wtorek, 12 października 2021

Ktoś zakręcił korek z latem

Dziwna była pogoda w tym roku. Mieliśmy tydzień wiosny w kwietniu, potem maj był po prostu bardzo bardzo długi i bardzo bardzo zimny. A przy tym nie za bardzo padało, więc ogród musieliśmy cały czas podlewać, nie mówiąc o działce. Bo, nie mówiłam Wam, ale wynajęliśmy w tym roku małą skrzynkę z ziemią dumnie zwaną allotment czyli po polsku działka właśnie :-) Skrzynia ma mniej więcej trzy metry na metr czyli w sam raz na jakieś tam podstawowe warzywa, a że doświadczoną działkowiczką raczej nie jestem to w sam raz żeby się uczyć uprawiać roślinki na swoich i cudzych błędach. 

A było to tak...

Kiedy zaczęła się pandemia, ludzie szukali sobie różnych zajęć i nasz sąsiad właśnie sobie wynajał taką skrzynkę w pobliżu, po czym namawiał nas żebyśmy też sobie wynajęli bo fajna sprawa. Problem w tym, że w zeszłym roku żadnych wolnych poletek nie było. Ale skontaktowałam się z zarządem, zapisałam na listę oczekujących i w lutym dostałam odpowiedź że jest, mogę sobie w marcu przyjść i wybrać. No to przyszłam i wybrałam skrzynkę numer 14. Miejsce nazywa się Station Gardens Community Growers, powstało sporo już lat temu na terenie nieistniejącej już stacji kolejki, która kiedyś tamtędy przebiegała transportując głównie węgiel z kopalni odkrywkowej. Teraz jest to ścieżka spacerowo-rowerowa, bardzo czynnie uczęszczana. No więc kilka osób z pobliskiej wsi zebrało się i wynajęło teren od urzędu tutejszej gminy, która terenem zarządza. Załatwiono wymagane pozwolenia i założono zespół ogródków wraz z obszarem rekreacyjnym. Kosztowało to ich wiele pracy i wysiłku, żeby doprowadzić do stanu, w jakim znajduje się to obecnie. Jak widzicie na poniższym zdjęciu (wykonanym w czerwcu), na niewielkim terenie postawiono 50 skrzyń uprawowych. Przy wejściu, czego na zdjęciu nie widać, znajduje się "biuro główne" czyli stary budynek stacji, do którego każdy członek grupy ma klucz. W budynku są niezbędne rzeczy do tworzenia tzw. atmosfery, czyli krzesła, składane stoły, jakieś naczynia, sztućce i tak dalej, bo obok budynku wzniesiono piec do pizzy i postawiono dużego grilla. Stoi tam też duży stół piknikowy i w tym miejscu odbywają się spotkania socjalne członków, czyli wyżerka z grillem i pizzą :-) Każdy może sobie z tego korzystać, więc często osoby przyprowadzają członków rodziny na grilla właśnie. 


Po drugiej stronie Ogródków, czego w ogóle nie widać na zdjęciach, jest podobnej wielkości teren, na którym stoją dwa blaszane baraki do składowania całego potrzebnego sprzętu, mały blaszak z wychodkiem, parę uli, które należą do zaprzyjaźnionego pszczelarza i duży tunel do upraw foliowych. Żeby dostać miejsce w foliaku trzeba sobie niestety zasłużyć, ale najlepsze z tego jest, że dwie trzecie powierzchni to uprawy tak zwane komunalne, dla wszystkich. Rosną tam pomidory, ogórki, papryka, kukurydza, zioła, brzoskwinie, figi, winogron i wszystko to co nie urosłoby na zewnątrz. Za tunelem foliowym jest sporej wielkości, jak my to nazywamy, klatka owocowa. Czyli skrzynie z porzeczkami i malinami, które obfitują do tej pory. Maliny, nie porzeczki rzecz jasna :-) Nazywa się to klatką ponieważ jest dokładnie otoczone drobną siatką, przez którą przeleci owad ale nie przedostanie się ptak, tak że sorry ale gołębie się nie nażrą. 

Poza tym jest tam mały sad z jabłkami i gruszkami a także agrestem i czarną porzeczką i kilka stołów piknikowych, które sa używane głównie przez przejeżdżających rowerzystów. Na zdjęciu poniżej te same skrzynki w sierpniu, a moja to ta na samym środku, oznaczona niebiesko-zieloną tabliczką :-)


Tak wyglądał tunel foliowy w środku, zanim pojawiły się pomidory. 


