Kiedy córka ostatnio z sukcesem złożyła podanie o paszport, spadł mi kamień z serca. Bo córka moja jaka jest, każdy wie. Fiu bździu w głowie, na oczach klapki, dusza w obłokach... No ale udało jej się, ale jakby jej się nie udało, toby nie mogła wyjechać za tydzień do Polski i zrobić tego co zamierza zrobić. Nie będę mówić teraz co to jest, ale to dla niej i dla nas wszystkich bardzo ważne. Zresztą, paszportu w garści jeszcze nie ma, ma go mieć w przyszłym tygodniu, dzień przed wyjazdem. Następny kamień.
Kiedy syn zdał ostatni maturalny egzamin w zeszłym tygodniu, spadł mi kamień z serca. Częściowo co prawda, bo jeszcze przecież trzeba czekać na wyniki. Ale co się stało to się nie odstanie, egzaminy skończone, koniec kropka i już. Ale już dwa dni po egzaminach musiał wyjechać na te swoje Mistrzostwa Europy do Paryża, a my tutaj bardziej niż nadzieją na medal żyliśmy nadzieją że nie dostanie w nos. W nos nie dostał, krew się nie polała, medalu nie było. Kamień z serca.
No ale żeby nie było, w sobotę syn ma egzamin z karate, ostatni z małych egzaminów przed czarnym pasem. A tu dostał gorączki po tym Paryżu, która chociaż już mu przeszła, trochę go osłabiła. Trzy dni na rekonwalescencję, może wystarczy. Kolejny kamień.
Jak wspomniałam, córka wyjeżdża za tydzień a ja z nią. Wspomóc ją w tym co zamierza zrobić. Choć niby wszystko zaklepane i omówione, nic nie jest tak do końca pewne, bo a nuż coś się po drodze wydarzy. Wtedy klęska. Następny kamień.
Mamy dwa samochody, oba w tym miesiącu idą do pierwszego w życiu przeglądu. Znowu stres, znowu kamień, bo niby nic im nie jest, ale po pierwsze mnie nie będzie i oba będzie musiał załatwić mąż, po drugie jeszcze tylko 3 tygodnie do wyjazdu na wczasy, a co jeśli coś tam wykryją i trzeba to będzie wymienić, naprawić, a tu ani czasu, ani pieniędzy.
Z rzeczy do załatwienia w czerwcu pozostała tylko rodzinna wizyta u dentysty, standard, przegląd, ale co jak jakaś dziurka będzie, znowu płacz i płać, a tu jak wyżej.
Ale ale, to nie wszystko, bo przecież córka wciąż czeka na list z collegu i martwi się czy ją zaakceptują na przyszły rok czy nie. A my czekamy razem z nią. Poza tym, co będzie jeśli sąsiadka, która ma się opiekować naszym kotem, w ostatniej chwili zmieni zdanie? Albo coś jej wypadnie? Kamień, kamień, kamień...
Czekam na wakacje jak na zbawienie. Bo liczę że do tego czasu te (prawie) wszystkie kamienie z serca mi pospadają.
środa, 6 czerwca 2012
czwartek, 31 maja 2012
O Dziecięcych wyjazdach.
Wyjechał. Mój synuś. Do Paryża. Na te swoje Mistrzostwa Europy. Nie pierwszy raz sam, bez rodziców, ale ostatni raz sam bez rodziców był na Zielonym Przedszkolu gdy miał 6 lat. Na te Zielone Przedszkola wyjeżdżał już zresztą odkąd miał 3, prawie 4 lata. Powie ktoś - durni rodzice, posłali takie malutkie dziecko na 5 dni, daleko od domu, a jak się coś stanie? A co mu się miało stać? Na ten wyjazd kwalifikowane były dzieci od 5 lat, ale że mój synuś miał siostrę właśnie w tym wieku, a za wyjazd się płaciło i nie każdego było stać, więc im więcej tym lepiej, a poza tym bardzo pogodne i samodzielne dziecko to było, panie były szczęśliwe mając takiego malucha pod opieką. Starsze przedszkolaki zresztą też.
