O zmaganiach mej duszy z ciałem moim miało być, więc piszę tym razem o mojej diecie Dukana. Jestem oficjalnie i aktualnie w IV fazie czyli juz po. I co? I nic,. Waga mi podskoczyła o 1,5 kilo, ale jestem w "tym" okresie więc się trochę usprawiedliwiam. A tak naprawdę to widzę że mi przybyło na obwodzie (pasa bo jakżeby inaczej) jakiś centymetr czy dwa. "Ten" okres pewnie winny też, ale z ręką na sercu mogę się przyznać że winna jestem sama sobie. Bo na przełomie lipiec-sierpień rodzin abyła na wakacjach a ja sama z kotem w domu. I tyle lodów co wtedy zeżarłam, tak - ZEŻARŁAM to dobre słowo, to po prostu sobie nie wyobrażam jak można nie przytyć. A to wszystko wina sklepów. Bo do którego bym nie zaszła, tam kuszące promocje. Na przykład Magnum moje ulubione za połowę ceny, więc trzeba kupić dwie paczki bo mam dwa razy tyle za tę samą cenę, prawda? Albo takie super-rodzinne ośmiopaki w cenie normalnego trzypaka, kto by nie kupił? A potem z nudów i z upałów wsuwałam te lody od rana do nocy, po 8 dziennie nawet. Co prawda, nie chciało mi się już za bardzo jeść nic innego, ale przecież nie samymi lodami człowiek żyje a poza tym już niedobrze mi się robiło od tych lodów. Po takim długim weekendzie na przykład to się rozchorowałam, od tych lodów chyba i nie poszłam do pracy. Po to żeby siedzieć na słońcu, żreć lody i pić piwo. Chciałam to miałam!
No i nie było siły, musiało to się odbić na wadze, nie od razu, prawda, tylko po kilku tygodniach. Ale już to złapałam, już opanowałąm, i melduję posłusznie że się za siebie wzięłam. To znaczy - słodycze owszem ale najwyżej jedna mała czekoladka czy ciasteczko dziennie. Chlebuś tylko razowy i zero tłuszczu. A dodatkowo najbardziej stara i prawdziwa metoda odchudzania - mniej żreć. Tak jak przed epoką lodową. No i najważniejsze - ja się już nie odchudzam, ja po prostu utrzymuję wagę. A ten kilogram to zwalczę już za tydzień, obiecuję.
wtorek, 23 sierpnia 2011
poniedziałek, 15 sierpnia 2011
Co nowego
No i mnie nie było trochę. Bo po pierwsze, jak wróciłam z Polski to byłam bardzo zajęta wygrzewaniem się w każdym promieniu słońca, którego w lipcu w Szkocji wcale nie brakowało. A jak się tak wygrzałam to zachorowałam na... nie wiem co, ale do pracy mi się iść nie chciało więc wygrzewałam się nawet mocniej. A potem, jak już trzeba było wrócić, to wpracy były duże zaległości i nie miałam czasu nic pisać, a w domu mi się nie chciało bo słońce jak już tu grzeje to grzeje do 9 wieczorem a nawet i dłużej. A potem to już zaczęło padać i czułam się przygnębiona, a w międzyczasie trzeba było załatwić tyle rzeczy...
Chciałam napisać wczoraj, chciałam pochwalić się jaka to u nas w Szkocji już trzeci dzień piękna pogoda, jak gorąco jest i jak ja się opalam a wy zazdrośćcie. Chciałam napisać o tym jak leżę sobie cały dzień na słoneczku w moim pół-namiocie plażowym, a ze mną kot, raz w namiocie raz pod namiotem, bo koty lubią wchodzić wszędzie. Chciałam napisać jak to będąc pod wpływem gorąca i w stanie upojenia słonecznego o mało nie przejechałam żywopłotu wracając ze sklepu po zakupie środków do nawadniania organizmu, ale tylko kilka gałązek połamałam. A jak się opaliłam! No i oczywisie w tym kraju słońce nie może normalnie opalać jak na całym świecie, o dwunastej w południe, tylko zaczyna o trzeciej. Dobrze że zachodzi o jedenastej w nocy albo i później to się siedzi ile sie da.
