środa, 28 sierpnia 2019

Wycieczki po Polsce - Część Czwarta - Warszawa Dzień 1

Z miasteczka nad rzeką Pilicą udaliśmy się w ostatni etap naszej podróży po Polsce A.D. 2019, czyli do Warszawy. W stolicy ostatni raz byłam jakieś trzydzieści ileś lat temu, jeszcze w podstawówce - bosze jak ten czas leci! - i najlepszego zdania o tym mieście nie miałam. Bo to beton, bo tam nic nie ma, bo to STOLYCA. Takie tam stereotypy, nigdy mnie tam nie ciągnęło, bo i po co, skoro znacznie bliżej mi było do cudnego Krakowa.
Do apartamentu przy Rondzie ONZ dojechaliśmy sobie tramwajem, już na przystanku początkowym zdanie o stolycy zaczęłam zmieniać, bo osoby, które pytałam o działanie tramwaju okazały się bardzo miłe i sympatyczne. Tramwaj nasz nie za bardzo był sympatyczny, bo zatłoczony i potwornie gorący w tym upale 35 stopni, ale dowiedzieliśmy się od uprzejmych pasażerów, że to tylko niektóre są takie przestarzałe, reszta ma klimatyzację. Z nadzieją w sercu postanowiliśy, że damy im się wykazać, ale to już od jutra, bo dzień pierwszy postanowiliśmy spędzić na piechotę.
Apartament fajny, mały ale przynajmniej z wiatrakiem. Było cicho przy zamkniętych oknach, ale jak się otworzyło, to matkoboskoczęstochowsko, gorzej niż we Wrocławiu, a byliśmy na siedemnastym piętrze. Nic to, rozpakowaliśmy się, odświeżyli, przebrali i poszli w miasto.

(W tym momencie bardzo przepraszam, ale wszystkie zdjęcia z Warszawy będą surowe, nieobrabiane, tak jak komórka zrobiła)

Na początek udaliśmy się do Pałacu Kultury w celu zakupienia tzw. Warsaw Pass na 48 godzin, który obejmował podróże wszystkimi środkami komunikacji na terenie miasta oraz darmowe wstępy do wielu atrakcji. Wtedy wydawało nam się to dobrym pomysłem, teraz myślę, że niekoniecznie, ponieważ byliśmy skrępowani tym niezdrowym dla większości ludzi przymusem wykorzystania jak największej ilości wstępów do wszystkiego co się dało.
No ale to dopiero potem. Na razie idziemy sobie w stronę Pałacu Kultury. 


A pod samym Pałacem taka instalacja:



A potem poszliśmy sobie na Stare Miasto przez Ogród Saski. Wędrowałam z otwartą gębą i chłonęłam wszystko jak gąbka. Po drodze tłumaczyłam Chłopu różne zawiłości historyczne Warszawy, opowiadałąm co widzimy choć tak naprawdę sama nie wiedziałam co widzę, ale znałam te wszystkie nazwy ulic i budynków, z wiadomości, z internetu, z gazet. Po prostu znałam.  


I tak sobie chodziliśmy, to tu to tam, znaleźliśmy tak iprzesmy, który miał prowadzić w stronę Wisły.



I prowadził. A nad Wisłą doszliśmy do fontanny multimedialnej, musze powiedzieć że ta we Wrocławiu bardziej mi się podobała, ale i tak było fajnie posiedzieć sobie na murku i popatrzeć. 


A potem poszliśmy schodami w górę. 


Na samym szczycie obok schodów jest Kościół Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny, a obok kościoła pomnik kogoś, z kim Chłop po prostu musiał zrobić sobie zdjęcie. Nie wiem, czy mi wierzył czy nie, w każdym razie poczytał sobie różne informacje i uwierzyć musiał, że Maria Skłodowska Curie była Polką. Bo dla ludzi na świecie Maria Curie jest Francuską. Tak samo jak Chopin.


Następnie szliśmy sobie po różnych ulicach podziwiając okoliczne budynki. Zadziwił mnie ten budynek Sądu Najwyższego i Sądu Apelacyjnego.  


A ten kościół to Katedra Polowa Wojska Polskiego. 


Pomnik Brygady Zmotoryzowanej. Stoi niedaleko Pomnika Powstania Warszawskiego.


Zapadał wieczór. Trzeba było coś zjeść, więc wstąpiliśmy do fajnej żydowskiej restauracji, a jak wyszliśmy to szukaliśmy jeszcze Biedronki żeby coś tam na rano kupić na śniadanie, okazało się potem że niepotrzebnie, bo tuż pod blokiem mieliśmy i Biedronkę i piekarnię, i cukiernię i bar.
Jakimś trafem znowu wędrowaliśmy po tej samej okolicy. Poniżej Pałac Krasińskich.