Zawsze jeździli do Istebnej, w Beskidy. Codzienne wycieczki, do Koniakowa, Wisły, Żywca, Ustronia. Dzieci przywoziły różne drobiazgi, pamiątki, do dzisiaj córka ma maleńką serweteczkę z koniakowskiej koronki, a syn fotografię Adama Małysza z jego podpisem. Ciupaga mu się połamała w walce z tatą. Walka była na drewniane miecze, ale szybko przeniosła się na dalszy front, czyli walenie-czym-popadnie. No i się skończyło jak ciupaga trafiła w drewniany słup, na szczęście nie było płaczu, bo właściciel ciupagi był honorowy i uznał że skoro sam swą broń zniszczył to sam nie będzie rozpaczał.
Nie było wtedy telefonów komórkowych, to znaczy były, ale jeszcze nie dla dzieci. Nie dzwoniło się więc, ale dzieci nie miały problemu z tym że rodziców nie było. Były przecież ukochane panie. Nigdy nic się nikomu nie stało, dzieciaki bawiły się świetnie, chodziły po górach, słuchały opowieści góralskich w starej chatce, tańczyły przy ognisku, a wieczorem na dyskotece piżamowej. A na piąty dzień szczęśliwe i uśmiechnięte wracały do rodziców.
Każde z moich dzieci było na tych Zielonych Wyjazdach po cztery razy. Córka zaczęła co prawda w przepisowym wieku 5 lat, ale dwa dodatkowe wyjazdy zaliczyła będąc już w szkole, chętnie jeżdziła z bratem i młodszymi koleżankami do Istebnej. A paniom to nie przeszkadzało, a nawet były zadowolone z dodatkowej, małej i niedoświadczonej co prawda, ale jednak pary rąk do pomocy. Bo co 7 lat to nie 5, prawda?
Skłamałam na początku, a właściwie przypomniałam sobie. To nie były jedyne wyjazdy mojego syna. Był na tygodniowym szkolnym wyjeździe już tu w Szkocji, na zakończenie podstawówki. Ale to było 5 lat temu!
A teraz zerkam co chwilę na stronę lotniska Charles De Gaulle w Paryżu i właśnie podali że samolot już wylądował. Na szczęście teraz są komórki. Może zadzwoni.
Zawsze jeździli do Istebnej, w Beskidy. Codzienne wycieczki, do Koniakowa, Wisły, Żywca, Ustronia. Dzieci przywoziły różne drobiazgi, pamiątki, do dzisiaj córka ma maleńką serweteczkę z koniakowskiej koronki, a syn fotografię Adama Małysza z jego podpisem. Ciupaga mu się połamała w walce z tatą. Walka była na drewniane miecze, ale szybko przeniosła się na dalszy front, czyli walenie-czym-popadnie. No i się skończyło jak ciupaga trafiła w drewniany słup, na szczęście nie było płaczu, bo właściciel ciupagi był honorowy i uznał że skoro sam swą broń zniszczył to sam nie będzie rozpaczał.
Nie było wtedy telefonów komórkowych, to znaczy były, ale jeszcze nie dla dzieci. Nie dzwoniło się więc, ale dzieci nie miały problemu z tym że rodziców nie było. Były przecież ukochane panie. Nigdy nic się nikomu nie stało, dzieciaki bawiły się świetnie, chodziły po górach, słuchały opowieści góralskich w starej chatce, tańczyły przy ognisku, a wieczorem na dyskotece piżamowej. A na piąty dzień szczęśliwe i uśmiechnięte wracały do rodziców.
Każde z moich dzieci było na tych Zielonych Wyjazdach po cztery razy. Córka zaczęła co prawda w przepisowym wieku 5 lat, ale dwa dodatkowe wyjazdy zaliczyła będąc już w szkole, chętnie jeżdziła z bratem i młodszymi koleżankami do Istebnej. A paniom to nie przeszkadzało, a nawet były zadowolone z dodatkowej, małej i niedoświadczonej co prawda, ale jednak pary rąk do pomocy. Bo co 7 lat to nie 5, prawda?