No ale wczoraj nie napisałam a dzisiaj wszystko się schrzaniło. Było ładnie może tak do południa, teraz się zachmurzyło i ochłodziło z lekka. W pracy nie byłam bo mam taką słodką możliwość że gdy potrzebuję czasu dla siebie to mogę sobie pracowac w domu. No to spałam do południa, a potem popracowałam trochę dla pracy, a trochę dla samej siebie, czyli w ogródku :-) Róże pięknie kwitną w tym roku, a z kwiatów polnych których mieszankę nasion dostałam przy zakupie innych nasion, więc posiałam wiosną i wyrosły mi piękne chabry, ostróżki, stokroty, piękne żółciutkie maki i jakieś jeszcze inne których nazw nie znam, zresztą tych wymienionych wyżej też nie ale tak mi się wydaje że to to, więc z tych kwiatów zrobiłam dziś piękne bukiety i stoją te bukiety w wazonach po całym domu. A całkiem niedawno zapukały do moich drzwi trzy dziewczynki z pieskiem na rękach pytając czy to mój piesek, i czy to jest taka-to-a-taka ulica, na co ja że niestety to nie mój piesek bo pieska nie mam, mam kotka, i że to nie taka-to-a-taka ulica a całkiem inna, ale tamta jest w sąsiedztwie. Piesek był mały szary i całkiem zupełnie wystraszony. Dziewczynki pobiegłym całkiem wzburzone, ale nie na mnie tylko ogólnie sytuacją. Ale bramkę za soba zamknęły. Dobrze wychowane, bo nie wszyscy zamykają bramkę za sobą, niestety. A ja teraz tak sobie siedzę i myślę czy ja aby dobrze zrobiłam, mogłam przecież zaproponować tym dziewczynkom pomoc, czyż nie?
Poza tym już wszystko wraca do normy, szkoła zaczyna się od środy więc wróci rutyna, więc i ja może się do pisania wreszcie zabiorę. Na razie tylko czytałam, blogi Klarki oczywiście, ale też wszystkie inne któe wydawały mi się ciekawe. No i zaczęłam książki Chmielewskiej które sobie z Polski przywiozłam. Wiele ich przeczytałam jeszcze lata temu, ale teraz spotkałam je w Realu w dużej promocji, 3,99 zł za sztukę, więc jak tu nie wziąć? Wzięłam 5, wszystkie najgrubsze, żeby mi się dobrze czytało, a więcej nie mogłam z powodu ograniczeń bagażowych, prawda.
Na razie poszły "Wyścigi", uśmiałam się jak zwykle, po pachy, a nawet mojej latorośli podrzuciłam jedną, ma chłopię już 16 lat to chyba może i takie coś poczytać od czasu do czasu, a nie jakieś tam fantastyki i baśnie fantasy cały czas. Na razie zaczął, ciekawe jak sobie poradzi ze specyficznym bądź co bądź, słownictwem Chmielewskiej.
A w ogóle, odgrzebałam stary wierszyk, napisany przeze mnie w 1992 r., a który całkowicie oddaje mój nastrój ostatnimi czasy. Zobaczcie sami.
- I PUK I STUK -
Miarowo stukają konie
bolą je już kopyta
od tego stukania
ale ciągle stukają
bo muszą
bo takie jest
ich przeznaczenie
13/07/1992
Co to ja kiedyś wypisywałam, hehehe :-)
Chciałam napisać wczoraj, chciałam pochwalić się jaka to u nas w Szkocji już trzeci dzień piękna pogoda, jak gorąco jest i jak ja się opalam a wy zazdrośćcie. Chciałam napisać o tym jak leżę sobie cały dzień na słoneczku w moim pół-namiocie plażowym, a ze mną kot, raz w namiocie raz pod namiotem, bo koty lubią wchodzić wszędzie. Chciałam napisać jak to będąc pod wpływem gorąca i w stanie upojenia słonecznego o mało nie przejechałam żywopłotu wracając ze sklepu po zakupie środków do nawadniania organizmu, ale tylko kilka gałązek połamałam. A jak się opaliłam! No i oczywisie w tym kraju słońce nie może normalnie opalać jak na całym świecie, o dwunastej w południe, tylko zaczyna o trzeciej. Dobrze że zachodzi o jedenastej w nocy albo i później to się siedzi ile sie da.
