środa, 24 lipca 2019

Wycieczki po Polsce - Część Pierwsza - Karpacz

W końcu nadeszła ta wiekopomna chwila, kiedy udało mi się okiełznać transfer zdjęć, pomimo natłoku wszystkich innych zdarzeń, więc wiecie, takie poświęcenie dla Was :-)
Żarty żartami, a ja zgodnie z przysłowiem cudze chwalicie a o swoim zapominacie (czy jakoś tak, OK, wiem jak jest tylko tak mi w kontekście lepiej wychodzi), ostatnio pod cudzymi blogami się popisuję bardziej niż na swoim. Pora to w końcu zmienić, bo mi tu pajęczyną zarosło.

Tak więc dzisiaj dawno zapowiadana relacja z moich wakacji w Polsce. A raczej część pierwsza, ponieważ naprawdę daliśmy z Chłopem czadu i wszystkiego na raz po prostu nie włożę. Ale i tak będzie duuuużo zdjęć.

Tak więc, 20 czerwca samiuśkim rankiem, zapakowaliśmy się w Edynburgu w samolot sławnych linii Ryanair i polecieli do Wrocławia. Akurat zaczęła się w Polsce fala upałów, poczuliśmy ją natychmiast po opuszczeniu samolotu, albowiem wskoczyliśmy z jakichś spokojnych delikatnych szesnastu plus prosto w trzydzieści dwa. Na lotnisku pobraliśmy samochód wcześniej zarezerwowany w Hertz i pojechaliśmy prosto w Karkonosze. Na szczęście pojazd klimatyzowany to przeżyliśmy, ale Chłop przeżywał męki na polskich drogach. Trudno, przeżył Włochy, przeżył Hiszpanię i nawet Grecję przeżył, to polskim kierowcom też da radę! No ale podziwiam, bo nie dość, że kierownica z innej strony, to jeszcze nawigacja nas wyprowadziła w jakieś drogi typu D, gdzie dwa samochody żeby się pomieścić musiały sobie schodzić z drogi. No ale dojechaliśmy w przepisowym czasie dwóch godzin z małym kawałkiem. Melinę mieliśmy w Karpaczu i to była najdroższa melina z całego naszego pobytu w Polsce. W samym centrum Warszawy zapłaciliśmy połowę z tego co w Karpaczu za tę samą ilość dni. Nie zatrzymaliśmy się w hotelu, bo chcieliśmy mieć swobodę tak jak w domu. Znaczy gdybyśmy padli na przykład i nie miali siły iść na kolację do restauracji, to chcieliśmy mieć możliwość ugotowania sobie na przykład pierogów z Biedry i popicie zimnym piwkiem prosto z lodówki. Nasza melina mieściła się na górnym piętrze takiego oto domku:


W sumie mieszkanko bardzo fajne, nowiusieńkie, bardzo czyste i dość luksusowe. Gdyby nie dwa problemy - po pierwsze było za gorąco i nie dało się porządnie schłodzić, choć próbowaliśmy jak mogliśmy, a po drugie, nad głową mieliśmy okno dachowe i ono było gołe. Bez rolety. No masakra. Przekazałam swe uwagi właścicielowi, co z tym zrobi to jego sprawa, ale zainwestować parę groszy w chociażby wentylator i roletę zaciemniającą to naprawdę nic wielkiego, a jaka przyjemność.  
No nic to, zaraz po przyjeżdzie oświeżyliśmy się i poszliśmy w miasto.  


Wypiliśmy sobie kawę, zjedliśmy po kawałku ciasta i poszliśmy dalej. A potem dalej. I dalej, Weszliśmy na jakiś szlak. Dotarliśmy nad tamę. 


