piątek, 10 listopada 2017

czwartek, 9 listopada 2017

Wyprawa do Polski część 2

W Zakopanem spędziliśmy zaledwie dwie noce i już w piątek rano trzeba się było przemieścić na północ, do Krakowa. Dwie godziny w autobusie minęły bardzo szybko, a Kraków przywitał nas, jak się obawiałam, smogiem. Można sobie tłumaczyć, że to mgła i nie wiadomo co jeszcze, ale jak przez całą drogę widzi się pięknie niebieskie niebo i oślepiające słońce, a tu nagle nad Krakowem wielka chmura, to ma się tylko jedno skojarzenie.
Niemniej jednak, bardzo pozytywnie nastawieni, udaliśmy się prosto z dworca autobusowego do naszego apartamentu na Stradomskiej, co zajęło około dwudziestu minut piechotą przez piękne jesienne planty. Chłop był zachwycony, bo w Szkocji nie widuje się tylu liści, po prostu nie ma tylu drzew. A tutaj nie tylko że leżały malowniczo na alejkach to jeszcze powoli i delikatnie opadały, jak wielkie żółte płatki śniegu.
Apartament okazał się być strzałem w dziesiątkę. Dwie minuty do Zamku, dziesięć minut do Kazimierza, piętnaście do Rynku. Z klatki schodowej wchodzi się jak do normalnego mieszkania w kamienicy, z takim korytarzem, od którego odchodzi kilka drzwi, każde prowadzące do innego pokoju, nasze drzwi były pierwsze po lewej (tuż przed tą brązową komodą) i prowadziły do osobnego apartamentu, składającego się z kuchnio-salonu, łazienki i sypialni. Zadziwiła mnie wielkość pomieszczeń, bo przy tych wysokich sufitach pokoje wydawały się wręcz ogromne. Nasz apartament, pomimo kubatury, był cieplutki i cichy, nie dochodziły żadne głosy z zewnątrz, doskonale wyposażony we wszystko, czego może potrzebować turysta, a nawet więcej, bo pełno było rzeczy pozostawionych chyba przez poprzednich mieszkańców, jak kosmetyki czy alkohol. Telewizja z tysiącem kanałów, niektóre po angielsku, więc Chłop mógł normalnie oglądać, ale zazwyczaj byliśmy tak padnięci wieczorami, że zasypialiśmy przed tym telewizorem.


Zaraz po zameldowaniu się w apartamencie poszliśmy na mały rekonesans. Najpierw na Zamek, któy już i tak był zamknięty, ale zwiedziliśmy Katedrę i dostępny darmowo groby wieszczów i  Piłsudskiego. I kogoś jeszcze, ale raczej niewartego wzmianki. Oczywiście musiałam Chłopu opowiadać historię Polski, z pomocą tabliczek informacyjnych poszło mi nawet nieźle, aż się zdziwiłam, że tyle jeszcze pamiętam. 





Potem do Smoczej Jamy. Chłop był trochę zawiedziony, ale trochę mu przeszło jak zobaczył smoka. Który w dodatku zionął raz ogniem :-)



A potem przeszliśmy się wzdłuż rzeki z powrotem do apartamentu, bo byliśmy wykończeni po dniu wczorajszym. Zakwasy mieliśmy takie, że zastanawialiśmy się, jak damy radę podołać trudom kolejnej wycieczki.
A kolejna wycieczka była już z samego rana w dniu następnym, do Auschwitz. Mając trudności w indywidualnym zakupie biletów przez internet, jeszcze w Szkocji wykupiłam normalną, angielskojęzyczną wycieczkę w rekomendowanym biurze podróży, do którego booking.com dało nam piętnaście procent zniżki. Autokar poidjechał pod samiuśki apartament, godzinka jazdy minęła nam na oglądaniu filmu o Auschwitz, który był wprowadzeniem do dalszego zwiedzania. Nie powiem, ciekawy. 


Nie robiłam zdjęć. Tylko tyle ile tutaj. Mam ich pełno w aparacie z poprzedniej wizyty, wystarczy. I nie będę opisywać wycieczki, nie ma sensu. Na koniec zapytałam Chłopa czy mu się podobało. Skrzywił się lekko i odrzekł, że jak mu się miało podobać, to nie do podobania jest, a do refleksji raczej. No to właśnie o to mi chodziło. Żeby wycieczka była wartościowa i widziałam, że była. Miejsce zrobiło na Chłopie ogromne wrażenie, i nie tylko na nim. 


A po powrocie do Krakowa wybraliśmy się na dalszy rekonesans, czyli na Rynek. Jakoś magicznie chmury się rozstąpiły i ukazało się zachodzące słońce. Rychło w czas.  



A na Rynku dorożki...