A tak wyglądał jesienny kosz wspólnych zbiorów, który zajął drugie miejsce w konkursie na kosze zbiorów podobnych komunalnych społeczności działkowych. 

Jak już napisałam, nie jestem typem ogrodnika ani tym bardziej działkowicza, ale pomysł możliwości posiadania własnego warzywa bardzo mi się spodobał, tym bardziej po zeszłorocznym sukcesie wyhodowania pomidora w doniczce w domu i ziemniaków w skrzynce w ogródku. Nie bardzo wiedzieliśmy co chcemy wyhodować, kupiliśmy więc zestaw jakichś nasion w Aldi z nadzieją, że urosną. Na zasadzie: wsadzę w ziemię, zadzieje się pogoda i staną się warzywa. Ha! Troszke się jednak  przeliczyliśmy. Coś tam urosło, ale też coś nie urosło, coś tam zgniło, a coś zostało pożarte przez ptaki i ślimaki. Jako że uprawy w tym miejscu mogą być wyłącznie ekologiczne, zakupiłam ekologiczną truciznę na ślimaki, ale przed ptakami nie udało nam się zabezpieczyć. 

Na samym początku urosła rzodkiewka i sałata. Te przetrwały w najlepszym porządku, a sałaty mieliśmy tak dużo i tak długo, że do lipca jedliśmy ją do każdego posiłku i rozdawaliśmy po znajomych. Urosły też bardzo ładnie buraki. Chyba za wcześnie je wyrwałam ale będzie to nauczka na przyszłość, mogłam poczekać żeby były trochę większe. Bardzo fajnie rósł (i rośnie do tej pory) szczaw, który jak tylko zobaczyłam w którejś z sąsiedzkich skrzyń, natychmiast zapragnęłam jego posiadania, do tego stopnia, że ukradłam rozsadę i zasadziłam u siebie. Z uczciwości poinformowałam potem właścicielkę, która z wdzięczności chciała mi dać jeszcze więcej, bo kto to będzie jadł. W Szkocji coś takiego jak szczaw jest zupełnie egzotyczne, ale pani jest Francuzką i bardzo lubi. Tak jak i ja. Co jeszcze? Kalarepy, zakupione w sadzonkach, rosły ślicznie do momentu, kiedy coś kompletnie zeżarło liście. Dopóki miałam je przykryte butelkami plastikowymi to było dobrze, ale jak tylko zdjęłam, bo wydawało mi się że już powinno być OK, to coś przyszło i pożarło. W ten sam sposób nie przetrwały mi kapusty, brokuły i kalafiory. Szkoda, bo u innych ludzi wszystko to wyrosło bardzo duże i soczyste. Cóż, lekcja odrobiona na przyszły rok, trzeba będzie przykryć siatką. 

Z rzeczy, które się udały, najlepsza była fasolka tzw. dwarf french bean, czyli niska zielona i drobna. A także cebula i kolendra. A także ziemniak. Piszę w liczbie pojedynczej bo wyrósł jeden krzak. Nie sadziliśmy, ale pewnie zostało w ziemi po poprzednim właścicielu więc jak urosło to tak zostało. Bardzo fajne podłużne ziemniaki, wystarczyły na kilka obiadów.

Z upraw komunalnych zerwaliśmy parę razy bób i kukurydzę, co chwilę mieliśmy cukinie, bo te rosły jak na drożdżach i do tej pory rosną. Parę ogórków, papryk i pełno, ale to naprawdę pełno pomidorów. Zrobiłam parę słoików przetworów, jak chutney z pomidorów i agrestu, chutney z pomidorów i chili, małe pomidorki w zalewie kilka rodzajów, a ostatnio to nawet zielone pomidorki marynowane i słoiczek pomidorków kiszonych, a także dżem z zielonych pomidorów. Nie wiem jak to wszystko smakuje, ale co mi szkodzi, jak dobre to zrobię w przyszłym roku i rozdam, a jak nie to już nie zrobię. Mieliśmy też pełno owoców, których nikt nie zbierał (oprócz truskawek), zrobiliśmy więc parę słoików dżemów z czerwonych porzeczek, czarnych porzeczek, agrestu i malin. I nalewkę z czerwonej porzeczki. Nie mówiąc ile zjedliśmy, a właściwie ja zjadłam, bo Chłop jest bardzo oszczędny :-) 

Zapomniałam dodać, że w przydomowym ogródku też uprawiałam. Ziemniaki i marchewkę w plastikowych skrzynkach do recyklingu, zioła różnego rodzaju, porzeczki czarne, białe i agrest oraz jagody. I sałatę. Gdzieś między kwiatami wyrósł mi ogromy koper włoski, baldachy zasuszyłam a zielone części zjedliśmy. Zrobiłam nawet z niego pesto i było całkiem smaczne. 