A potem to sobie tak chodziliśmy, chodziliśmy sami nie wiedzieliśmy gdzie, jak się później okazało, przeszliśmy z Karpacza Dolnego do samiuśkiego Górnego, tam gdzie kiedyś były Bierutowice. Aż pod hotel Gołębiewski i trochę nawet dalej. W sumie przeszliśmy 16 kilometrów i zrobiliśmy około 23 tysiące kroków. Wiem, bo wszystko mam zarejestrowane. 




Zjedliśmy jeszcze wieczorem kolację w jakiejśc restauracyjce, Chłop zamówił sobie pierogi a ja placka po zbójnicku, bo lubię. Nie wzięliśmy pod uwagę, że był to tzw. Wielki Czwartek, więc święto, więc sklepy pozamykane. No ale jeden był otwarty więc z ograniczonej oferty zakupiliśmy mleko i płatki na śniadanie i wróciliśmy padnięci na kwaterę.
Następnego dnia pogoda trochę odpuściła i zrobiło się pochmurno. Wpadliśmy z samego rana do Biedry uzupełnić zapasy jedzenia i picia na dwa dni, po drodze zarejestrowałam taki oto obrazek dowodzący, że sztuke parkowania polscy kierowcy opanowali do perfekcji.


Miałam wcześniej zaplanowane co będziemy robić w tych okolicach, ale kolejność zależała od pogody. Jako że pogoda w ten dzień nie zapowiadała się najciekawiej, postanowiliśmy wykorzystać ją do zwiedzenia tajnej kopalni uranu w Kowarach, czym najbardziej fascynował się oczywiście Chłop.


Rozrywka taka sobie, a przewodnik mówił tylko po polsku, więc musiałam wszystko na bieżąco tłumaczyć. Najbardziej zadziwili mnie pozostali uczestnicy tej wycieczki. Masakra po prostu. Jedna baba na samym początku uciekła, no OK, każdy może się bać ciemności, też mam klaustrofobię więc rozumiem. Ale sposób, w jaki to zrobiła! Po prostu zaczęła wyzywać swojego męża, przewodnika i w ogóle cały świat, w końcu zawróciła i po prostu wyszła. Dodam, że to jest normalna kopalnia, nie można się poruszać po niej bez przewodnika. No, po prostu wstyd. Dzieci bez wyjątku były dzikie i zawstydzone, jakby w życiu niczego nie widziały i z nikim nie rozmawiały, no to też OK, rozumiem, może nie widziały i może były wychowywane przez babcie. Tylko ja nigdy się nie spotkałam z podobną sytuacją, żeby wśród dzieci nie było ochotników do zabawy proponowanej przez przewodnika, szczególnie za obiecaną nagrodę. A tu nic. No i trzecia sprawa, na szczęście Chłop nie rozumiał bo też by sobie pomyślał, to komentarze uczestników, po prostu mi się pisac nie chce, bo takie durne i bez sensu, po prostu ciemnota, zacofanie i zero kultury. Cóż, tak nam się trafiło, kopalnię zwiedziliśmy, przewodnika wysłuchaliśmy, eksponaty pooglądaliśmy, a na koniec nawet był pokaz laserów symbolizujący wydarzenia w Hiroszimie. No i tu też, część ludzi się zachowywała, jakby ta bomba miała zaraz na nich spaść, tu i w tej chwili. 


Po wyjściu z kopalni pogoda się bardzo poprawiła, więc zdecydowaliśmy się na rozrywkę na powierzchni. Udaliśmy się po drodze do Parku Miniatur Dolnego Śląska w tychże samych Kowarach. Ślicznie tam było. W dodatku dostaliśmy za przewodnika młodego chłopaka, który mówił po angielsku ze śmiesznym akcentem i aż podskoczył z radości, że będzie mógł oprowadzić parę ludzi mówiącą innym języku niż polski. Jak stwierdził, bardzo rzadko zdarzają się tu turyści z zagranicy, jak już to z Czech. No to miał gratkę sobie poćwiczyć język. Ślicznie tam było, na niewielkim terenie upakowano naprawdę sporo maleńkich budynków, jota w jotę odzwierciedlających zabytkowe budowle znajdujące się na tym terenie. Spoza Dolnego Śląska pochodziła tylko jedna budowla, mianowicie Pałac w Mosznie na Opolszczyźnie. Który znałam, bo byłam tam niejednokrotnie, mieszkając niegdyś w niedalekiej odległości.