No ale wczoraj nie napisałam a dzisiaj wszystko się schrzaniło. Było ładnie może tak do południa, teraz się zachmurzyło i ochłodziło z lekka. W pracy nie byłam bo mam taką słodką możliwość że gdy potrzebuję czasu dla siebie to mogę sobie pracowac w domu. No to spałam do południa, a potem popracowałam trochę dla pracy, a trochę dla samej siebie, czyli w ogródku :-) Róże pięknie kwitną w tym roku, a z kwiatów polnych których mieszankę nasion dostałam przy zakupie innych nasion, więc posiałam wiosną i wyrosły mi piękne chabry, ostróżki, stokroty, piękne żółciutkie maki i jakieś jeszcze inne których nazw nie znam, zresztą tych wymienionych wyżej też nie ale tak mi się wydaje że to to, więc z tych kwiatów zrobiłam dziś piękne bukiety i stoją te bukiety w wazonach po całym domu. A całkiem niedawno zapukały do moich drzwi trzy dziewczynki z pieskiem na rękach pytając czy to mój piesek, i czy to jest taka-to-a-taka ulica, na co ja że niestety to nie mój piesek bo pieska nie mam, mam kotka, i że to nie taka-to-a-taka ulica a całkiem inna, ale tamta jest w sąsiedztwie. Piesek był mały szary i całkiem zupełnie wystraszony. Dziewczynki pobiegłym całkiem wzburzone, ale nie na mnie tylko ogólnie sytuacją. Ale bramkę za soba zamknęły. Dobrze wychowane, bo nie wszyscy zamykają bramkę za sobą, niestety. A ja teraz tak sobie siedzę i myślę czy ja aby dobrze zrobiłam, mogłam przecież zaproponować tym dziewczynkom pomoc, czyż nie?
Poza tym już wszystko wraca do normy, szkoła zaczyna się od środy więc wróci rutyna, więc i ja może się do pisania wreszcie zabiorę. Na razie tylko czytałam, blogi Klarki oczywiście, ale też wszystkie inne któe wydawały mi się ciekawe. No i zaczęłam książki Chmielewskiej które sobie z Polski przywiozłam. Wiele ich przeczytałam jeszcze lata temu, ale teraz spotkałam je w Realu w dużej promocji, 3,99 zł za sztukę, więc jak tu nie wziąć? Wzięłam 5, wszystkie najgrubsze, żeby mi się dobrze czytało, a więcej nie mogłam z powodu ograniczeń bagażowych, prawda.
Na razie poszły "Wyścigi", uśmiałam się jak zwykle, po pachy, a nawet mojej latorośli podrzuciłam jedną, ma chłopię już 16 lat to chyba może i takie coś poczytać od czasu do czasu, a nie jakieś tam fantastyki i baśnie fantasy cały czas. Na razie zaczął, ciekawe jak sobie poradzi ze specyficznym bądź co bądź, słownictwem Chmielewskiej.
A w ogóle, odgrzebałam stary wierszyk, napisany przeze mnie w 1992 r., a który całkowicie oddaje mój nastrój ostatnimi czasy. Zobaczcie sami.
- I PUK I STUK -
Miarowo stukają konie
bolą je już kopyta
od tego stukania
ale ciągle stukają
bo muszą
bo takie jest
ich przeznaczenie
13/07/1992
Co to ja kiedyś wypisywałam, hehehe :-)
piątek, 29 lipca 2011
Prawdziwy przyjaciel
Każdy z nas ma, lub kiedyś miał, przyjaciela, takiego prawdziwego, od serca. Z ktorym można konie kraść i beczkę soli zjeść. Z którym można wypić i pożartować, któremu się ufa prawie tak, a czasami może nawet i bardziej, jak własnej żonie.