Skłamałam na początku, a właściwie przypomniałam sobie. To nie były jedyne wyjazdy mojego syna. Był na tygodniowym szkolnym wyjeździe już tu w Szkocji, na zakończenie podstawówki. Ale to było 5 lat temu!
A teraz zerkam co chwilę na stronę lotniska Charles De Gaulle w Paryżu i właśnie podali że samolot już wylądował. Na szczęście teraz są komórki. Może zadzwoni.
wtorek, 29 maja 2012
A miało być tak pięknie...
Jak w temacie, mówię o pogodzie. Po tych strasznych deszczach, zimnicy i ćmicy nastąpiły w końcu przepiękne dni, pełne słońca i ciepła. Upalne wręcz. Już nawet co niektórzy zaczęli narzekać że im za gorąco. No to macie! Tylko 10 dni trwało lato. Co prawda, drugie to już lato w Szkocji, bo pierwsze było w marcu. Zawsze lepsze coś niż nic.
Córka przeprosiła się ze słońcem, siedziała w jego promieniach od rana do wieczora z małymi przerwami, opaliła się pięknie, na początku prawie spaliła, ale jak tu się nie spalić gdy nie używasz żadnego kremu z filtrem? Gdy tylko to zobaczyłam, zakupiłam natychmiast odpowiednie preparaty i zażegnałyśmy klęskę. Bo córka od dwóch lat nie widziała słońca, ostatnio w 2010 roku w Egipcie. Potem miała swoje sprawy, potem była zima, w zeszłym roku tak wyszło że nie jechaliśmy nigdzie na wakacje, owszem każde z nas było w Polsce (oprócz córki), ale co to za wakacje w Polsce. Córka w Polsce nie była bo się na babcie obraziła :-) Nie, żartuję. Nie była bo kończyła 18 lat i chciała mieć imprezę. No to miała. Więc kiedy nastało lato i nawet ja sobie wzięłam tydzień wolny od pracy, żeby sobie na słoneczku posiedzieć, moja córka spała od rana do wieczora, a wieczorami wychodziła. No a jak udało jej się nie spać, a udało położyć na trawce na kocyku, to obrqaziła się na słońce że nie świeci tak jak ona by chciała, na trawkę że ją gniecie i na robaczki które po tej trawce chodzą.
Więc nie ma co się dziwić że skóra jakoś tam odwykła od słońca i się prawie spaliła. Bo córka jest raczej śniada i nigdy przenigdy poparzenia słonecznego nie doświadczyła. W Tunezji nawet na pustyni, w 50 stopniowym upale, jechała na tym wielbłądzie w samym stroju kąpielowy, bez ochronnego odzienia i nic jej nie było. A tu nagle szkockie słońce jej dopiekło! I dobrze, niech pozna moc promieni.
Ale dość o córce, niech się cieszy tym co ma. Teraz będzie o kocie. Który przez cały tydzień gościem rzadkim był w domu. Właściwie przychodził tylko na jedzenie, a i to się spóźniał. Albo spał pod swym ulubionym krzaczkiem tawułki, albo pod różami z drugiej strony domu, albo pod kocem na którym leżałam ja. Albo znikał gdzieś na całe godziny i tyle go widzieli. Na pewno terroryzował okoliczne koty.
Bo te dwa czarne koty sąsiedki to wcale nie są z nim tak bardzo zaprzyjaźnionem jak się okazuje. Mąż widział ostatnio jak Tiggy większego ugryzł w ucho, a mniejszego pogonił. W ogóle on goni teraz wszystkie koty, a teren powiększył sobie o kilka następnych domów, normalnie skaranie boskie z tym kotem.
W niedzielę sąsiedzi trzy domy dalej robili sobie grilla. Grill jak grill, wrzaski dzieciarni, głośne gadanie, śmiechy. Pod wieczór wszystko przycichło. Nagle mąż woła do mnie z kuchni żebym natychmiast zabrała swojemu (!!) kotu to czym się teraz bawi, bo przyniósł sobie psią kupę! No kupą to on się już raz bawił, dziękuję bardzo! Wychodzę na podwórko, paczę (?) a tam nadgryziona kiełbaska z grilla. Ukradł, złodziej! Pobawił się chwilkę, popodrzucał, po czym dumny jak paw przyszedł do mojej nogi się pochwalić, jaką wspaniałą zdobycz dla mnie przyniósł. Jakby mówił - weź, weź, zobacz jak pyszniutka tłuściutka kiełbaska... Dostał trochę głasków i garstkę kocich ciasteczek. Za takie polowanie to się należy!