Wybudowano nawet miniaturę góry Śnieżki, na którą nie omieszkałam się wspiąć ;-)



A poniżej zdjęcie z przygód Guliwera w Jeleniej Górze :-)


Po Parku Miniartur wróciliśmy do Karpacza i załapaliśmy się jeszcze na obejrzenie słynnej Świątyni Wang. Powiem szczerze, fajna rzecz, ale żeby mnie na kolana powaliła to raczej nie. 



Owszem, kościół unikatowy, bo zbudowany bez użycia gwoździ a w dodatku Ewangelicki. 


A potem poszliśmy na kolację do innej restauracji, tym razem dość drogiej, gdzie przysiadł się do nas kot Leon będący właścicielem posiadłości. Kota Leona tu nie będzie, bo go zamieściłam na Fejzbuku tego samego dnia, kto nie ma niech żałuje :-)

A następnego dnia wybraliśmy się, a jakże!, na Śnieżkę. Plan był pójśc do Karpacza Górnego, wjechać kolejką pod Śnieżkę, a potem wejść na szczyt i zejść na własnych nogach. Ale jak doszliśmy do kolejki to była taka kolejka, że zrezygnowaliśmy po tym jak pani ze środka kolejki powiedziała mi, że stoją już w tej kolejce opnad godzinę, a dopiero posunęli się o połowę, więc jeszcze około godziny stania. Uznaliśmy, że w dwie godziny to se sami wejdziemy. I poszliśmy.
I taka głupia sytuacja. Wejście na Śnieżkę jest płatne, wchodzi się do rezerwatu i jest tam taka budka z panem, który pobiera pieniążki. Parę groszy dosłownie, 6 złotych. No i jak płaciliśmy w tym okienku (a za nami stała grupa rozwrzeszczanych nastolatek) to przemknęło się chyłkiem co najmniej dwie pary bez płacenia, pan zauważył, krzyczał za nimi, ale oni nic, po prostu sobie poszli. Nieładnie. 



Szliśmy czerwonym szlakiem. Było fajnie, fajne widoki, do Tatr czy nawet Highlandów się nie umywają ale zawsze jest fajnie w górkach. Chłop mi się po drodze prawie zepsuł, nie był przygotowany psychicznie chyba na tę wspinaczkę, bo dla mnie było OK. Owszem, było ciężko, bo dość spore podejście a my w adidasach, to musieliśmy uważać. Ale bardzo fajnie. Tylko że różnica temperatury pomiędzy dołem i górą była dośc spora, na samej górze było około dwóch stopni. Z dwudziestu jeden to dużo w dwie godziny, może dlatego tak się mój Chłopina biedny zmęczył.  


A potem było schronisko, gdzie zjedliśmy sobie po kanapeczce i chwilę odpoczęliśmy, po czym udaliśmy się na szczyt. A tam tak:


Jak na Mont Everest prawie. Masakra, tylu ludzi w górach to jeszcze nie widziałam. A na szczycie to dosłownie polsko-czeskie tłumy. 


Pochodziliśmy sobie trochę po szczycie i poszliśmy z powrotem. Tym razem łagodniejszym niebieskim szlakiem. 


I tak szliśmy, i szliśmy, i szliśmy, już miałam nogi w samej dupie. Najgorzej, że obiecałam Chłopu, że pójdziemy zobaczyć jakieś durne skały, które znajdowałuy się prawie przy szlaku, tylko troszeczkę trzeba było odbić, tylko dwa kilometry...