Marcin również ma takiego przyjaciela. Poznali się z Rafałem na studiach, chodzili te same zajęcia, na wspólne imprezy, bawili się na swoich weselach. Marcin się ożenił, wkrótce potem pojawiło się dziecko, nie przeszkodziło to jednak we wspólnych kontaktach, szczególnie że Rafał był już bardzo mocno zaangażowany ze swoją dziewczyną i tylko kwestia czasu kiedy mieli się pobrać. Spędzali więc wspólnie czas, chłopcy i dziewczęta, czasami w większym gronie. Za jakiś czas i Rafał się ożenił.
W międzyczasie obaj zaczęli pracę na tej samej uczelni, na tym samym wydziale, w tej samej katedrze, w tym samym pokoju. Stosunki jeszcze bardziej się zacieśniły. Pomagali sobie wzajemnie, wspierali się. Marcin był bardziej zaangażowany w życie rodzinne niż Rafał, który mimo że miał już dziecko, wciąż lubił imprezy i wyskoki z kolegami. Nie przeszkadzało im to w niczym. Każdy robił oddzielnie to co lubił, a do tego razem rozumieli się świetnie.
Choć z finansami bywało różnie, Marcin starał się uczestniczyć w życiu socjalnym swojego wydziału jak mógł. Rafałowi było o niebo lepiej, żona zarabiała trzy razy tyle co on, dom odziedziczony po dziadku, co prawda do remontu, ale jednak za darmo, a poza tym dziadkowie na miejscu więc opieka nad dzieckiem zapewniona. Marcin i jego żona sami musieli zapracować na własne mieszkanie, wspólnymi siłami i z ogromnym poświęceniem je wyremontować. Dziadkowie daleko, więc opieka jeśli już to raz na jakiś czas.
Zaczęły się pojawiać głosy zazdrości. Że Marcin to ma fajnie, bo ma mieszkanie, samochód, nawet jacht ma, piękną żonę i zdolne dzieci. Nikt jakoś nie zauważył że Marcin czasami nie ma co do garnka włożyć bo mieszkanie na kredyt, a kredyt trzeba spłacać, a remont to jeszcze większy wydatek. Że samochód to stary grat, a "jacht" to zwykła maleńka dwousobowa żaglówka kupiona za grosze w stanie nadającym się na złom i wyremontowana własnymi Marcina rękoma. Nikt nie widział że żona chodzi w używanych ciuchach po swojej siostrze, a dzieci mają ubranka odziedziczone po całej rodzinie, bo nie stać ich było na nowe. Dzieci zdolne, to fakt, ale nauka w szkole muzycznej i zajęcia na kółkach plastycznych jednak kosztują. Nie mówiąc już o czasie który rodzice na to muszą poświęcić.
Tak, Marcin szybko zaczął życie i starał się zapewnić rodzinie byt najlepszy na jaki ich stać. Oboje z żoną pracowali na pełen etat, Marcin brał nieskończenie wiele dodatkowych zleceń i projektów, spędzając na uczelni niemal cały czas, aby tylko im wystarczyło na wszystkie niezbędne potrzeby, ale jakoś radzili sobie, bez narzekania.