To był dla mnie bardzo pracowity i urodzajny rok. Pod koniec września stało się coś bardzo nieoczekiwanego i wiadomego jednocześnie. Prawie dokładnie z nadejściem kalendarzowej jesieni, po prostu jakby ktoś zakręcił kurek z latem. Ciemno, zimno i ponuro. Nawet jak jest te siedemnaście stopni to już czuć, że zima idzie...

I będzie tak aż do wiosny :-)

piątek, 24 września 2021

O wakacjach

 Od Glencoe do dzisiaj minęło ze dwa miesiące i jedna cała olimpiada. Skończyły się restrykcje (a przynajmniej większość) i myślę już o wakacjach. Tęskni mi się bowiem za słońcem. W sumie głupio, bo słońca mieliśmy w tym roku naprawdę pod dostatkiem, nawet w tej chwili świeci, a nie miało. Opaliłam się parę razy w koszulkę zupelnie niechcący, a pod koniec lata to nawet mi się już nie chciało wychodzić do ogrodu z gorąca. Więc może nie za słońcem mi tęskno tylko za nicnierobieniem w czasie lata. Decyzja juz podjęta, jadę na Karaiby celebrować przeminiętą połowę żywota. Jeszcze nic nie zamówiłam, ale wybralam i czekam tylko na dobrą cenę. I już się cała podniecam i planuję. No co, to jeszcze tylko 2 miesiące z kawałkiem!

Ostatnie "wyjechane" wakacje miałam w listopadzie 2019 roku i do dzisiaj mnie trzęsie na wspomnienie tamtej adrenaliny, ale tak pozytywnie mnie trzęsie, z szerokim uśmiechem. To była podróż pełna przygód i niezapomnianych wrażeń,  i tego chcę oczekiwać od kolejnego wyjazdu. Przyznam się Wam, że do tej pory eliminowałam wszelakie zagraniczne wojaże z moich planów z jednego prostego powodu - testy.  Owszem, na początku nie można było nigdzie wyjeżdżać, potem już można było gdzieniegdzie ale testy były za drogie, potem stały się tańsze ale wciąż nie przekonywało mnie wsadzanie patyka do nosa. Nadal mnie nie przekonuje ale oswoiłam się z myślą że albo to albo kolejne wakacje w kraju. A ja chcę do ciepła, do słońca! Nawet jak tego słońca mam pod dostatkiem wyjątkowo. 

Wspomniałam wakacje w kraju. Sytuacja zmusiła nas zrobić to co było na naszym bucket list od dawna a ciągle zwlekaliśmy, a bo to czas nie ten, a bo to trzeba rodzinę odwiedzić, a bo to za zimno, a bo szkoda lata... Więc w zeszłym roku, jak tylko znieśli lockdown, wybraliśmy się w trasę objazdową po północnej Szkocji, tak zwaną osławioną NC-500 czyli North Coast (Północne Wybrzeże), czyli coś takiego jak amerykańska Route 66 ale w rzeczywistości zupełnie inna. To była niezapomniana podróż, którą zaczęliśmy i skończyliśmy w Inverness i trwała jakieś 10 dni. Tak nam się podobało, że postanowiliśmy kiedyś powtórzyć, tylko w drugą stronę. I innym samochodem. 

A w tym roku spełniliśmy marzenie mojego męża o spędzeniu tzw. summer solstice, czyli przesilenia letniego, na północy Szkocji. Ale żeby nie było, bardziej na północy, niż poprzednio myśleliśmy, a dalej na północy niż północ Szkocji to już tylko wyspy :-) Pojechaliśmy więc na Orkney czyli Orkady. I powiem tak - było zimno. Przeliczyłam się trochę z temperaturą, tamtejsze 16 stopni i nasze 16 stopni to wielka różnica. No ale po założeniu na siebie wszystkiego co zabrałam jakoś dało się żyć! Pomimo przenikliwego zimna wspomaganego nieustannym wiatrem czułam taki zachwyt, taką euforię, taką błogość, że tego się nie da opisać. Już nawet zaczęliśmy szukać domu do kupienia! A jak jeszcze sobie kupiłam czapkę wełnianą w owieczki to już pełnia szczęścia i nic więcej mi nie było trzeba. I nawet głaskałam krowę! Będę musiałam Wam to jakoś opisać bo po prostu nie moge się tym nie pochwalić.

