czwartek, 11 lipca 2019

Woda chyba mnie lubi

Co i jak robiłam w Polsce to Wam jeszcze opowiem, chociaż większość z Wam tam mieszka to co to za atrakcja, czytać kolejny raz o tym samym. No ale to za chwilę, bo mi się zdjęcia nie chcą wgrać na komputer a sam tekst z podróży bez zdjęć to trochę bez sensu.
Tymczasem opowiem Wam co się stało po powrocie.
W czasie gdy nas nie było, do karmienia kotów przychodził Peter, nasz sąsiad, który prywatnie ma dwa duże psy, które to psy bardzo lubią moje koty (wnerwiać!), a półprofesjonalnie zajmuje się wyprowadzaniem obcych psów na długie spacery. I tak chodzi ze swoimi, a że jeden jest chart i musi się dziennie wybiegać to zabiera jeszcze kilka cudzych za opłatą, wsadza do samochodu i jadą sobie na różne wybiegowiska. W ogóle fajnie jest mieć dobrego sąsiada, a Peter jest właśnie z tych lepszych. Pod koniec Peter sam wyjechał na wakacje, ale w tym czasie mój syn już wrócił ze swoich wakacji więc karmienie kotów dokończył osobiście. No i tak, jesteśmy sobie gdzieś na kolacji w Warszawie, a tu synek dzwoni że koty sobie zrobiły imprezę. I wysyła zdjęcia. Na zdjęciach plamy zielonych rzygowin na nowiutkiej beżowej wykładzinie. No nie trafiłby Was szlag? Cały dół domu i połowa schodów drewniane a ten sobie wybrał najlepsze miejsce do rzygania - na samym środku korytarza na wykładzinie. No cóż, syn zrobił co mógł, trochę to starł, ale plamy zostały. Nic to, mówię, przyjadę, doczyszczę.
Przyjechałam, podczyściłam delikatnie, bo to wełniana wykładzina i trzeć nie bardzo można, no ale przyszedł Chłop ze sklepu zadowolony, bo kupił specjalny preparat, najlepszy podobno według magazynu Which. Mówię mu, daj to spróbuję. Spróbowałam leciutko i delikatnie, zgodnie z instrukcją, zostawiłam do wyschnięcia. A co zrobił mój Chłop? Otóż pooglądał i uznał, że zielone za bardzo mu przebija więc dalej to szorować. No i wziął się i kolor odbarwił. W trzech miejscach. Ale ja na to ZEN. Totalny zen. Cóż, to tylko wykładzina, owszem droga jak sto diabłów, ale tylko rzecz nabyta. Jak się odbarwiła to się kiedyś zabarwi jak brudem podejdzie. Na razie pomalowałam kredką i git. Trochę kolor nie za bardzo identyczny ale luz.
No bo...
Dnia poprzedniego woła mnie Chłop do kuchni, że powinnam to zobaczyć. Co zobaczyć? Cholera jasna, lecę jak na złamanie karku po tych schodach, po tej zarzyganej wykładzinie, koty powystraszałam, kapcie pogubiłam. No to mi pokazuje. Podłoga w kuchni się trochę powykrzywiała pod kaloryferem. Zajrzałam i mało nie dostałam apopleksji. Woda. Qurva, woda z kaloryfera. Wolniutko cieknąca, kropelka po kropelce, woda ze źle dokręconego kaloryfera. Nietrudno było przeoczyć, nie zauważyć, ale dwa tygodnie (a może nawet i sześć tygodni) ciągłęgo kapania zrobiło swoje. Dobrze że tylko sześć paneli się wypaczyło i odkleiło. Podłoga, z założenia wodoodporna, nie wytrzymała ciągłego napływu wilgoci. Podnoszę deski, a tam las cały - grzybki do wyboru do koloru, brązowe, czarne, i te białe, jak gąbeczka, najładniejsze.
No i tak to. Jeśli myślicie, że to koniec sagi o remontach to niestety, to nie wszystko. Bo w toalecie na dole też był przeciek, na szczęście zauważony w porę przed wyjazdem, więc zabezpieczyliśmy podłogę przed destrukcją. No i najlepsze - w salonie jedna z desek ma brzydką czarną plamę, wygląda jakby ktoś postawił brudną puszkę z czymś czarnym i ją przesunął. Myśleliśmy na początku, że to feler drewna, ale monter pokazał nam wideo z zakończenia prac podłogowych, na którym nie ma żadnej plamy. A jak się wprowadziliśmy to już była. Musieli ją zrobić panowie robotnicy, ale firma się uchyla od odpowiedzialności, a ja się uchylam od puszczenia tego płazem. Wisienką na torcie był email, w którym kierownik projektu wysłał zdjęcie uszkodzenia wraz z pięnym ujęciem na moją piękną super-hiper nowoczesną maszynę czyszczącą (czyli elektrycny mop) do podłóg delikatnych, którą zanabylismy za ponad dwieście funtów żeby nie zniszczyć nowej podłogi, sugerując że według niego podłoga została uszkodzona przez maszynę czyszczącą widoczną na zdjęciu. Powiem Wam, że mnie zatkało. Ale, zobaczcie sami:



W każdym razie, rozmowy trwają. Jutro przychodzi hydraulik, kolejny raz, bo już był ale kibel nadal cieknie. Podłoga w kuchni zostanie naprawiona w przyszłym tygodniu, a podłoga w salonie to naprawdę nie wiem. Ale ja tego tak nie zostawię. Mają cały rok na naprawienie usterek to niech naprawiają. 
Strzeżcie się remontów, mówię Wam. A jak już musicie to pilnujcie na każdym kroku, bo takie cuda jak fachowcy potrafią odstawić to nawet sam Jezus nie umiał. 