Normalnie miałam dość, było coraz gorzej i gorzej, później i później. Kiedy doszliśmy do tych cholernych Pielgrzymów (tak się nazywają te skały), powiedziałam, że ja już nigdzie więcej dzisiaj nie idę, ja chcę do domu! Ale skały naprawdę fajne, w sumie dobrze, że się zgodziłam, bo jak już coś jest to czemu tego nie zobaczyć, prawda?



W sumie to nie wiem ile kilometrów zrobiliśmy tego dnia, bo mi bateria siadła w telefonie przy tych Pielgrzymach a w zegarku chwilę później. Ale Chłop zarejestrował coś ponad 32 kilometry i czterdzieści parę tysięcy kroków, tak że tego... Na nic nie było nas już stać po powrocie, tylko prysznic, odgrzewane pierogi z biedry i lampka wina w łóżku...


A następnego dnia...
Miałam napisać więcej ale już i tak za dużo wyszło, więc część dalsza nastąpi.

 Pozdrawiam ciepło (a nawet gorąco - u nas upały 25 stopni a jutro ma byc 29!)

czwartek, 11 lipca 2019

Woda chyba mnie lubi

Co i jak robiłam w Polsce to Wam jeszcze opowiem, chociaż większość z Wam tam mieszka to co to za atrakcja, czytać kolejny raz o tym samym. No ale to za chwilę, bo mi się zdjęcia nie chcą wgrać na komputer a sam tekst z podróży bez zdjęć to trochę bez sensu.
Tymczasem opowiem Wam co się stało po powrocie.
W czasie gdy nas nie było, do karmienia kotów przychodził Peter, nasz sąsiad, który prywatnie ma dwa duże psy, które to psy bardzo lubią moje koty (wnerwiać!), a półprofesjonalnie zajmuje się wyprowadzaniem obcych psów na długie spacery. I tak chodzi ze swoimi, a że jeden jest chart i musi się dziennie wybiegać to zabiera jeszcze kilka cudzych za opłatą, wsadza do samochodu i jadą sobie na różne wybiegowiska. W ogóle fajnie jest mieć dobrego sąsiada, a Peter jest właśnie z tych lepszych. Pod koniec Peter sam wyjechał na wakacje, ale w tym czasie mój syn już wrócił ze swoich wakacji więc karmienie kotów dokończył osobiście. No i tak, jesteśmy sobie gdzieś na kolacji w Warszawie, a tu synek dzwoni że koty sobie zrobiły imprezę. I wysyła zdjęcia. Na zdjęciach plamy zielonych rzygowin na nowiutkiej beżowej wykładzinie. No nie trafiłby Was szlag? Cały dół domu i połowa schodów drewniane a ten sobie wybrał najlepsze miejsce do rzygania - na samym środku korytarza na wykładzinie. No cóż, syn zrobił co mógł, trochę to starł, ale plamy zostały. Nic to, mówię, przyjadę, doczyszczę.
Przyjechałam, podczyściłam delikatnie, bo to wełniana wykładzina i trzeć nie bardzo można, no ale przyszedł Chłop ze sklepu zadowolony, bo kupił specjalny preparat, najlepszy podobno według magazynu Which. Mówię mu, daj to spróbuję. Spróbowałam leciutko i delikatnie, zgodnie z instrukcją, zostawiłam do wyschnięcia. A co zrobił mój Chłop? Otóż pooglądał i uznał, że zielone za bardzo mu przebija więc dalej to szorować. No i wziął się i kolor odbarwił. W trzech miejscach. Ale ja na to ZEN. Totalny zen. Cóż, to tylko wykładzina, owszem droga jak sto diabłów, ale tylko rzecz nabyta. Jak się odbarwiła to się kiedyś zabarwi jak brudem podejdzie. Na razie pomalowałam kredką i git. Trochę kolor nie za bardzo identyczny ale luz.
No bo...
Dnia poprzedniego woła mnie Chłop do kuchni, że powinnam to zobaczyć. Co zobaczyć? Cholera jasna, lecę jak na złamanie karku po tych schodach, po tej zarzyganej wykładzinie, koty powystraszałam, kapcie pogubiłam. No to mi pokazuje. Podłoga w kuchni się trochę powykrzywiała pod kaloryferem. Zajrzałam i mało nie dostałam apopleksji. Woda. Qurva, woda z kaloryfera. Wolniutko cieknąca, kropelka po kropelce, woda ze źle dokręconego kaloryfera. Nietrudno było przeoczyć, nie zauważyć, ale dwa tygodnie (a może nawet i sześć tygodni) ciągłęgo kapania zrobiło swoje. Dobrze że tylko sześć paneli się wypaczyło i odkleiło. Podłoga, z założenia wodoodporna, nie wytrzymała ciągłego napływu wilgoci. Podnoszę deski, a tam las cały - grzybki do wyboru do koloru, brązowe, czarne, i te białe, jak gąbeczka, najładniejsze.
No i tak to. Jeśli myślicie, że to koniec sagi o remontach to niestety, to nie wszystko. Bo w toalecie na dole też był przeciek, na szczęście zauważony w porę przed wyjazdem, więc zabezpieczyliśmy podłogę przed destrukcją. No i najlepsze - w salonie jedna z desek ma brzydką czarną plamę, wygląda jakby ktoś postawił brudną puszkę z czymś czarnym i ją przesunął. Myśleliśmy na początku, że to feler drewna, ale monter pokazał nam wideo z zakończenia prac podłogowych, na którym nie ma żadnej plamy. A jak się wprowadziliśmy to już była. Musieli ją zrobić panowie robotnicy, ale firma się uchyla od odpowiedzialności, a ja się uchylam od puszczenia tego płazem. Wisienką na torcie był email, w którym kierownik projektu wysłał zdjęcie uszkodzenia wraz z pięnym ujęciem na moją piękną super-hiper nowoczesną maszynę czyszczącą (czyli elektrycny mop) do podłóg delikatnych, którą zanabylismy za ponad dwieście funtów żeby nie zniszczyć nowej podłogi, sugerując że według niego podłoga została uszkodzona przez maszynę czyszczącą widoczną na zdjęciu. Powiem Wam, że mnie zatkało. Ale, zobaczcie sami:



W każdym razie, rozmowy trwają. Jutro przychodzi hydraulik, kolejny raz, bo już był ale kibel nadal cieknie. Podłoga w kuchni zostanie naprawiona w przyszłym tygodniu, a podłoga w salonie to naprawdę nie wiem. Ale ja tego tak nie zostawię. Mają cały rok na naprawienie usterek to niech naprawiają. 
Strzeżcie się remontów, mówię Wam. A jak już musicie to pilnujcie na każdym kroku, bo takie cuda jak fachowcy potrafią odstawić to nawet sam Jezus nie umiał. 

poniedziałek, 8 lipca 2019

W Telegraficznym Skrócie

Wróciłam STOP
Nie mam na nic czasu STOP
Statystyki mi sie zaniżyły więc piszę tylko że krótko STOP
Chłop przeżył jazdę samochodem po Polsce STOP
Oboje przeżyliśmy jazdę samochodem po Polsce z moim ojcem STOP
W Karpaczu było fajnie STOP
Trochę przesadziliśmy z łażeniem i przeliczyliśmy ze Śnieżką STOP
Ale to u nas normalne STOP
Wrocław nas na łopatki nie powalił STOP
Za to Warszawa tak STOP
W rodzinnym mieście nuda jak zwykle STOP
Za to wesele w centralnej Polsce było fantastyczne STOP
Spotkanie z rodziną nie widzianą od trzydziestu lat STOP
Emocjonalne i lekkie STOP
Powrót cięższy o kilka butelek wódki STOP
Wnusia rośnie STOP
I się do nas śmieje STOP
Chyba lubi swojom bapcie STOP

A więcej będzie już niedługo. Zerkajcie :-)