Poza tymi dwoma wakacyjnymi wyjazdami zrobiliśmy wiele małych, wykupiliśmy sobie w marcu karty Historic Scotland, na podstawie których można zwiedzać wiele historycznych miejsc w Szkocji za darmo, choć w sumie nie za darmo bo za karty sie płaci i to nie tak mało, ale jak się przeliczy na ilość tych wszystkich klasztorów, katedr, zamków i innych ruin to to się naprawdę opłaca. Szkoda, że większość wciąż jest zamknięta, już nie z powodu covida tylko z powodu inspekcji budowlanych, które ktoś wymyślił przeprowadzić akurat w tym roku. Ale co widzieliśmy to widzieliśmy.  Jak będziemy kontynuować członkostwo za rok to będziemy mieli "za darmo" również zabytki w Anglii i wtedy to dopiero będzie się działo! Nie martwcie się, ja te wszystkie wyjazdy mam dobrze udokumentowane  więc pomału postaram się Wam wszystko opowiedzieć i pokazać. 

A na razie  - adieu! Do usłyszenia, poczytania, zobaczenia. Wielki Reset zawieszam na kołku :-)

czwartek, 22 lipca 2021

Glencoe

W ubiegły weekend zamieściłam na osobistym Fejzbuku parę zdjęć z wyprawy do Glencoe. Zdjęcia słabe bo mój ajfon już słaby a i niebo było z rana zachmurzone na całe szczęście więc wyszło jak wyszło. Piszę że na szczęście, bo nas też upały nie ominęły, 26 stopni w Szkocji to naprawdę dużo, a przy bezchmurnym niebie to się człowiek rozpuszcza. Ale w ten dzień nadeszły chmurki, a w górkach i tak zawsze jest chłodniej, przez co dało się podróżować w całkowicie przyzwoitych warunkach. Zresztą właśnie dla tych chmurek wyjazd zaplanowaliśmy na niedzielę, sprawdzając wcześniej prognozę pogody.  

No więc pokazałam na Fejzbuku parę byle jakich zdjęć, trochę ludzi kliknęło "lubię" i po sprawie. Ale ta nasza wyprawa nie była turystycznym wypadem. Była ostatnią drogą i ostatecznym pożegnaniem. I o tym teraz napiszę.

W pierwszych dniach czerwca jechaliśmy na pogrzeb syna bliskich przyjaciół. Ponieważ jest to ponad 500 kilometrów, po drodze mieliśmy zaplanowane zatrzymać się na noc u teścia, i z powrotem tak samo. I w progu dowiedzieliśmy się, że właśnie przed godziną zmarła matka mojego męża. Miała silną demencję, wiedzieliśmy, że była chora, ale mimo to nowina spadła bardzo nieoczekiwanie, zresztą do tego człowiek nigdy nie jest do końca przygotowany. I to właśnie w takim momencie... Pojechaliśmy na pogrzeb CJ-a* jak było zaplanowane, chyba Chłop tego potrzebował. Być może o tym jeszcze napiszę, ale nie dzisiaj. Zanim wróciliśmy z pogrzebu CJ-a, teść już skontaktował się z domem pogrzebowym i ustalili wstępnie co i jak. Pozostało tylko wybranie piosenek i zamówienie kwiatów. Wróciliśmy do domu, aby przyjechać ponownie na pogrzeb teściowej za 10 dni. To i tak bardzo szybko, ale mieliśmy napięte terminy, bo na  ostatnie dwa tygodnie czerwca mieliśmy zaplanowane na wakacje i nie było powodu, żeby odwoływać. 