Po zapadnięciu zmroku otworzyły się zraszacze trawy, więc skorzystaliśmy i pomoczyliśmy sobie trochę spocone ręce. 


Nareszcie można było zrobić zdjęcie Pomnikowi Powstania Warszawskiego. Zaskakujące, jak wraz z zapadaniem ciemności pustoszały ulice Warszawy. 


Jeszcze spacer wzdłuż Barbakanu...

I Pałac Królewki nocą. Kolumny Zygmunta nie zrobiłam ani dniem ani nocą, bo się nie mieściła w obiektywie :-)


Pałac Prezydencki


O powolny powrót na kwaterę, przez Plac Piłsudskiego. 


Pod Pomnikiem Nieznanego Żołnierza spędziliśmy dobrą chwilę, Brytyjczycy są bardzo patriotyczni i z wielkim szacunkiem odnosza się do poległych żołnierzy. Chłop musiał więc dokładnie przeczytać wszystkie informacje na wszystkich dostępnych tablicach i tabliczkach.


A ja cały czas opowiadałam. O tym co mijalismy po drodze, królu Zygmuncie, o zniszczonym doszczętnie Zamku, o rozbiorach, o Księstwie Warszawskim, o Piłsudskim, o wojnie, o zniszczeniach, o Powstaniu Warszawskim, o aktualnym i tym zmarłym w wypadku prezydencie...

POd spodem Narodowa Galeria Sztuki Zachęta.



A to widok z okna naszego apartamentu. 




Oboje z Chłopem byliśmy naprawdę pod wrażeniem Warszawy, wiedziałam, że to miasto nowoczesne, ale to co zobaczyłam do tej pory zupełnie przeszło moje oczekiwania. Chyba nawet byłam dumna...

CDN


wtorek, 20 sierpnia 2019

Wycieczki po Polsce - część Trzecia - Wrocław

Kontynuując wciąż niedokończony cykl wakacyjny zabieram Was dzisiaj do stolicy Dolnego Śląska, dokąd wybraliśmy się po opuszczeniu Karpacza i oddaniu niebieskiej Toyoty Yaris na parking przy lotnisku Strachowice. 
Bardzo szybko i sprawnie zostaliśmy przetransportowani klimatyzowanym autobusem lotniskowym za jedyne 9 złotych od łebka do samego centrum Wrocławia, a stamtąd już na piechotę udaliśmy się do wynajętego apartamentu na ulicy Stawowej. Zaledwie 3 minuty do przejścia a spociliśmy się niemal jak szczury, bo temperatura we Wrocławiu sięgnęła 33 stopnie. 
Apartament bardzo fajny, nowoczesny, tylko gorąco jak w piekle i zgadnijcie co - zero klimatyzacji. Ani nawet wiatraka. Oni się naprawde nigdy niczego nie nauczą w tej Polsce. No ale, wzdychając, odświeżyliśmy się, przebrali i poszli na podbój miasta.

Plan miałam konkretny, bo pobyt krótki, zaledwie niecałe dwa dni, to chciałam wycisnąć ile się da. Na początek poszła Panorama Racławicka. Chłopu się bardzo podobało, ale po seansie chciał jeszcze wracać i samemu zwiedzać, biedak nie rozumiał, że płaci się tylko za dwadzieścia minut chodzenia w kółko :-) 
Panorama mnie zawsze urzeka, szczególnie teraz, gdy mieszkam na obczyźnie. Dla Chłopa było to kolejne spotkanie z polską historią, którą zaczął już co nieco pojmować. 


Po wyjściu z Panoramy, w czapkach na głowach, przemykając się chyłkiem w cieniu jak jacyś złoczyńcy, udaliśmy się na Ostrów Tumski. Było tak gorąco, że turystów jak na lekarstwo. 



Pooglądaliśmy sobie kłódki na moście Tumskim, nie mogąc się nadziwić, po pierwsze jak ten most jeszcze stoi z takim obciążeniem, a po drugie, jak tym ludziom się udało zamieścić te kłódki w takich niedostępnych miekjscach, jak na górnym przęśle lub zupełnie pod spodem mostu, zaraz nad wodą. My swojej kłódki nie zostawiliśmy, nie mieliśmy serca dokładać się do destrukcji zabytkowego mostu.  



Widzieliśmy przystań dla łódek, ale nie chciało nam się nigdzie wybierać w ten upał, woleliśmy sobie posiedzieć w cieniu na ławeczce przy wodzie. 



A potem poszliśmy w stronę Rynku i tam spotkaliśmy pierwszego krasnoludka. 


Dla niwtajemniczonych (czy jest w ogóle taki ktoś?) tych krasnali jest we Wrocławiu 382 i wciąż przybywa. Ten na górze nazywa się Wentyl-Motocyklista, a jakiej jest wielkości to pokazuje zdjęcie pod spodem. 