I Mickiewicz.


Wytłumaczyłam Chłopu, kto to był Mickiewicz i że zakochani umawiają się na randki pod pomnikiem, więc zażyczył sobie pod Mickiewiczem zdjęcie. Jak zwykle, wyszły dwa bardzo udane :-)



A potem weszliśmy do Kościoła Mariackiego, ale nie wejściem dla turystów tylko normalnym. Nawet nie wiedziałam, że jest jakieś wejście dla turystów, w dodatku płatne. Ołtarz był jeszcze otwarty, jak zawsze zachwycający. Powiem szczerze, że Kościół Mariacki w Krakowie jest dla mnie jednym z najpiękniej wypornamentowanych kościołów, które widziałam. Chyba drugi po Bazylice Papieskiej. Dla Chłopa nawet bardziej. 


I jeszcze zdjęcie z zewnątrz. Akurat grano hejnał, o którym również musiałam opowiadać. 


Przepięknie podświetlony Teatr Słowackiego.



A potem zjedliśmy kolację w restauracji "Bazylia", którą mieliśmy tuż pod nosem i poszliśmy spać, bo następnego dnia musieliśmy wstać z samego rana. Wyruszaliśmy bowiem do Kopalni Soli w Wieliczce. 


Pogoda była piękna, jesienna.


Pospacerowaliśmy sobie chwilę po muzealnym parku.




A potem schodami w doł. I w dół. I w dół. We łbach nam się totalnie pozakręcało od tego schodzenia. 


W samym muzeum byłam w swoim życiu dwukrotnie, raz w osiemdziesiątym czwartym, a raz w dwutysięcznym. Za każdym razem wyglądało tam zupęłnie inaczej, zupełnie inaczej wyglądało tam również i teraz. 






Największa sala, wielkości sporego kościoła. Odbywają się tam różne uroczysości i koncerty, a nawet dwa dni wcześniej walka bokserska. 




Chłop był zachwycony. Podobało mu się wszystko, ściany z soli, podłogi z soli, rzeźby z soli, wszystko z soli.  Wycieczka główna trwała dwie i pół godziny.  


A potem poszliśmy na lunczyk do podziemnej kopalnianej restauracji. 


A potem udało nam się załapać na ostatni kurs podziemnego pociągu, który jak się okazało, zaczał kursować zaledwie dziesięć dni wcześniej. Mieliśmy szczęście. Ta część wycieczki okazała się być równie ciekawa, ponieważ maleńki pociąg wiózł nas przez "prawdziwą" kopalnię, widzieliśmy prawdziwe chodniki, niedostępne dla zwiedzających, ciemne tunele i wykopaliska. Na razie dostępne są dwie trzy stacje, ale w następnych latach mają uruchomić kolejny kilometr torów. Super przeżycie, naprawdę polecam. Kosztuje dziesięć złotych, nie majątek a jaka frajda!




Tam byliśmy.


A kiedy wyszliśmy z podziemi, zastaliśmy zupełnie inną pogodę. Pochodziliśmy sobie jeszcze po centrm Wieliczki, gdzie napotkaliśmy taki wspaniały trójwymiarowy mural chodnikowy




A potem poszliśmy zobaczyć coś co nazywa się "Zamkiem", a mieści się tam muzeum solniczek. 



Po powrocie do Krakowa obowiązkowo planty i znowu Rynek, bo Chłop chchaił koniecznie zobaczyć fabrykę czekolady, o której mu opowiadałam. Okazało się jednak, że fabryka przeniosła się w inne miejsce i właściwie zamieniła się w pijalnię czekolady i kawiarnię. A szkoda, bo kiedyś można było zobaczyć, jak się robi czekoladki i zamówić sobie różne figurki czekoladowe wyrabiane na miejscu, na naszych oczach. Szkoda. 


A na koniec weszliśmy do bardzo ciekawego baru, który pamiętałam z młodości. Było naprawdę fajnie, poza jednym. Zamówiliśmy sobie Koktajl Dnia, który okazał się kwaśnym drinkiem wlanym bezczelnie do szklanki z rurką, bez żadnych parasolek, fikuśnych kostek lodu czy czegoś fajnego, czego zazwyczaj oczekuje się od koktajlu, nawet szklanka była zwykła. I to za cenę, która nas powaliła lekko, bo 52 złote za dwa koktajle to cena w porządnym lokalu w Edynburgu. Za porządny napój alkoholowy. No cóż, płaci się chyba za atmosferę. 


A potem zjedliśmy sobie po porcji pierogów w bardzo popularnym barze pierogowym po studenckiej stronie Rynku i wróciliśmy pokrętną drogą do apartmamentu, bo byliśmy zupełnie wykończeni. 

Ciąg Dalszy Nastąpi...