Rafał jako pierwszy zrobił doktorat, szczycił się tym ogromnie. Marcinowi szczęście nie dopisało tak bardzo, ogrom zajęć i odpowiedzialności jakie wziął na siebie, nie pozwoliły mu dokończyć dzieła przed terminem. Minęło siedem przepisowych i pomimo że Marcin miał już pozałatwiane wszystkie formalności, pozdawane wszystkie egzaminy i nawet wyznaczony termin obrony, nie pozwolono mu pozostać na uczelni. I nie był to formalny wymóg, tylko złośliwość dziekana, który złym człowiekiem był i niech światłość świeci nad jego zgubioną duszą, ale to temat na osobną opowieść. Marcin pozostał bez pracy, bez pieniędzy, na dodatek Urząd Pracy postanowił nie wypłacać mu zasiłku dla bezrobotnych, ponieważ pomimo ciężkiej pracy przez dziesięć lat ostatniego roku nie przepracował na pełen etat. Taki to był układ z uczelnią. Na pograniczu załamania rodzina postanowiła że wyjeżdża do Anglii. Plan był taki, że pierwsza wyjedzie żona, a Marcin zostanie z dziećmi aż do obrony, a potem on dojedzie, dzieci zostaną ten krótki czas do skończenia roku szkolnego z dziadkami, po czym dojadą do rodziców. Plan prosty choć emocjonalnie bardzo ciężki. Jak powiedzieli tak zrobili. Wszystko poszło zgodnie z planem. Żona szybko znalazła pracę, pieniędzy wysyłała ile mogła, tęsknili ogromnie. Marcin zrobił doktorat, z czystym sumieniem spakował walizki i wyjechał, bo nie chciał już mieć do czynienia z uczelnią która go tak potraktowała i z państwem które nie dało mu żadnych szans na przeżycie. Po wakacjach w Wiadomościach Uczelnianych i lokalnej gazecie, której wycinki przesłała mu mama, przeczytał że Uczelnia gratuluje świeżo upieczonym doktorom (tu padło między innymi jego nazwisko) i z dumą zawiadamia że on, Marcin, udał się właśnie na dwuletnie stypendium zagraniczne do Londynu, i które to stypendium jest zasługą pana dziekana XX (niech żyje w pamięci bliskich). Ha ha!
Rafałowi życie zaczęło się mniej układać, żona zostawała coraz dłużej w pracy, w końcu okazało się że go zdradza. Zażądała rozwodu, zażądała połowy domu po dziadku, wyłącznej opieki nad dzieckiem z wyjątkami kiedy nie mogła tej opieki sprawować (czyli codziennie), zażądała samochodu ktory Rafał kupił za własne pieniądze i alimentów takich że Rafał musiałby na nie przeznaczać całą swoją pensję. Załamał się, zaczął pić. Marcin odwiedzał go raz, dwa razy do roku, zawsze kiedy przyjeżdżał do Polski, spotykał się ze swoim przyjacielem, pocieszał, podsuwał rozwiązania, wspierał. Rafał rzadko odpowiadał na emaile, ale taki już jest Rafał, mówił Marcin. Rafał nigdy nie dzwonił, ale tak było OK dla Marcina bo on Marcin miał darmowe rozmowy do Polski, a Rafał musiałby płacić bóg wie ile. Żona Marcina wspólnie z nim odwiedzała Rafała gdzy przyjeżdżali razem do kraju, wspierała, dodawała otuchy. Dziwna więc wydała jej się prośba męża, kiedy ostatnio musiała wyjechać sama, żeby nie próbowała go nawet odwiedzić, bo Rafał się zmienił. Cóż, jak mąż prosił to go nie odwiedzi... Trochę jednak żal, po tylu latach.
Minął kolejny rok. Marcin próbował dzwonić, pisać, chciał się umówić kiedy znał już ternim swojego przyjazdu do Polski, bez rezultatu. Postanowił więc że trudno, nie zobaczy się ze swoim przyjacielem. Pierwszy raz od wielu lat. Wrócił.
W domu żona zapytała co z Rafałem, odpowiedział zgodnie z prawdą że nie wie bo go nie widział. Że był na uczelni odwiedzić znajomych ale jego nie odwiedził, bo chyba go nie było... "I wiesz co się dowiedziałem na uczelni?" - powiedział - "dowiedziałem się że zostałem dyscyplinarnie zwolniony, za jakieś malwersacje dotyczące jednego z projektów nad którymi pracowałem, dlatego uciekłem z kraju. To powiedzieli mi znajomi z którymi się spotkałem. A wiesz od kogo się dowiedzieli? Od Rafała!!!"
Żona długo nie mogła uwierzyć w to co usłyszała. "Nie przejmuj się" - mówił Marcin - "to rzeczywiście straszne, ale to minie, przejdzie..." Na pewno złość minie, na pewno przejdzie. Ale żeby Rafał... Po tylu latach...