Udało się nam w sumie namierzyć 20 krasnali o zacnych imionach: Życzliwek, Bankomatek, Bartonik, Gołębnik, Drukarz Kacper, Janinek, Pierożnik, Profesor, Wroc-lovek czy TynQuś, a także trio Ślepak-Głuchak-W-Sker. Dla reszty krasnali imion niestety nie znaleźliśmy. 




Pochodziliśmy sobie trochę po Śródmieściu, zjedliśmy przepyszne świeżo lepione pierogi w małej pierogarni ma uliczce dochodzącej do Rynku, w której spotkaliśmy miłego turystę z NIemiec, który właśnie był na weselu, więc uznał że jest kompetentny w instruowaniu Chłopa jak należy się na takim polskim weselu zachować. Czyli pić tylko czystą wódkę, nie mieszać, jeść i tańczyć. 
Jak już się skłaniało ku zachodowi i zrobiło się znośniej, znaleźliśmy się koło imponującego budynku Teatru Lalek, przy kórym sobie trochę posiedzieliśmy na ławeczce, a potem poszliśmy w stronę głosu, bo gdzieś coś głośno grało i śpiewało. 


Okazało się, że na tyłach budynku Opery Wrocławskiej odbywała się przedpemierowa próba kostiumowa Traviaty, która miała zacząć się we Wrocławiu za kilka dni. 


Postaliśmy przy barierkach wraz z innymi mieszkańcami (lub turystami jak my), pooglądaliśmy chwilę, ale zaczęły nas żreć komary, bo to przy parku było, więc zmyliśmy się żeby nas do końca nie zeżarły. Chłopu bardzo podobały się elektryczne hulajnogi, widać bardzo popularne w mieście, a które to po prostu były porzucane gdzie popadnie, chyba jak się im prąd skończył. Potem taki pan przyjeżdżał i zbierał te hulajnogi po kolei i odwoził w jedno miejsce. No nie wiem czy to do końca idealne rozwiązanie, ale widocznie taka polityka z tymi hulajnogami na prąd. 


Noc tę spędziliśmy ledwo-ledwo. Było tak gorąco w apartamencie, że musieliśmy pootwierać wszystkie okna, a że to przy jednej z główniejszych ulic było to niestety bardzo ale to bardzo głośno. Ja nie wiem czy to do końca prawda, ale wydaje mi się, że w Polsce obowiązuje jakiś taki bardzo dziwny styl jazdy - gaz do dechy na niskim biegu ile fabryka dała, a potem gwałtowne hamowanie z piskiem na zakręcie. Tak że wrażenia nocne z ulicy Stawowej we Wrocławiu w czasie upałów bez klimatyzacji - nie polecam. 

Nast ępnego dnia wykupiliśmy sobie bilet jednodniowy i mogliśmy sobie po prostu jeździć w bardziej lub mniej klimatyzowanych tramwajach. Na początek pojechaliśmy do słynnego Zoo. 



Było naprawdę fajnie, tylko niestety, za gorąco. Jedynie na końcu, w Afrykanarium, było miejscami znośnie bo musiał panowac mikroklimat więc jakieś tam klimatyzatory działały, ale ogólnie to żar z nieba się lał po prostu. 34 stopnie.


Z zoo pojechaliśmy sobie do Hali Targowej, gdzie kupiliśmy sobie czereśnie i truskawki, potem jeszcze tu i tam, pochodziliśy znowu po Rynku, gdzie mieliśmy okazję się pochlapać trochę wodą. 




W wieczorem wócilismy na Biskupin, pod Halę Stulecia, na wieczorny pokaz fontanny multimedialnej. Pokaz był bardzo fajny, Chłop miał okazję pochodzić po wodzie, ale w sumie to był błąd, bo niesamowicie pożarły nas komary, a szczególnie Chłopa bo on ma uczulenie to wiadomo, że jego gryzą szczególnie. Tydzień się potem z tych komarów leczył. I powiem szczerze, że to jest jedyna rzecz, która mnie zniechęca do jakichkolwiek podróży poza Wielką Brytanię - komary. U nas ich po prostu nie ma.



A już na sam koniec wróciliśmy do Centrum, żeby jeszcze pochodzić uliczkami przy Uniwersytecie. Budynki przepiękne, uliczki ciche i romantyczne, po prostu było uroczo. 


A następnego dnia rano pojechaliśmy do moich rodziców do Nysy, gdzie jedliśmy czarne lody a Chłop zrywał po raz pierwszy w życiu czereśnie prosto z drzewa.



A dwa dni później pojechaliśmy z rodzicami na wesele, które było głównym celem naszej podróży do Polski. Wesele było w Mazowieckim, jedynie sto osiemdziesiąt osób, a gdyby przyjechali wszyscy zaproszeni to byłoby trzysta. Zespół grał, my jedliśmy i piliśmy, i do rana tańczyliśmy, a w niedzielę znowu jedliśmy i piliśmy, i pomimo żaru z nieba było bardzo fajnie i nostalgicznie, bo cała rodzina się spotkała po dwudziestu pięciu latach. 


