane cukrem pudrem dla odmiany
... i tylko posypane. bo lukru zabrakło.
Miały być lekkie jak piórko i niebiańsko pyszne. Cóż, do lekkości jak piórko i anielskiej miękkości to im trochę brakuje. Już wiele pączków w życiu zrobiłam i jeszcze nigdy nie wyszły mi tak... niepączkowe! Ech, przynajmniej faworki uratowały mi tłusto-czwartkowy humor. Zaniosłam ich dziś trochę do pracy. Zachwytom nie było końca. Pewnie z powodu nalewki nagietkowej na spirytusie której dodałam zamiast wódki ;-)