Marcin również ma takiego przyjaciela. Poznali się z Rafałem na studiach, chodzili te same zajęcia, na wspólne imprezy, bawili się na swoich weselach. Marcin się ożenił, wkrótce potem pojawiło się dziecko, nie przeszkodziło to jednak we wspólnych kontaktach, szczególnie że Rafał był już bardzo mocno zaangażowany ze swoją dziewczyną i tylko kwestia czasu kiedy mieli się pobrać. Spędzali więc wspólnie czas, chłopcy i dziewczęta, czasami w większym gronie. Za jakiś czas i Rafał się ożenił.
W międzyczasie obaj zaczęli pracę na tej samej uczelni, na tym samym wydziale, w tej samej katedrze, w tym samym pokoju. Stosunki jeszcze bardziej się zacieśniły. Pomagali sobie wzajemnie, wspierali się. Marcin był bardziej zaangażowany w życie rodzinne niż Rafał, który mimo że miał już dziecko, wciąż lubił imprezy i wyskoki z kolegami. Nie przeszkadzało im to w niczym. Każdy robił oddzielnie to co lubił, a do tego razem rozumieli się świetnie.
Choć z finansami bywało różnie, Marcin starał się uczestniczyć w życiu socjalnym swojego wydziału jak mógł. Rafałowi było o niebo lepiej, żona zarabiała trzy razy tyle co on, dom odziedziczony po dziadku, co prawda do remontu, ale jednak za darmo, a poza tym dziadkowie na miejscu więc opieka nad dzieckiem zapewniona. Marcin i jego żona sami musieli zapracować na własne mieszkanie, wspólnymi siłami i z ogromnym poświęceniem je wyremontować. Dziadkowie daleko, więc opieka jeśli już to raz na jakiś czas.
Zaczęły się pojawiać głosy zazdrości. Że Marcin to ma fajnie, bo ma mieszkanie, samochód, nawet jacht ma, piękną żonę i zdolne dzieci. Nikt jakoś nie zauważył że Marcin czasami nie ma co do garnka włożyć bo mieszkanie na kredyt, a kredyt trzeba spłacać, a remont to jeszcze większy wydatek. Że samochód to stary grat, a "jacht" to zwykła maleńka dwousobowa żaglówka kupiona za grosze w stanie nadającym się na złom i wyremontowana własnymi Marcina rękoma. Nikt nie widział że żona chodzi w używanych ciuchach po swojej siostrze, a dzieci mają ubranka odziedziczone po całej rodzinie, bo nie stać ich było na nowe. Dzieci zdolne, to fakt, ale nauka w szkole muzycznej i zajęcia na kółkach plastycznych jednak kosztują. Nie mówiąc już o czasie który rodzice na to muszą poświęcić.
Tak, Marcin szybko zaczął życie i starał się zapewnić rodzinie byt najlepszy na jaki ich stać. Oboje z żoną pracowali na pełen etat, Marcin brał nieskończenie wiele dodatkowych zleceń i projektów, spędzając na uczelni niemal cały czas, aby tylko im wystarczyło na wszystkie niezbędne potrzeby, ale jakoś radzili sobie, bez narzekania.