A potem udaliśmy się w ostatnią część naszej wędrówki po Polsce, o czym następnym razem. 


piątek, 9 sierpnia 2019

Znowu dieta

Tęskno mi za blogiem, ale nie mam czasu ani siły. Wróć. To tylko wymówki. Nie chce mi się i taka jest prawda. Czytam wszystko co na zaprzyjaźnionych się pisze, ale żeby samej to mi się wybitnie, ale to wybitnie nie chce. Do skończenia notki o pobycie w Polsce zabieram się jak do jeża. Nie wiem zupełnie dlaczego, może dlatego, że wydaje mi się to takie zwykłe, takie trywialne, ot byłam we Wrocławiu i byłam w Warszawie. No i co, większość z Was była, część z Was tam mieszka lub stamtąd pochodzi, przecież Was nie zachwycę.
Chyba przechodzę kryzys egzystencjalny, a może menopauzę, a może jedno i drugie. Po ośmiu miesiącach od skierowania zadzwonili do mnie w końcu z poradni dietetycznej. Że jest taka grupa, czy chcę przyjść. No to poszłam.
Akurat miałam tzw. flare up czyli zaostrzenie objawów. Zdarza mi się to od czasu do czasu, raz nawet nie byłam zdolna iść do pracy. Po prostu jakby ktoś przeszywał mieczem ognistym z prawej strony, a potem to już wszędzie. Robili mi wszystkie dostępne badania, wyszło że to zwykłe IBS. Pogodziłam się z tymj, że tego nie da się naprawić, ale można sobie polepszyć jakość życia i to o tym było to spotkanie.
Było nas razem jakieś z dziesięć babek różnego wieku i formatu, wszystkie z podobnym problemem, a jednocześnie każda innym. Okazuje się, że na razie jedyną skuteczną formą "leczenia" jelita drażliwego jest dieta FODMAP czyli dieta o małej zawartości fermentujących oligo-, di- i monosacharydów oraz polioli (fermentable oligosaccharides, disaccharides, monosaccharides and polyols – FODMAP). Czyli w wielkim skrócie łatwo fermentujących węglowodanów.
Tak więc, kochani moi, podejmuję ostatnią walkę z samą sobą, no chyba że coś się po drodze przydarzy to wtedy będziemy myśleć. Ale na razie, to ostatnia w życiu dieta, na jaką się decyduję, poza Mniej Żreć I Więcej Się Ruszać.
Dieta jest, na pierwszy rzut oka, bardzo drastyczna. Nie można jeść więszości owoców, warzyw, wyrobów pszennych, roślin strączkowych czy niczego co zawiera fruktozę. Na szczęście dość krótkotrwała i jak się tak dobrze zastanowić to jednak mało uciążliwa. Otóż trwa tylko 4-8 tygodni (minimum cztery) i wtedy trzeba byc bardzo restrykcyjnym w tym co się je. Należy wyeliminować z diety wszystko co jest podane w poradniku (dość kompleksowo i czytelnie napisanym), produkty dozwolone jeść tylko w ilościach zalecanych  (na przykład 1 porcję owoców na raz a nie wszystkie 5), a przede wszystkim czytać etykiety, bo okazuje się, że naprawdę wiele produktów zawiera cholerną fruktozę lub inne niedozwolone składniki. Wielkie NIE dla cebuli, czosnku i jabłek.
Cóż, przyznam, że mam ułatwione zadanie, bo przecież byłam już na dietach eliminacyjnych, przez trzy lata nie jadłam żadnych owoców, potem przez rok nie jadłam glutenu, przez kilka tygodni nawet nie piłam mleka! Tak że mniej więcej obstawiam na to, że wiem co mi szkodzi. Ale nie tylko to jak widać, stąd teraz ta kompleksowa eliminacja, której wciąż nie zaczęłam, bo chcę się jeszcze nażreć pączków i pizzy.  Ale zaczynam w przyszłym tygodniu. Na szczęście dżin z tonikiem nie jest na zabronionej liście :-)
W każdym razie, w czasie tej diety eliminacyjnej mam się lepiej poczuć, a w październiku jest kolejne spotkanie, na którym będziemy omawiać wprowadzanie po kolei poszczególnych składników. Bardzo ważne jest, żeby nie przedłużać fazy eliminacji, bo może dojść do zaburzeń flory jelitowej i niedoboru składników mineralnych i witamin. Produkty wprowadza się po kolei i obserwuje jak zachowa się organizm.  Już się nie mogę doczekać.
No i to by było na tyle sensacji.
Stay tuned!