poniedziałek, 8 lipca 2019

W Telegraficznym Skrócie

Wróciłam STOP
Nie mam na nic czasu STOP
Statystyki mi sie zaniżyły więc piszę tylko że krótko STOP
Chłop przeżył jazdę samochodem po Polsce STOP
Oboje przeżyliśmy jazdę samochodem po Polsce z moim ojcem STOP
W Karpaczu było fajnie STOP
Trochę przesadziliśmy z łażeniem i przeliczyliśmy ze Śnieżką STOP
Ale to u nas normalne STOP
Wrocław nas na łopatki nie powalił STOP
Za to Warszawa tak STOP
W rodzinnym mieście nuda jak zwykle STOP
Za to wesele w centralnej Polsce było fantastyczne STOP
Spotkanie z rodziną nie widzianą od trzydziestu lat STOP
Emocjonalne i lekkie STOP
Powrót cięższy o kilka butelek wódki STOP
Wnusia rośnie STOP
I się do nas śmieje STOP
Chyba lubi swojom bapcie STOP

A więcej będzie już niedługo. Zerkajcie :-)

poniedziałek, 17 czerwca 2019

Nowości, nowości

Moja ukochana wnuczka dzisiaj skończyła już cały tydzień i wreszcie ma imię - Esme.

- Esme?? - zakrzyknął Chłop - To przecież jak w Highlight.
- No wiesz, mama Roberta Patisona, ta wampirzyca, była Esme, a potem ich dziecko się nazywało Renesmee, a to nie to samo - tłumaczę - w sumie rzadkie imię, ja bym nie wybrała, ale to nie moje dziecko. 
Dzień później:
- A wiesz, nie uwierzysz. Odbieram dziś telefon a tam pani po drugiej stronie się przedstawia Esme - cieszy się Chłop. Do końca tygodnie okazało się, że już zna trzy Esme łącznie z Małą.
- W sumie - mówi - to nie takie rzadkie jednak imię. I nawet ładne.
Wczoraj byliśmy w oficjalnych odwiedzinach, syn z dziewczyną i my, tak żeby połączyć wizyty i nie zabierać rodzicom za dużo czasu. Córka mówi, że nie wie jak oni ten tydzień przetrwali, w ogóle ja też nie wiem, nie mam takiego doświadczenia więc naprawdę podziwiam. Ja w obu przypadkach dostałam do domu już całkiem podrośnięte, dziesięciodniowe dzieci, więc pierwsze kupy, przewijania, karmienia, nawały pokarmu, to wszystko miałam już za sobą kiedy wróciłam do domu. A oni przez to wszystko musieli przejść samodzielnie. Owszem, przychodzi midwife (położna) i uczy ich co i jak, ale całą resztę muszą ogarniać sami. W sumie to ja uważam że dość są w tym wszystkim wyluzowani, z drugiej strony widzę jak córka panikuje przy najmniejszej pierdole. A dzidziuś?
Dzidziuś też jest bardzo wyluzowany, je, śpi i robi kupy. Czasami patrzy, wtedy tatuś bierze książeczkę z obrazkami i "czyta" jej na głos:
- O tu, jest dzidziuś. Ten dzidziuś jest czarny. Ale u nas takich dzidziusiów nie ma, wiesz? One są w Londynie (padłam!)
Wczoraj nie chciała patrzeć, tylko spała  i jadła i robiła kupę. Standard. Oczywiścei, każdy chciał ją trzymać na rękach więc wyrywaliśmy sobie biedne dziecko, które na szczęście miało wszystko w odwłoku.
Drugi raz padłam, gdy rozmawialiśmy o ubrankach i córka mówi do Chłopa:
- Widzisz, wszystko jest na nią za duże, nawet najmniejsze skarpetki. No ale innych nie miałam. A nie są za pedalskie (gay-ish) te skarpetki?
W tym momencie padliśmy wszyscy. A biedny Chłop odpowiedział jak umiał najlepiej:
- Wiesz, w zasadzie to być może, ale tylko być może rozważałbym czy mogłyby być nazwane pedalskimi, gdybym trzymał chłopca, choć naprawdę nie zrobiłoby to na mnie żadnego wrażenia. No ale dla dziewczynki uważam takie skarpetki za jak najbardziej normalne i wręcz śliczne. 

W każdym razie, wnuczka ma się świetnie, a córka ma chyba jakąś odmianę baby bluesa, bo nawet dała mi ją przebrać, ale oczywiście wszystko robiłam za wolno, w końcu takiego noworodka to miałam dokładnie dwadzieścia cztery lata temu. No ale doznałam zaszczytu włożenia ukakanej pieluchy do jednorazowego woreczka i potem nawet do kosza! A, i jeszcze założyłam skarpetki. No! Babcia potrafi!

Babcia z wnusią. 

Jeszcze raz babcia z wnusią


I pedalskie skarpetki :-)


A z ostatnich nowości - w czwartek jedziemy do Polski. Będziemy się szwędać, najpierw po Karkonoszach, potem krótko po Wrocławiu, potem odwiedzimy rodzinę, a skończymy w Warszawie. Jestem zupełnie nieprzygotowana, ani mentalnie, ani fizycznie. Tak że prawdopodobnie na bloga wrócę dopiero w lipcu. 
Do następnego razu!