Rafał jako pierwszy zrobił doktorat, szczycił się tym ogromnie. Marcinowi szczęście nie dopisało tak bardzo, ogrom zajęć i odpowiedzialności jakie wziął na siebie, nie pozwoliły mu dokończyć dzieła przed terminem. Minęło siedem przepisowych i pomimo że Marcin miał już pozałatwiane wszystkie formalności, pozdawane wszystkie egzaminy i nawet wyznaczony termin obrony, nie pozwolono mu pozostać na uczelni. I nie był to formalny wymóg, tylko złośliwość dziekana, który złym człowiekiem był i niech światłość świeci nad jego zgubioną duszą, ale to temat na osobną opowieść. Marcin pozostał bez pracy, bez pieniędzy, na dodatek Urząd Pracy postanowił nie wypłacać mu zasiłku dla bezrobotnych, ponieważ pomimo ciężkiej pracy przez dziesięć lat ostatniego roku nie przepracował na pełen etat. Taki to był układ z uczelnią. Na pograniczu załamania rodzina postanowiła że wyjeżdża do Anglii. Plan był taki, że pierwsza wyjedzie żona, a Marcin zostanie z dziećmi aż do obrony, a potem on dojedzie, dzieci zostaną ten krótki czas do skończenia roku szkolnego z dziadkami, po czym dojadą do rodziców. Plan prosty choć emocjonalnie bardzo ciężki. Jak powiedzieli tak zrobili. Wszystko poszło zgodnie z planem. Żona szybko znalazła pracę, pieniędzy wysyłała ile mogła, tęsknili ogromnie. Marcin zrobił doktorat, z czystym sumieniem spakował walizki i wyjechał, bo nie chciał już mieć do czynienia z uczelnią która go tak potraktowała i z państwem które nie dało mu żadnych szans na przeżycie. Po wakacjach w Wiadomościach Uczelnianych i lokalnej gazecie, której wycinki przesłała mu mama, przeczytał że Uczelnia gratuluje świeżo upieczonym doktorom (tu padło między innymi jego nazwisko) i z dumą zawiadamia że on, Marcin, udał się właśnie na dwuletnie stypendium zagraniczne do Londynu, i które to stypendium jest zasługą pana dziekana XX (niech żyje w pamięci bliskich). Ha ha!
Rafałowi życie zaczęło się mniej układać, żona zostawała coraz dłużej w pracy, w końcu okazało się że go zdradza. Zażądała rozwodu, zażądała połowy domu po dziadku, wyłącznej opieki nad dzieckiem z wyjątkami kiedy nie mogła tej opieki sprawować (czyli codziennie), zażądała samochodu ktory Rafał kupił za własne pieniądze i alimentów takich że Rafał musiałby na nie przeznaczać całą swoją pensję. Załamał się, zaczął pić. Marcin odwiedzał go raz, dwa razy do roku, zawsze kiedy przyjeżdżał do Polski, spotykał się ze swoim przyjacielem, pocieszał, podsuwał rozwiązania, wspierał. Rafał rzadko odpowiadał na emaile, ale taki już jest Rafał, mówił Marcin. Rafał nigdy nie dzwonił, ale tak było OK dla Marcina bo on Marcin miał darmowe rozmowy do Polski, a Rafał musiałby płacić bóg wie ile. Żona Marcina wspólnie z nim odwiedzała Rafała gdzy przyjeżdżali razem do kraju, wspierała, dodawała otuchy. Dziwna więc wydała jej się prośba męża, kiedy ostatnio musiała wyjechać sama, żeby nie próbowała go nawet odwiedzić, bo Rafał się zmienił. Cóż, jak mąż prosił to go nie odwiedzi... Trochę jednak żal, po tylu latach.
Minął kolejny rok. Marcin próbował dzwonić, pisać, chciał się umówić kiedy znał już ternim swojego przyjazdu do Polski, bez rezultatu. Postanowił więc że trudno, nie zobaczy się ze swoim przyjacielem. Pierwszy raz od wielu lat. Wrócił.
W domu żona zapytała co z Rafałem, odpowiedział zgodnie z prawdą że nie wie bo go nie widział. Że był na uczelni odwiedzić znajomych ale jego nie odwiedził, bo chyba go nie było... "I wiesz co się dowiedziałem na uczelni?" - powiedział - "dowiedziałem się że zostałem dyscyplinarnie zwolniony, za jakieś malwersacje dotyczące jednego z projektów nad którymi pracowałem, dlatego uciekłem z kraju. To powiedzieli mi znajomi z którymi się spotkałem. A wiesz od kogo się dowiedzieli? Od Rafała!!!"
Żona długo nie mogła uwierzyć w to co usłyszała. "Nie przejmuj się" - mówił Marcin - "to rzeczywiście straszne, ale to minie, przejdzie..." Na pewno złość minie, na pewno przejdzie. Ale żeby Rafał... Po tylu latach...
Subskrybuj:
Posty (Atom)