W domu nie powiem, że było łatwo. Chłop jest jedynakiem, był do matki bardzo mocno przywiązany. A ja nigdy byłam pocieszycielem w żałobie. Tak naprawdę jedyne co mogłam to być przy nim i potrzymać za rekę, przytulić i płakać razem z nim. A potem znowu pojechaliśmy na pogrzeb. Właściwie to nie był pogrzeb, bo pogrzeb oznacza złożenie ciała w ziemi, a w tym przypadku była kremacja. Nigdy wcześniej nie byłam na kremacji. Uroczystość była niewielka, ale niezwykle wzruszająca. Chłop wygłosił urzekającą przemowę wspominającą matkę, przyjechali rodzice CJ-a, co dla nas było wielkim zaskoczeniem bo przecież dopiero co pochowali syna, ale oni tego po prostu potrzebowali. Kiedy na koniec zagrano piosenkę "I will always love you" w wykonaniu Dolly Parton, wszyscy się rozkleiliśmy do imentu. Po wszystkim teść powiedział: "No to teraz musimy zorganizować wizytę w Glencoe"...

A potem pojechaliśmy na wakacje, a potem teść nie mógł do nas przyjechać bo szykował się do szpitala, ale w końcu zabieg mu przełożyli więc udało się w końcu. Zapytacie, dlaczego to teść przyjeżdża do nas, a nie my do teścia? Właśnie, chodzi o Glencoe.

Glencoe to wioska w Highlandach, ale nazywa się tak też dolina górska, gdzie leży wioska. Historycznie bardzo ważna dla Szkotów kraina, odbyła się tam bowiem w 1692 roku tzw. Rzeź w Glencoe, gdzie od 38 do ponad 70 (według różnych żródeł) członków klanu MacDonald, w tym kobiet i dzieci, zostało zamordowanych przez żołnierzy króla angielskiego Wilhelma III, składających się głównie z członków klanu Campbell. Można sobie o tym poczytać tu. Najważniejszą ciekawostką w tym wszystkim jest, że moja teściowa była Szkotką i pochodziła właśnie z klanu Campbell. I pomimo, że przepowiednia głosi, że żaden członek klanu Campbell nie zazna nigdy spokoju w Glencoe, wszyscy członkowie rodziny do tej pory wyrażali wyraźne życzenie, żeby tam właśnie rozsypać ich prochy. Jedynie jej ojciec (a dziadek Chłopa od strony matki) nie został rozsypany w Glencoe, ale on nie był Campbell. 

Pojechaliśmy więc do Glencoe z samego rana, podróż od nas trwa około trzech godzin w jedną stronę. Cóż ja mogę Wam Glencoe powiedzieć? Byłam w wielu miejscach na świecie i wiele miejsc na mnie zrobiło wrażenie, ale nic nie mogę porównać właśnie do doliny Glencoe. Jest tam po prostu przepięknie, magicznie, cudownie, nawet jak pada deszcz. Za każdym razem, gdy tam jestem, czuję się po prostu lekka, poruszona, szczęśliwa. Nie dziwię się, że większość Szkotów wybiera to miejsce na wieczny spoczynek. Bo ja też już dawno, zanim jeszcze porozumieliśmy się z Chłopem. 

Trochę im (teściowi i Chłopu) zeszło na znalezienie miejsca. Bo to nie mogło być byle jakie miejsce, oni dokładnie wiedzieli gdzie, tylko przez lata trochę się jednak zmieniło. Łaziliśmy więc po tych wrzosowiskach, po pachy w paprociach, co i raz wpadając w bruzdę bagienną, a ja przy okazji zbierałam polne kwiaty, z których uwiłam spory bukiecik, związując go bagienną trawą. W końcu ustalili obaj, że znaleźli. Ktoś niedawno był w tym miejscu, bo leżały tam wciąż jeszcze świeże kwiaty. Po krótkiej naradzie Chłop po prostu otworzył papierową torbę i wysypał prochy swojej matki na te piękne wrzosy i paprocie rosnące pośród czterech jedynych, specjalnie zasadzonych w tym miejscu drzewek. Położyłam kwiaty, zadumaliśmy się, zrobiliśmy parę zdjęć. A teściowa ma taki widok:



Niestety, nie było nam dane poznać się bliżej, bo spotkałyśmy się, kiedy miała już demencję, prawdopodobnie nawet wcale nie wiedziała, kim jestem. Ale wciąż była piękną silną kobietą i taką ją zapamiętam. RIP Kitt **



*CJ - Christopher Jack, zwany Bubba

**Kitt - tak ją nazywali bliscy, w rzeczywistości Kathryn