Córka przeprosiła się ze słońcem, siedziała w jego promieniach od rana do wieczora z małymi przerwami, opaliła się pięknie, na początku prawie spaliła, ale jak tu się nie spalić gdy nie używasz żadnego kremu z filtrem? Gdy tylko to zobaczyłam, zakupiłam natychmiast odpowiednie preparaty i zażegnałyśmy klęskę. Bo córka od dwóch lat nie widziała słońca, ostatnio w 2010 roku w Egipcie. Potem miała swoje sprawy, potem była zima, w zeszłym roku tak wyszło że nie jechaliśmy nigdzie na wakacje, owszem każde z nas było w Polsce (oprócz córki), ale co to za wakacje w Polsce. Córka w Polsce nie była bo się na babcie obraziła :-) Nie, żartuję. Nie była bo kończyła 18 lat i chciała mieć imprezę. No to miała. Więc kiedy nastało lato i nawet ja sobie wzięłam tydzień wolny od pracy, żeby sobie na słoneczku posiedzieć, moja córka spała od rana do wieczora, a wieczorami wychodziła. No a jak udało jej się nie spać, a udało położyć na trawce na kocyku, to obrqaziła się na słońce że nie świeci tak jak ona by chciała, na trawkę że ją gniecie i na robaczki które po tej trawce chodzą.
Więc nie ma co się dziwić że skóra jakoś tam odwykła od słońca i się prawie spaliła. Bo córka jest raczej śniada i nigdy przenigdy poparzenia słonecznego nie doświadczyła. W Tunezji nawet na pustyni, w 50 stopniowym upale, jechała na tym wielbłądzie w samym stroju kąpielowy, bez ochronnego odzienia i nic jej nie było. A tu nagle szkockie słońce jej dopiekło! I dobrze, niech pozna moc promieni.
Ale dość o córce, niech się cieszy tym co ma. Teraz będzie o kocie. Który przez cały tydzień gościem rzadkim był w domu. Właściwie przychodził tylko na jedzenie, a i to się spóźniał. Albo spał pod swym ulubionym krzaczkiem tawułki, albo pod różami z drugiej strony domu, albo pod kocem na którym leżałam ja. Albo znikał gdzieś na całe godziny i tyle go widzieli. Na pewno terroryzował okoliczne koty.
Bo te dwa czarne koty sąsiedki to wcale nie są z nim tak bardzo zaprzyjaźnionem jak się okazuje. Mąż widział ostatnio jak Tiggy większego ugryzł w ucho, a mniejszego pogonił. W ogóle on goni teraz wszystkie koty, a teren powiększył sobie o kilka następnych domów, normalnie skaranie boskie z tym kotem.
W niedzielę sąsiedzi trzy domy dalej robili sobie grilla. Grill jak grill, wrzaski dzieciarni, głośne gadanie, śmiechy. Pod wieczór wszystko przycichło. Nagle mąż woła do mnie z kuchni żebym natychmiast zabrała swojemu (!!) kotu to czym się teraz bawi, bo przyniósł sobie psią kupę! No kupą to on się już raz bawił, dziękuję bardzo! Wychodzę na podwórko, paczę (?) a tam nadgryziona kiełbaska z grilla. Ukradł, złodziej! Pobawił się chwilkę, popodrzucał, po czym dumny jak paw przyszedł do mojej nogi się pochwalić, jaką wspaniałą zdobycz dla mnie przyniósł. Jakby mówił - weź, weź, zobacz jak pyszniutka tłuściutka kiełbaska... Dostał trochę głasków i garstkę kocich ciasteczek. Za takie polowanie to się należy!
Subskrybuj:
Posty (Atom)